wtorek, 22 grudnia 2020

Listopadowe mgły - dobre wieści!

 Nasza droga na wieś to 200km. Kiedy zaczeliśmy jeździć, nie mieliśmy ani kawałka autostrady. Tłukliśmy się 4 godziny z okładem, a gdy były korki to bywało, że dłużej. Rekord to był chyba 6 godzin przed  listopadowymi świętami. 

Po kilku latach otwarto niewielki odcinek, ale wiele zmieniający na plus, ponieważ pozwalał ominąć Mińsk Mazowiecki, co z kolei pozwalało zaoszczędzić jakieś pół godziny. Nadal jednak przebijamy się przez całą Warszawę, żeby wydostać sie na wschód. Kilka miesięcy temu otwarto kolejny odcinek trasy S2 w stronę Wezła Lubelska.

Dziś otwarto następny odcinek S2 od Węzła Wilanów. Na pełne otwarcie obwodnicy musimy jeszcze poczekać pół roku, aż otwarty zostanie tunel na Ursynowie.   

https://www.gddkia.gov.pl/pl/a/40532/Poludniowa-Obwodnica-Warszawy-dluzsza-o-15-kilometrow


Potem tylko kilka lat oczekiwania i może pojedziemy jak paniska aż do samej Białej Podlaskiej!


Listopadowe mgły - cz. IV

 Wtorek pod względem pogody niczym nie różnił się od poniedziałku. Zapragnęłam kawy na werandzie i pomimo temperatury raczej nie sprzyjającej, przysiadłam z kubkiem na progu sieni okutana w gruby szlafrok. Widok taki


Rozruch wiejski słychać było tu i tam, W. już był w ferworze sadzenia. Nagle przed płotem zatrzymał się jakiś zdezelowany samochód, wysiadło z niego jakieś indywiduum i wrzasnęło sznaps-barytonem: "pani, nie ma pani jakiegoś złomu do oddania?" 

Zerwałam się na równe nogi i odwrzasnęłam idiotycznie, że poszukam. Coś mi się kołatało, że mieliśmy jakieś złomowe kawałki złożone na kupę i kiedyś Michał miał się zająć wywozem, ale w końcu straciłam z oczu tę kwestię.

Poszłam po W., który najpierw stwierdził, że nic nie ma. Najwyraźniej mu się nie chciało odrywać od sadzenia. Zirytowany wyszedł do bramy i coś tam konwersował z panem wyglądającym na takiego, co to prowadzi niehigieniczny tryb życia od urodzenia. W. tłumaczył, że złom jakiś był, ale chyba jest przywalony gałęziami. Na dowód tego pokazywał stos gałęzi wyciętych z klonu. Pan nie zrażony stwierdził: "To my odwalim gałęzie!" Nic nie pozostało jak tylko wpuścić panów, którzy jednakowoż w gałęziach nic nie znaleźli. W. jednak przypomniał sobie, że między płotem Bożenkowym a Aleją Bzów w chaszczach są jakieś stare artefakty po poprzednich właścicielach. Pan zatem wrzasnął:"Janeeek, chooo!", Z samochodu wygramoliła się młodsza kopia pana pierwszego. Ja złapałam Zębasa na ręce, Wańka nie wyglądała na groźną, choć panowie przezornie zapytali czy gryzie. Wiadomo-pies to musi gryźć. Co za myślenie...

Panowie pomaszerowali z W. do ogrodu, a ja zniknęłam w domu, bo jednak byłam ubrana w szlafrok.

Po jakimś czasie panowie wyszli ciągnąc jakieś stare słupki i przerdzewiałą klatkę na prosiaki. Wyszłam przed dom. W. zamknął bramę i z lekka niespokojny stwierdził, że może to nie było mądre wpuszczać takich zbieraczy na teren, bo może zechcą tu wrócić z kolegami zajmującymi się wynoszeniem różnych rzeczy ale z domu. Takie rzeczy zdarzały się na jakichś podwarszawskich działkach czy osiedlach letniskowych. Wzruszyłam ramionami, bo na to to już nic nie poradzimy. Tknęło mnie coś i poszukałam wzrokiem wyciągniętej rok temu z krzaków przez W. jakiejś części od wozu czy czegoś takiego. No nie było jej, w tym miejscu, gdzie ją W. porzucił. Czyżby ktoś tu już był podczas naszej nieobecności? Jakoś tak mi się zrobiło nieprzyjemnie, podzieliłam się moimi wątpliwościami z W. , który nerwowo szurnął butem w miejscu gdzie leżała ta starożytna część i ku naszej uldze, trafił na nią, zagrzebaną w trawie i ziemi. 

No nic. Przynajmniej zobaczyli, że ze złomu to już nic nie mamy. W. za to przytoczył rozmowę z panami podczas penetrowania krzaków. Młodszy zapytał patrząc na roślinność wokół: "To sadzone, no nie?" Drugi na to :" No pewnie, że tak. Nie widzisz? Ja znam takie ogrody. Taka dzika natura!" W. z uznaniem pokiwał głową i potraktował to jako komplement.

U Bożenki na piętrze zasuwało jakieś urządzenie, które W. zidentyfikował jako mixokreta. Czyli remontów ciąg dalszy. Głowa mnie jakoś rozbolała, udałam się do domu i usiadłam w kuchni ze Słowem Podlasia. Od razu trafiłam na artykuł na temat autostrady biegnącej po linni naszej trasy i pobiegłam machając gazetą do W., który gadał przez płot z Bożenką. Bożenka widząc obcych w naszym ogrodzie  czujnie od razu wyszła i niby to coś grzebiąc w ziemi w warzywniku patrzyła, co się dzieje.

Odczytałam W. artykuł, który poza tym, że optymistycznie opisywał najbliższe plany budowy drogi w kierunku wschodniej granicy, to jednoznacznie wskazywał, komu zawdzięczać będziemy luksusowe warunki podróży. Otóż ni mniej ni więcej tylko Jarosławowi Kaczyńskiemu i lokalnemu senatorowi Biereckiemu. No wzruszenie odebrało nam głos.

Podzieliliśmy się z Bożenką informacjami na temat budowy autostrady, ale Bożenka machnęła ręką i stwierdziła, że jej to niepotrzebne to się nie interesuje. Okazało się przy okazji, że ma solidną chrypkę. Żartując, że ma "kowida" wręczyła mi kilka zielonych papryk, które właśnie zerwała w warzywniku. 



Papryki zaniosłam do domu podziękowawszy za dary (nie ma za co, inaczej by się zmarnowały) i wyszłam jeszcze z aparatem.








Potem chlapnęłam herbatki, przebrałam się na roboczo i postanowiłam wypielić co nieco Albiczukowski. Nowa trawka już skiełkowała i tworzyła całkiem niezły kożuch, który miał się rozwinąć na wiosnę. Dłubałam sobie dobre dwie godziny. Ponieważ kilka traw i chryzantem wymagało podwiązania, przyniosłam sznurek i nóż i wpełzłam pod pokładające się łodygi i źdźbła. 








W. nadciągnął , obejrzał moje dzieło i zagadnął mnie czy nie zechciałabym popodlewać tego co posadził w Alei Bzów w ramach odsapki od pracy na kolanach. Podlewanie oznacza długie stanie z wężem, czyli zajęcie odmóżdżające, ale stwierdziłam, że będzie szybciej, jak ja się tym zajmę. 

W. rozciągnął mi wąż, odkręcił wodę i tak sobie stałam, słuchając dyskusji panów obsługujących mixokreta, najwyraźniej jakichś kolegów Michała. Michał zresztą też tam pracował z nimi. W. poinstruował mnie, że mam tak podlewać, żeby wymywać ziemię z brył trawy leżących wokół dołka, wtedy zamula się bryłę korzeniową i roślina lepiej się przyjmuje.  No to sobie stałam i zamulałam wedle instrukcji.

W. natomiast zajął się zrywaniem darni w sadku, celem poszerzenia rabaty i naturalnie zapełnieniem jej kolejnymi roślinami.




Ja już byłam cokolwiek umęczona, choć zadowolona z efektu w Albiczukowskim. Nad ogrodem mignął krogulec polujący na jakieś małego ptaszka typu sikorka czy wróbel. Weszłam do domu, bo już pora była coś zjeść.

Zmrok nieodwołalnie zapadł, więc i W. ściągnął do domu. Dorzuciliśmy do pieca, odgrzaliśmy sobie obiad. Maszka wylazł na zewnątrz, bo jednak wieczór wyzwalał w nim instynkty łowcy. Na szczęście na wołanie przybiegał.

Wykąpałam się i przejrzałam prasę. W. pochrapywał na kanapie. Pozmywałam i ogarnęłam kuchnię. Wyszłam przed dom kiciając donośnie. Maszka się nie pokazał.  Wylazłam zatem bardziej w ogród, gdzie ciemno było choć oko wykol. Wołałam potwora starając się dojrzeć coś w tej czerni. Usłyszałam ciche miauczenie, więc zintensyfikowałam kicianie. Pod nogami dostrzegłam jasną plamę, która nie okazała się być Maszką, a kotką widzianą podczas poprzedniego pobytu. Kotka żałośnie popłakiwała, więc wzięłam ją do domu i posadziłam przy kociej misce zapominając o Maszce. 

W. obejrzał kota i stwierdził, że ładniutka. Kot grzecznie zjadł kolację i strachliwie siedział na krześle, bo Zębas obserwował przybysza z uwagą. Za chwilę wparowała Wańka z Maszką. Maszka nie skapował, że jest ktoś nowy, łaził po kuchni, a kocia dziewczynka patrzyła na niego wielkimi oczami zza oparcia krzesła. Wreszcie Maszka dostrzegł pobratymca i najeżył się jak szczotka. Kotka zresztą też nie byłą dłużna. Do grubszych łapoczynów nie doszło, ale resztę wieczoru staraliśmy się obłaskawiać Maszkę, nowego kota i psy, które też, choć umiarkowanie, zainteresowały się wsiową znajdą.

Jasnym było, że kota po nakarmieniu nie wywalimy z powrotem w noc. Ja już byłam padnięta zupełnie, wlazłam do łózka i stwierdziłam, że co ma być to będzie. Kotka błyskawicznie znalazł się na moim ramieniu, ufnie wtuliła się przy szyi i popatrując na mnie małymi oczkami ułożyła się do snu. No to klapa. Przecież teraz tego kota już tu nie zostawimy. W. popatrzył na scenkę rodzajową w sypialni i stwierdził spokojnie, że mamy nowego kota. Jednak dla facetów wszystko jest takie proste. Zwłaszcza, że karmieniem, zakupami aprowizacyjnymi, sprzątaniem kuwety i okolic, a także niańczeniem tego towarzystwa zajmuję się ja. Poza tym pozostawał problem integracji całej bandy, ale pomyślałam, ze to już sprawa do przemyślenia na c.d. który niezależnie od liczby kotów musi n.





niedziela, 20 grudnia 2020

Listopadowe mgły - cz. III

 Poniedziałek już wrócił na właściwe tory, jakie przystoją tej porze roku. Było znacznie chłodniej, a niebo znów zasnuło się chmurami. Zatem niespiesznie zajęłam się śniadaniem i obrządkiem zwierząt. W. za to jak oparzony wyleciał do ogrodu, bo znienacka zaczęło mu się spieszyć z sadzeniem. Fakt, przy świetle naturalnym, które występuje nader krótko i przy tak ambitnych planach ogrodniczych trzeba się mocno sprężać. 

Na zewnątrz tak



Mnie trochę pobolewały ramiona, zatem postanowiłam skupić się na porządkach domowych, które z nieznanych przyczyn wydawały się mi mniej wyczerpujące. Co prawda jest w tym trochę racji. Tu sprzątanie jest bardzo proste, bo i mebli i towarzyszących im różnych dupereli jest mniej. A i rodzaje powierzchni jednolite, żadnych kafelków, tylko drewno, które już żadnym znanym nauce środkiem czystości nie da się przywrócić do stanu uznawanego za średni standard. O wyższym nie wspomnę. W domu miejskim parkiet, panele korkowe, terakota. Masa dywaników, wycieraczek antypsich. No dobrze, ale nie jest to blog perfekcyjnej pani domu, wręcz przeciwnie, można by rzec. Więc wracajmy do ad remu.

Wyciągnęłam dywan z salono-jadalni na zewnątrz, umyłam podłogi, wytrzepałam dywan metodą machania nim gwałtownie raz  z jednej raz drugiej strony, tumany psich kłaków i kurzu leciały  w przestworza.

W. migał mi od czasu do czasu między roślinnością. Skończywszy z porządkami poszłam z aparatem go trochę poszpiegować. Ślady jego bytności znaczył zbuchtowany teren w byłym warzywniku oraz w okolicach kompostu. Puste doniczki walały się to tu to tam, co świadczyło o zlikwidowaniu części sterty sadzonek stojących na folii na placyku biesiadnym przed domem. 

Aleja Bzów



Okolice kompostownika


Były warzywnik


Wstępnie pozbierałam część z tego plastiku i postanowiłam jednak coś tam podłubać w ogrodzie.  Rzuciły mi się w oczy kępy trawska wrastające w róże posadzone pojedynczo obok różanek. Kucając obok i sycząc za każdym razem, kiedy te niewdzięczne krzaki chlastały mnie po twarzy i rękach, wyrywałam trawę i gigantyczne pokrzywy, teraz zredukowane do siatki korzeni, ale już czekające na wiosnę, żeby wyrosnąć w las parzących łodyg. 

W. pojawił się znienacka i oznajmił, że przebiera się i udaje się po zaopatrzenie. Ja z kolei po poinformowaniu go o konieczności zakupu zestawu dla psów, a następnie po odczyszczeniu placków wokół róż , zabrałam się za inny kawałek, to jest za irysy tworzące obwódkę wzdłuż ścieżki do byłego warzywnika. Obecnie żaden z irysów nie był widoczny spod chwastów, a to było tym łatwiejsze, że większość z nich to odmiany miniaturowe. Chwasty niestety nie były miniaturowe. Tu już była zegarmistrzowska robota. Dłubanie, wyciąganie perzu po nitce, po ździebełku. 

Potem wyskrobałam nieco grabiami, palcami i widełkami część żwirową ścieżki, która ma może metr długości, a jest najwredniejsza do odchwaszczania. Liczyłam, że W. może spełni swoje obietnice gruntownego odchwaszczenia fragmentu terenu w bezpośrednim sąsiedztwie, sadząc tam hosty, ale chyba nie zanosiło się na to, ledwo chyba zdąży z sadzeniem tego co przywiózł i tego, co wykopał. 

Tym czasem W. powrócił z dobrem najróżniejszym, zapytał czy psy mogłyby raz zjeść ryby zamiast mięsa. Popatrzyłam podejrzliwie i stwierdziłam, ze wypowiadając się w imieniu psów a zwłaszcza Zębasa, odmawiam ugotowanych ryb z ryżem. W. stwierdził, że wobec tego karaski zjemy my. Nie wiem, jak się je karaski, ale coś mi świtało, że to dziadostwo składa się głównie z ości. 

W. wynosząc zakupy z samochodu streścił mi rozmowę z właścicielem sklepu ogrodniczego w  Wisznicach. W. już jawnie  w rozmowie z jedną z pań obsługi wyraził swoje, nader niepochlebne zdanie na temat aranżacji ogrodniczej wokół  domu tegoż właściciela. Pani też nie wyglądała na zachwyconą grobowcami ze żwiru i podkładów kolejowych, w których tkwiły pojedyncze smętne krzaczki-iglaczki podsypane barwionymi zrębkami. A ponieważ pojawił się właściciel sklepu, akurat w trakcie rozważań na temat wątpliwej elegancji  projektu, pani z obsługi gorliwie go przywołała. Ten tłumaczył, że tak mu zaprojektowała projektantka no i jako koronny argument podał, że klientom się podoba. W. znany ze swojej delikatności i taktu (hłe, hłe) powstrzymał się przed komentarzem, że klienci mają gówniany gust i o grodach nic nie wiedzą, poza tym, że najlepiej mieć taki, który wymaga tylko kosiarki, względnie dmuchawy do liści. Zagrał nieco inaczej. Otóż stwierdził, że taki ogród znaczy jedno: klienci kupią krzaczki i ...więcej do niego nie wrócą, bo innych roślin taki projekt nie przewiduje. Nie przewiduje także modyfikacji, zmian, tworzenia nowych rabat. W ogóle rabat nie przewiduje. Pan właściciel wyglądał na zaskoczonego i nawet zapytał W. jak on by taki ogród zrobił. W. stwierdził, ze zrobiłby zupełne przeciwieństwo, a o szczegółach mogą porozmawiać, kiedy wejdą w relację klient-inwestor.

Także tak.

Wnieśliśmy zakupy do kuchni, usiedliśmy przy herbacie. W. zaczął roztaczać plany poszerzenia istniejących rabat w sadku. Ja z kolei wspomniałam o konieczności przesadzenia róży pomorskiej od Małgosi, która u niej jest róża tambylczą i która zaczęła już rosnąc wszerz wychodząc na ścieżkę.

W. rozpoczął przygotowania karasków, które smażył w całości na chrupko, ale niestety moje przypuszczenia okazały się słuszne. Smaczne mięso było nadziane ośćmi w sposób dla mnie nieakceptowalny. Po paru próbach odseparowania chociaż kęsa poddałam się i oddałam porcję W. Mam jakąś obsesje udławienia się ością i jak ognia unikam ryb, które mają coś więcej niż solidny kręgosłup. A najchętniej jem filety.

Wyszliśmy jeszcze do ogrodu, W. z zamiarem kontynuacji prac ziemnych, a ja do towarzystwa. Patrzyliśmy na prace u Bożenki, gdzie Michał orał teren, gdzie wcześniej były truskawki. Bożenka likwidowała resztki warzywnika przed zimą, dzięki czemu  otrzymaliśmy bukiet natki pietruszki.

Jeszcze kilka zdjęć







Kwiatostany krwiściągu (krwiściąga?) zaschły w bardzo dekoracyjny bukiet.





W. przy chaotycznej rabacie w Alei Bzów


Zmierzch zapadł nie wiadomo kiedy. W. jeszcze dłubał w ogrodzie, ja zabrałam się za obiad mojego pomysłu, czyli gulasz z fileta indyczego z kasza gryczaną. 

Przyłapani 😀



W. wrócił w dobrym momencie nucąc przyśpiewkę ludową o treści: ukradli gacie mojemu tacie złodzieje. W co się mój tata na stare lata odzieje! Zakomunikował, że Masza czai się przy stercie gałęzi pod orzechem i poluje na myszy, które tam siedzą i piłują orzechy.

Zjedliśmy solidny posiłek i w zasadzie, pomimo godziny bezwstydnie wczesnej postanowiłam wziąć prysznic i udać się do łóżka. Co też uczyniłam mając nadzieję na c.d., który czekał już w mgłach, żeby n.











sobota, 19 grudnia 2020

Listopadowe mgły cz. II

 Niedziela rozpoczęła się rzeczywiście mgliście. Wyjrzałam przez okno i mimo wszystko postanowiłam zrobić obchód z aparatem, zaczęłam od Albiczukowskiego. Trawy już wyblakły, byliny przekwitły, niektóre chryzantemy jeszcze gdzie-nie gdzie kwitły. 







 

Teraz przechodzimy na drugą stronę domu






Ostatnie dokonania W. czyli poszerzanie rabaty na dereniarni. Tu znalazły miejsce chryzantemy od Małgosi oraz wiele innych roślin, które pewnie zobaczymy dopiero w kolejnym sezonie. Prawdę mówiąc nie wiem, co tam W. powsadzał, ale ja już dawno przestałam kontrolować co i gdzie sadzi.



Trawa była mokra,  na szczęście przytomnie założyłam gumofilce, a nie wyleciałam w kapciach, jak to mam we zwyczaju. Teraz udajemy się w stronę stodoły i Ronda AWR





Za brama zadnią taki widok



No i pora wracać na kawę i śniadanie




W domu ciepło, ale oczywiście pod kuchnią trzeba rozpalić. W. już na chodzie szykował ingrediencje do jajecznicy. Żeby można było w miarę spokojnie zjeść, trzeba najpierw zatkać dzioby zwierzakom. Zresztą co to za gospodarz, co najpierw sam się nażera, a zwierzęta czekają głodne.

W. oznajmił, że rozpoczyna sadzenie tego co przywiózł. No, ja myślę. Pierdylion doniczek przed domem wskazywał, ze trochę mu zejdzie. Ja się wahałam, czy w ogóle podjąć jakieś prace ogrodnicze, ale po dłuższym zastanowieniu postanowiłam oddać się mojemu ulubionemu zajęciu, czyli odchwaszczaniu ceglanej ścieżki. Z nadzieją, że do kolejnej wiosny będzie spokój. Co prawda teraz dla chwastów sezon wegetacyjny trwa chyba okrągły rok, ale zaryzykowałam. Ubrałam się dość ciepło i zaopatrzona w widełki ręczne zabrałam się za pierwszy odcinek przed domem. Pogoda wyraźnie się zmieniała w kierunku słonecznej, mgła opadła i  odkryła błękitne niebo.

W. zniknął na froncie ze szpadlem, póki co nie wnikałam w to, co tam robi, dopóki nie zaczął wędrować z jakimś pecynami astrów i czegoś tam jeszcze z Zębasem pętającym się pod nogami. Okazało się, że zabrał się za rozmontowywanie rabaty na froncie, przy samym płocie, gdzie kiedyś był warzywnik, a teraz rosły trawy i wysokie byliny.  Całość w ciągu dwóch sezonów rozrosła się niesamowicie. W. oczywiście mówił, że trzeba to porozsadzać, ale wydawało mi się to przedsięwzięciem na skalę co najmniej pełnego tygodnia pobytu. I to w czasie gdy dzień jest jednak nieco dłuższy.

Wróciłam do pracy i dłubiąc w cegłach oraz odchwaszczając z grubsza skraje rabat po obu stronach ścieżki patrzyłam na kolory jakie wydobyło słońce z późnolistopadowego ogrodu.








Na pastwisku  za drogą pojawiły się krowy


Szorowałam cegły szczotką, ładowałam urobek do taczek. Wydłubałam kilka sadzonek żelaźniaka, który wylazł na ścieżkę. Pogoda była cudna, ciepło i słonecznie. Michał z żoną i nowonarodzonym potomkiem wyszli na spacer i słyszałam jak W. komentuje sytuację rodzinną sakramentalnym: " jak Wam się śpi?" Michał stwierdził bohatersko, że na razie nie jest źle. W. martyrologicznie westchnął: "Ja to miałem dwóch, więc darli się stereo".
Żeby rozprostować grzbiet przeszłam się w stronę stodoły. Zauważyłam, że wszędzie rosną siewki cykorii z łaciatymi liśćmi, którą W. wysiał chyba dwa czy trzy lata temu pod oborą. 


Kwitły ostatnie kosmosy



W. oceniał które rośliny będą wykopane i przeniesione, już widać było wyrwy w ziemi tu i tam. 


Słońce spowodowało ustny szturm biednych głodnych owadów na ostatnie kwiaty chryzantem.



Wreszcie dotarłam do końca części ceglanej, W. zakomunikował, że idzie gotować kapuśniak na świńskich, wędzonych nogach. Ja też wróciłam do domu,  kolana mnie bolały więc postanowiłam pokrzątać się po domu. W. marudził, że nie wziął żadnych T-shirtów, więc przejrzałam   ciuchy w szafie w mrówczanym i wyciągnęłam kilka koszulek, które następnie przeprałam, bo od długiego leżenia miały dziwny zapaszek. Prałam ostrożnie i z należną czcią, bo wśród tych koszulek była taka historyczna z napisem "Z ogrodu nie wychodzę", sprana do nieprzytomności i miejscami lekko postrzępiona. Pranie rozwiesiłam przy piecu, który emanował przyjemnym ciepłem.
W. już mieszał w garach, ja pstryknęłam piecyk w łazience i  siedziałam w kuchni przy herbatce.

Słońce schodziło coraz niżej, wyszłam jeszcze z aparatem






Maszka wyłaził tam, gdzie go nie posiali


Pięknie zachodziło słońce, więc ustawiłam się ze statywem w moim stałym punkcie obserwacyjnym




Wróciłam do domu, W. akurat serwował zupę. Głodna byłam jak wilk, więc wsunęłam porządny talerz, a w zasadzie miskę, ponieważ do zupy używamy bolesławieckich misek. 

Potem już tylko prysznic i łóżko. Częściowo zajęte...


W. padł na kanapę z książką. Zmrok już zapadł, a godzina była... 18.00! Tu człowiek naprawdę chodzi spać z kurami. Ściągnęłam Maszkę do domu, uzupełniłam suche żarcie w misce, wodę w drugiej i postękując lekko wlazłam pod kołdrę. A ponieważ szybko zasnęłam to pozostaje tylko czekać na c.d. który kolejnego dnia n.