poniedziałek, 17 lutego 2020

Okna na świat

Czasem się zastanawiam, czy nie lepiej było kupić dom do generalnego remontu, bo należałoby ten remont zrobić w pierwszej kolejności. I mieć z głowy i ładnie. A tak, kupując dom, który od biedy nadawał się do zamieszkania od zaraz, w kwestii gruntownych remontów przeszliśmy na tryb slow, przerzucając siły i środki na ogród. Inna sprawa, że nie wiem kiedy byśmy ten remont robili, siedząc głównie w mieście.

Oczywiście to co było konieczne, czyli woda, oczyszczalnia, prąd (bo ten co był, zachowywał się nieprzewidywalnie i wesolutko iskrzył w różnych miejscach ) i płot (bo pies, a potem psy) zostało zrobione. Dom został ocieplony i obity nową elewacją. Powstał nawet ganek, który służy głównie kotom tambylczym do spożywania posiłku, oraz W. to przechowywania drewna podręcznego. Ale wiele dla podniesienia standardu estetycznego nie zrobiliśmy.

Natomiast w 2014r. przyszła kolej na wymianę okien i drzwi. Okna były o tyle kłopotliwe, że zimą należało je zabezpieczyć wynalazkiem w postaci "okien zimowych", które wstawiało się na wcisk w futryny, wcześniej ogacająć przestrzeń pomiędzy skrzydłami zewnętrznymi, a tą wewnętrzną konstrukcją.
Okna zewnętrzne w czasach, kiedy zimą była zima oraz mróz przypominały obrazy malowane srebrna farbką. Niestety do momentu usunięcia okien zimowych nie dało się otworzyć żadnego okna, poza łazienkowym, które zostało wstawione w czasie remontu elewacji.

Latem natomiast okna zewnętrzne miały przeuroczy system otwierania skrzydeł na zewnątrz. Odczepiało się haczyki i jednym pchnięciem wpuszczało się ogród do domu, ze wszystkimi zapachami, kolorami, ciepłym pachnącym powietrzem i brzęczeniem. Niestety również rojami much, bo prawdziwą wieś poznaje się po kondycji populacji much.





Ramy jednak ulegały nieubłaganej deprecjacji i widać było, że trzeba pomyśleć nad alternatywą. Podobna sytuacja była z drzwiami, które przez lata narażone na warunki atmosferyczne wypaczyły się i osiadły tworząc szparę na trzy palce, która pozwalała zimą mieć trochę śniegu w sieni przy sprzyjających wiatrach oraz tabuny myszy swobodnie wchodzących i wychodzących w ramach dorocznych wędrówek. Zamek w tych drzwiach tez był osobliwy, jego zamknięcie kluczem dawało jakieś poczucie iluzoryczności zabezpieczenia domu, więc mimo braku zagrożenia kradzieżą postanowiliśmy nieco się unowocześnić i pod tym względem.

Założyliśmy, że PVC odpada, więc trzeba szukać producenta okien drewnianych, co powoduje zwykle znaczny wzrost kosztów i trochę zachodu ze znalezieniem firmy bliżej niż w Suchej Beskidzkiej.

Ale udało się. Firma, z której usług skorzystaliśmy, mieści się w połowie drogi między Wisznicami a Białą Podlaską czyli rzut beretem. 

Miły pan przyjechał z początkiem roku, wymierzył, wypytał o nasze preferencje i zapewnił że zrobi okna na kształt tych obecnych, tyle że otwieranie na zewnątrz odpadnie, bo okna będą jednoskrzydłowe. Ale za to szczelne i estetyczne. Zrobi także parapety, których nie było.

Odbyła się jeszcze debata poniekąd publiczna co do kolorystyki i po rozpatrzeniu kilku wariantów zdecydowaliśmy się na mało awangardowy biały.

No i w kwietniowy piękny dzień firma S. przyjechała z całym majdanem oraz dwoma panami monterami, którzy bez zbędnej zwłoki przystąpili do demontażu starych okien. Tu relacja ze szczegółami

W. krzątał się tego ranka przy śniadaniu. Przy parzeniu kawy zahaczyłam o kwestię okien, że może trzeba by było zadzwonić do naszego wykonawcy i uzgodnić termin montażu. Mój niezrównany W. na to: "A, no własnie zapomniałem Ci powiedzieć. Chłopaki będą z oknami za godzinę, dzwoniłem do nich!" No, nieźle... Ogarnęła mnie lekka panika, w domu nic nie przygotowane, w sensie frontu robót, obiadu nie mamy, w planach raczej prace ogrodnicze... No, ale w końcu najlepiej nam wychodzi improwizacja, plany zwykle rozsypują się jak domek z kart.
Zjadłam zatem spokojnie śniadanie, uzbroiłam się w sekator oraz łopatkę i wylazłam celem uporządkowania rabat przed domem. Zaczęłam od suchych badyli traw i wykopywaniu pojedynczych mleczy.W zasadzie zrębki spełniły swoją rolę ochrony przed chwastami, wyglądają trochę śmieciowato, ale trudno. Dłubałam na klęczkach jakiś czas, wtem W. oznajmił, że chłopaki przyjechały, trzeba psa łapać i ta dam....zaczynamy wymianę okien oraz drzwi w naszej chatce.
Panów dwóch powitaliśmy kawą, Kredka bardzo chciała nawiązywać bliższe znajomości, ale panowie grzecznie odmówili.

Ja wróciłam do prac ogrodniczych, W. zajął się koordynacją w domu. Odgłosy piły motorowej trochę mnie niepokoiły, ale twardo trzymałam się myśli, że panowie wiedzą co robią. Po upływie paru chwil W. zawołał mnie, abym oceniła demolkę wykonaną w salono-jadalni. No, było na co popatrzeć


Oględziny z bliska przyniosły wniosek następujący: dolna belka pod oknem zmurszała dość znacznie



W. rozpalił  w ogrodzie ogień z badyli i zaczęliśmy znosić gałęzie z dwóch stosów zasieków, powstałych po cięciu drzew owocowych. Ogień trzaskał, płomienie buchały, zasieki malały w oczach, a w domku kolejne okna się wymieniły. Zza płotu zabrzmiało gromkie dzień dobry, teść Bożenki podszedł zwabiony zamieszaniem. Postał chwilę i następnie zapytał : "A te okna nie podobały się, a?" W. na to : "Podobały, podobały, ale trochę wiało po karku jak na kanapie siedzieliśmy". Pogawędziliśmy sobie w ramach wioskowego small talk i wróciliśmy do prac.


Potem nastąpiło rwanie drzwi. I wstawianie nowych.






Trzeba przyznać, że zrobili to migiem. Duet monterów po spożyciu michy żurku na kiełbasie i wędzonce zabrał się za ostatni etap prac czyli wymianę drzwi zewnętrznych. Ja jeszcze dłubałam w ogrodzie, ale na koniec przyszłam i obserwowałam proces osadzania drzwi. Panowie następnie ustalili rodzaj i szerokość parapetów zewnętrznych i wewnętrznych, a także szerokość obróbek wokół okien i drzwi. Te prace będą wykonane przy naszej kolejnej bytności. Następnie zebrali narzędzia, grzecznie się pożegnali i pojechali. W. zabrał się za przekopywanie grządki pod płotem Bożenki, gdzie miała powstać kolejna rabata dedykowana żurawkom, a ja pozmywałam gary i z westchnieniem, prawdę mówiąc ostatkiem sił zabrałam się za przywracanie jako takiego ładu w domu. Pył i wióry były wszędzie, ale skoro nie było jeszcze porządków wiosennych, postanowiłam wykorzystać tę okazję, aby pozbyć się starych pajęczyn, wytrzepać dywany, wycieraczki, umyć podłogi, wytrzeć gruntownie kurze itp.
Po jakichś dwóch godzinach pokój dzienny wyglądał tak:



 Żal za starymi oknami minął. Pozostała euforia w związku z planami na dekorację okien, albowiem miałam w planach zastąpienie firanek, których nie znosi W., roletami rzymskimi.

Jedynie w kuchni zamontowaliśmy taki patyk do zawieszenia krótkiej firanki lub lambrekinu, bo kuchnia jest pomieszczeniem wybitnie niedoświetlonym. I teraz mamy tak

Weranda miarę naszych możliwości cz. IV i 1/3

Ponieważ z werandy do piwnicy trzeba jakoś się przemieścić, konieczne są schody. Do tej pory tego elementu konstrukcyjnego jakoś nie omawialiśmy w szczegółach, w zasadzie nawet nie wiedziałam, jak to sobie W. wyobraża.

Wyobraźnia nie była za bardzo potrzebna, ponieważ rozwiązanie podpowiedział los. W.  rozpoczął bowiem działalności ogrodniczą u klientki, która przystąpiła właśnie do burzenia domu. W domu były schody zewnętrzne prowadzące z tarasu do ogrodu. I te schody zachwyciły W. do tego stopnia, że poprosił o pozwoleństwo wykorzystania ich w zbożnym celu.

Zbożność pozostaje dyskusyjna, ale koniec końców schody pojechały w ubiegły czwartek na wieś. Zostały przymierzone do całości i będzie chyba dobrze. Stopnie zostaną obudowane drewnem.

W. jako fotograf dokumentalista ma zbyt mało stabilności w nadgarstku


Podłoga będzie sosnowa, z desek z dwustuletniej sosny!

Weranda na miarę naszych możliwości cz. IV

Kilka lat minęło, W. niezbyt zdecydowanie sygnalizował naszemu cieśli Jankowi chęć kontynuowania prac. Ponieważ weranda miała być oczywiście drewniana, Janek był tu niezbędny. 
Poza niemrawymi sygnałami zwrotnymi od Janka, że owszem, zrobi, sytuacja nie zmieniała się ani na jotę. 
Po drodze, będąc u Bożenki z wizytą noworoczną w 2019 r. dowiedzieliśmy się, że podłogę w ich nowej kuchni miał zrobić właśnie Janek, ale wystawił ich do wiatru i zrobił ją ktoś inny.  Zaczęłam się kręcić niespokojnie, bo to by oznaczało, że może i nas wystawić.

Drewno mieliśmy w ilościach dowolnych, pozostawało je tylko dowieźć do Janka do obróbki. 

Minęło kolejne pół roku. W. przystąpił do nękania bardziej zdecydowanego. Zawiózł nawet ładunek drewna, co miało być dodatkową zachętą. Janek zatem pojawił się znienacka i tłumacząc się rozlicznymi wyjazdami zarobkowymi za granicę, obiecał, że teraz to już się weźmie. 
Nastąpiło mierzenie, dogadywanie się, gdzie mają być drzwi oraz okna. Okna jak wiadomo miały być z małymi szybkami. Kolorowymi. Okien Janek nie zrobi. No to kolejna przeszkoda do pokonania. Łatwiej chyba wieżowiec w centrum Warszawy zbudować, niż zrobić skromną werandę w wiejskim domu.

Jesienią jednakowoż powstały zręby


Nie było to może imponujące tempo prac, ale z uwagi na konieczność dogrania sprawy okien, nie było powodu do pośpiechu. 

Dogrywanie sprawy okien trwało jakiś czas i znów wizyta u Bożenki spowodowała, że posunęliśmy się o lata świetlne do przodu, albowiem dzięki Michałowi znaleźliśmy kontakt do miejscowego stolarza, który po pierwszej kurtuazyjnej wizycie był już umówiony na wykonanie okien i drzwi.
Mnie oczywiście przyszło do głowy także cyklinowanie podłóg w pokojach, ponieważ podłogi w naszym domku to coś, co nie ma nic wspólnego z rustykalnością, szlachetną patyną etc. Są po prostu stare, brzydkie, wytarte, krzywe, z resztkami farby w kolorze parwowirozy. Usunięcie tej ostatniej i polakierowanie spowodowałoby znaczna poprawę estetyki wnętrz.

Po naszym pobycie noworocznym 2019/2020  W. jeszcze dwukrotnie dowoził materiał zarówno na werandę jak i na stolarkę okienną. Dziadek od okien wybrał sobie to co mu będzie potrzebne. Podobno zaoferował się także z wykończeniówką zewnętrznych elementów werandy, czyli zrobi takie fidrygałki dekoracyjne ku uciesze W.

Oto stan  obecny. W. niestety nie popisał się jeśli chodzi o jakość zdjęć.


Pojawił się przy okazji problem wysokości piwnicy. Dziura była wykopana na 2 m. Jednakowoż po jej wymurowaniu ma już jedynie 180 cm. W. ma 182.
Inżyniery kombinowały co z tym zrobić i w rezultacie okazało się, że można podwyższyć poziom podłogi bez uszczerbku dla połączenia werandy z wyjściem z domu. No to czekamy na c.d. :-)

Weranda na miarę naszych możliwości cz.III

Kolejnym etapem prac było wymurowanie wnętrza piwnicy cegłami. Ale nie byle jakimi. Otóż W. nabył wiele lat temu wstecz, w celu sobie bliżej nieznanym, z pewnością w odruchu wielkiej zapobiegliwości, kilka palet rozbiórkowej cegły pochodzącej z jakichś umocnień budowanych w okolicy Modlina za czasów carskich.

Cegły były solidne, każda sztuka 7 kg. zatem transport ich z okolic podwarszawskich na wieś wymagał dopracowania logistycznego, a przede wszystkim kluczowe było zatrudnienie sprzętu, który pozwoliłby załadować i rozładować towar. Czyli samochód z HDSem

Kombinowaliśmy z jakimiś pustymi przewozami ciężarówkowymi, bo kierowcy czasem ogłaszają się w internecie, ale nie zaistniał splot okoliczności pozwalający na wykorzystanie tej opcji.

W końcu W. załatwił transport, przy okazji organizując dostawę siana w kierunku przeciwnym, czyli do nas. W ten sposób kierowca nie miał pustego przebiegu, a szkapy W. zostały zaopatrzone.

Cegły zatem pojechały bez naszego czynnego udziału rozładunku na miejscu. Telefoniczna koordynacja zadziałała. Majster powiadomiony o dostawie materiału przystąpił do prac, których efekt obejrzeliśmy dopiero w sierpniu. Jak dla mnie, to takie średniowieczne lochy bez nadmiernej charakteryzacji.



Uważny obserwator, do których ja nie należę, zauważy występy w tych filarach przy jednej ze ścian. Otóż W. objaśnił mi, że służą one wmontowaniu drewnianych półek, na których pysznić się będzie nasz zbiór domowych alkoholi oraz przetworów. 



























Resztki cegieł walały się w nieforemnych stertach przed domem. 
Na tym majster zakończył prace. Piwnica została przykryta plandeką, żeby zabezpieczyć  teren przez wpadnięciem tam zwierzaków naszych i okolicznych.

C.d. dopiero po kilku latach n.

Weranda na miarę naszych możliwości cz.II

Teraz relacja nieco bardziej szczegółowa, albowiem stanowi opis miejscowego folkloru poniekąd.
Po przyjeździe na wieś w ramach majówki AD 2016 nastąpiło spotkanie z majstrami budowlanymi. Przy okazji spotkaliśmy się także z wykonawcami stolarki okienno-drzwiowej, którzy przyjechali poprawić nieco to, co zrobili w ubiegłym roku. O tym też napiszę w swoim czasie.


Obudziliśmy się w okolicach 7.00, ja głodna jak wilk, więc zjadłam sobie co nieco. Wiele nie było, bo dopiero w tym dniu można było zrobić jakieś konkretne zakupy.
W. wałkonił się w łóżku, czytając prasę do momentu kiedy zadzwonił telefon, w którym to zabrzmiała prośbą o spacyfikowanie psa, albowiem ekipa budowlana stoi przed bramą. W. wyskoczył spod kołdry, najwyraźniej nie dowierzając, że fachowcy tacy punktualni jak nie przymierzając królowa angielska. Była bowiem 8.07


Nastąpiły rytuały powitania, przebierania oraz przygotowania frontu robót. Majster oraz W. udali się na teren przyszłej werandy i stali nad dziurą omawiając roboty wykonane oraz jeszcze planowane. Też postałam z nimi, słuchając o wydłubywaniu sakramenckich kamieni z fundamentów, kurzawkach, wywalaniu piachu z wykopu, a potem uznałam, że chyba czas wziąć się za moje ulubione zajęcie czyli odchwaszczanie 
W. zebrał informacje o koniecznych zakupach, zabrał listę sporządzoną przeze mnie i po nałożeniu przyodziewku udał się do Wisznic. Ja już gotowa do wymarszu w rabaty natknęłam się przy ganku na dwóch kolejnych dżentelmenów w strojach roboczych, który okazali się być panami z firmy od okien. W. umówił ich do wykonania poprawek przy drzwiach, które po zimie nie chciały się zamykać (wejściowe) lub otworzyć (frontowe dwuskrzydłowe) bez przyłożenia odpowiedniej siły.
Nastąpiła chwila zamieszania, panowie ustalili, gdzie kto pracuje i weszli obejrzeć drzwi. Ja zaproponowałam kawę dla wszystkich i zajęłam się jej przygotowaniem, ponieważ do propozycji odniesiono się entuzjastycznie, choć z lekkim zdziwieniem.
Panom od okien (i drzwi) wyłuszczyłam prośbę o wzięcie miary z okien i wykonanie moskitier. Panowie zatem udali się na pomiar, zręcznie przeskakując po wyboistym terenie. Zapisali sobie wszystko wraz z danymi i obiecali odezwać się niebawem z wyceną.
Następnie nieodwołalnie, wraz z motyka udałam się na angielską, aby od niej rozpocząć oczyszczanie z chwastów. Ziemia na szczęście zmiękła po deszczu i ryło się całkiem dobrze. Byliny już pokaźnych rozmiarów odróżniały się od pospolitego zielska i nie miałam już stracha, że wywalę coś cennego.
Słońce przypiekało, sprzęt rolniczy przejeżdżał od czasu do czasu drogą. Pan majster udzielał fachowych porad swoim pracownikom, którzy zajęli się ocieplaniem fundamentów ścian szczytowych, betoniara warczała. Co jakiś czas majster podchodził do mnie i zagajał rozmowę. Gawędziliśmy sobie o tym i owym, głównie o upadku wszystkiego i beznadziei ogólnej. Temat poprowadził w te stronę majster, ja się wpisałam w klimat wyłącznie „dla paddierżania razgawora”, ponieważ daleka byłam od nastrojów minorowych i czarnowidztwa.
Po kilkunastu minutach majster kończył rozmowę wytwornym: no, odpoczęła pani? To pracuj pani dalej. I oddalał się do swoich obowiązków. Tak minęły dwie czy trzy godziny przerywane pogawędkami, przy którejś rozmowie dołączyła do nas Bożenka za płotu. Tematy zmieniały się, bo majster przychodził z innym zagajeniem za każdym razem. Omówiliśmy zatem kwestie dotyczące spraw zawodowych, prywatnych (wiem sporo o karierze zawodowej każdej sztuki potomstwa majstra oraz o kosztach wyposażenia kuchni u jednej z córek: no powiedz pani, kuchnia za 50 tysięcy czy to nie przesada?), wspominek z czasów kombatanckich czyli burzliwej młodości majstra jako członka Polskiego Stronnictwa Ludowego i innych historii. Wypytywał mnie również o sprawy zawodowe i poniekąd prywatne, np. zamiłowanie do ogrodnictwa, które jaskrawo prezentowałam oraz o psa, np.: ile płacicie za fryzjera dla psa. No przyznam, że przy tym pytaniu zamurowało mnie. Powiedziałam, że Kredka do fryzjera nie chodzi. Na to majster: ale w Warszawie są takie zakłady fryzjerskie dla psów? No są – odpowiedziałam. Bo myślałem-na to majster-że ją strzyżecie. Wzruszyłam ramionami i tyle. A co ona owca, czy co? Wiadomo, że na wsi każde zwierzę musi nieść jakiś pożytek. Kredka zatem zdaniem majstra powinna dawać wełnę…? Potem skojarzyło mi się, że może zauważył wygolony bok po zabiegu i stąd to przypuszczenie, że jakiś awangardowy stylista zafundował Kredce asymetryczną „fryzurę” za ciężkie pieniądze.



W międzyczasie powrócił W. z zakupami i zaproponował luksusowy brunch w postaci cebularza i piwka.
Dopytaliśmy Bożenkę o kwestie zgłoszenia budowy werandy do stosownych władz lokalnych… rety, jak ja nie cierpię takich urzędowych dupereli…
Po posileniu się i odsapce wróciłam do odchwaszczania. W chwycił za kosę i rozpoczął ścinanie trawy na froncie, tudzież za płotem. Co jakiś czas się wkurzał na coś tam z żyłką, w końcu majster kazał mu pokazać sprzęt i robił mądra minę, ale potem stwierdził, że on używa Husqvarny. W. na to, że H. sprzedała się Chińczykom i robi g… Pogadali jeszcze chwilę o sprzęcie, a potem każdy zajął się swoim odcinkiem.
Rozpakowałam zakupy, obejrzałam nieufnie preparat do malowania regałów marki sadolin w kolorze, który producent określił jako „sosna pinia” i przeszłam ze sprzętem ryjącym na kolejne obszary angielskiej.
W. najpierw chciał się brać za obiad, ale ja się wymówiłam, bo głodu wcale nie odczuwałam, zatem postanowiliśmy poczekać do wieczora z konkretnym posiłkiem.

Koło 17.00 majstry zaczęli pakować się do wyjazdu, gawędzili przy tym z W. oraz ze mną, wystawiającymi regały przed dom do malowania.
Puszkę z malowidłem otworzyłam i kolor cieczy w puszcze nasunął mi znów (tak jak przy malowaniu domu kilka lat temu) skojarzenia z parwowirozą, względnie inną chorobą zakaźną, powodującą paskudne biegunki. No ale regały nie mają być reprezentacyjne tylko gospodarcze, więc machnęłam ręką. Majster chwile patrzył jak mieszam w puszce, maczam pędzel i maluję. Potem zapytał: a po co to pani brudzi? Nie ładniejsze takie jasne?
Z westchnieniem wyjaśniłam, że jaśnie pan W. sobie życzy mieć pomalowane, to maluję jak kazał, bo z domu wygna albo obiadu nie da. Majster mający trochę problem z okiełznaniem naszego poczucia humoru i rozszyfrowaniem, kiedy mówimy na serio, a kiedy „do joj”, popatrzył z szacunkiem na W. i pożegnał się z ukłonem oraz z zapowiedzią przybycia w dniu jutrzejszym. Cofnął się jeszcze i poprosił o zakup folii kubełkowej, która już się kończyła. W. mrugnął do mnie i powiedział głośno: a co ty tyle tej farby zużywasz! Już prawie pół puszki wyszło, a ty dopiero malować zaczęłaś. Kto to będzie płacił za następne? Wiesz, ile to kosztuje?
Majster otworzył oczy i patrzy na mnie z lekkim niepokojem. Ja już się dusiłam ze śmiechu, ale mówię kłótliwym tonem: a co Ty mi wyliczać będziesz! Stać mnie to sobie kupię drugą puszkę! Za swoje maluję, tak? A Ty do garów!

No trzeba było widzieć miny ekipy budowlanej! Dla tych bezcennych widoków bylibyśmy może kontynuowali dialog, ale parsknęliśmy śmiechem i majster jakby z ulgą dołączył do nas. Pomagierzy popatrzyli na nas jak na takich, co to opieka wykwalifikowanego psychiatry jest im bezwzględnie potrzebna i oddalili się do samochodu.
Wróciłam do malowania w zniżającym się, ale wciąż dopiekającym słońcu (potem poczuły to moje ramiona i kark). Pomalowałam dwukrotnie, ale trochę mi nie szło, bo preparat nie miał tendencji do wnikania w drewno, tylko do rozmazywania się po powierzchni.
Następnie pozostawiłam meble do wyschnięcia. W. powróciwszy z warzywnika z naręczem różnorakiej zieleniny ocenił, że kolor na meblu jest całkiem do rzeczy, a i sam mebel zyskał na wyglądzie.


C.d.n rzecz jasna

Weranda na miarę naszych możliwości cz. I

Blog jest świeży, a historia naszych wiejskich przygód już toczy się od kilku lat. Nie wiem do końca, jaką konwencję przyjąć, ale chyba retrospektywne wpisy będą się mieszały z relacjami bieżącymi. Zatem teraz słów kilka na temat naszej werandy.

W zasadzie to weranda W., która jest czymś w rodzaju zagubionego smaku magdalenki u Prousta. Ma odzwierciedlać pewne marzenia i wyobrażenia o idealnej werandzie.  Z kolorowymi szybkami w oknach i łukowatym dachem. Z uwagi na czynniki niezależne, nie będzie oczywiście taka, jaką widziałabym ją ja, nie może kłócić się z bryłą domu, musi też trzymać proporcje.

Zaczęliśmy jednak od piwnicy. Ponieważ pod werandą ma być tajny (także ciiiii...) schowek na nalewki na czasy emerytalne :-)

Tu faza w trakcie ocieplenia i układania nowej elewacji.
Te drzwi mają prowadzić właśnie na werandę
Po złożeniu stosownych dokumentów w Starostwie Powiatowym w 2015r. zaczęliśmy szukać wykonawcy. W zasadzie chodziło nam o kompleksowe prace polegające na odkopaniu czegoś, co dom posiadał w miejscu fundamentów, umocnieniu ich i zaizolowaniu. Niestety podłogi w niektórych pomieszczeniach znacznie odbiegały od poziomu, co było skutkiem lekkiego obsunięcia się budynku wiele lat temu. W salono-jadalni zaczęła nam z podłogi wyrastać rachityczna roślinność...Trzeba było działać. Przy okazji prac niezbędnych miała by powstać piwnica od strony frontowej domu, a nad nią weranda jako element luksusu.

Czytając przeróżne blogi, książki czy, o zgozo! artykuły w pismach lifestylowych mam wrażenie, że właściciele domów na wsi żywcem przeniesieni za biurka w korpo sami, tymi rencyma budują, remontują i pięknie im to wychodzi. No to my z tych mniej zdolnych, dodatkowo z ograniczonym czasem, który możemy poświęcić pobytom na wsi.

Znalezienie ekipy budowlanej w tym pięknym regionie Polski graniczy z cudem. Sąsiedzi naprzeciwko przeprowadzali jakąś konkretną rozbudowę domu, więc W. uderzył do nich. Niestety majstry zajęci do dwudziestego trzeciego wieku. Czas mijał. Nadszedł rok kolejny i poszukiwania wznowiliśmy, licząc że jednak znajdzie się ktoś, kto choćby z litości podejmie się tej roboty.

Nie pamiętam skąd się wziął pan majster, który wraz ze swoimi dwom pomocnikami zadeklarował się, że zrobi co trzeba, piwnice wykopie i w ogóle będą państwo zadowoleni. Majster przybył w celu rozeznania się w temacie wczesną wiosną 2016r. Dokonał stosownych pomiarów, W. machając rękami w różnych kierunkach objaśniał szczegółowo nasze potrzeby.

No i w pewien majowy dzień na podwórko wjechała wywrotka z piachem

SN mało ze skóry nie wylazł, patrząc przez okienko.
Potem stanęła betoniarka oraz pojawiły się inne utensylia nieodmiennie świadczące o tym, że majster potraktował sprawę poważnie.

Kolejne etapy, których byliśmy świadkami. C.d.n.



niedziela, 16 lutego 2020

Początki.


Tytułem wprowadzenia: w 2011 roku udało nam się zrealizować moje i W. marzenie o posiadaniu domu na wsi. Nie w stylu podmiejskich rezydencji wystylizowanych na współczesne pałace, a po prostu opuszczone gospodarstwo w okolicy, która nie jest ani zbyt blisko miasta ani zbyt daleko od naszego miejsca zamieszkania.
Krążyliśmy jakiś czas w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego i w cenie nie przekraczającej naszych możliwości. Widzieliśmy rudery za astronomiczne kwoty, urocze miejsca na kompletnym odludziu, aż w końcu, wjeżdżając od Radzynia w coraz to węższe drogi, przecinające pola i lasy, trafiliśmy tu, na Podlasie Południowe. Pierwszy raz, kiedy oglądaliśmy dom i działkę, a było to późnym latem, nie przekonał nas on do końca, że to właśnie to, choć poczuliśmy takie sygnały, że jesteśmy blisko. W. co prawda wyraził zachwyt od razu, ja się może trochę przestraszyłam tych ponad hektarowych przestrzeni, dziwnych odgłosów, starych sprzętów nie wiadomo do czego służących. W domu jeszcze jakby duch poprzednich właścicieli został.. meble i drobne przedmioty, obrazy na ścianach, przydeptane stare kapcie w sieni tak jak by przed chwila wyszli, choć kurz i pajęczyny świadczyły, że rzadko tu ktoś zaglądał. Piece i kuchnia kaflowa z fajerkami były jak z innej planety, stare, wysłużone, cudowne! Stare firanki na karniszach z drewna, okna otwierające się na zewnątrz, podłoga pomalowana na olejno, sień dawno już bielona...
Słodkie jak miód winogrona obrastające południową ścianę stodoły jakoś przywróciły mi równowagę, ale miałam wrażenie, że ten świat to coś zupełnie innego niż to co ja, mieszczuch z dziada pradziada, znałam.
I wróciliśmy tu w październiku, już w poczuciu, że nic lepszego nie zobaczymy. Ostatecznie w listopadzie dokonaliśmy transakcji i niezbędnych formalności. Po wizycie u notariusza w Radzyniu Podl. pojechaliśmy w ponury listopadowy dzień z butelką wina musującego, plastykowymi kubkami i aktem kupna pod pachą zobaczyć nasze włości.
Dom i okolica wyglądały dość przygnębiająco, jak to teraz postrzegam, jednak w nas płynęła już krew posiadaczy ziemskich, a emocje z tym związane pozostały do dziś.
Przed sprzedażą dom został oczyszczony dokumentnie ze wszystkiego przez sprzedających, pozostały tylko firanki i piece. Ogromne ogniska na podwórku sugerowały, gdzie większość z tych rzeczy zakończyła swój ziemski żywot...
Dom został przez W. odświeżony malowaniem, a po kilku tygodniach skromne umeblowanie zostało zainstalowane w sypialni i salono-jadalni









Zrobiliśmy rachunek sumienia, podliczyliśmy nasze finansowe możliwości, a potem zaczęliśmy powoli działalność remontową i ogrodniczą.
Pojawiła się woda, szambo ekologiczne, a z nimi łazienka! Dobudowawszy ganek z przeważającym udziałem lokalnego majstra cieśli i stolarza Janka ociepliliśmy i pomalowaliśmy dom. Uzupełnialiśmy powoli umeblowanie i elementy wyposażenia. Spędzaliśmy tu, w miarę możliwości również święta.
Chcieliśmy przystosować dom do mieszkania zachowując jednocześnie ducha tego miejsca, który wszedł tu wraz z jego pierwszymi mieszkańcami 60 lat temu.






Początki uznaliśmy za udane, choć nie obeszło się bez trudności: z jednej strony sąsiadka-skarb, uczynna, opiekuńcza, zaradna czyli po prostu Bożenka. Z drugiej sąsiad obrażony na nas i w ogóle na wszystko z wyjątkiem napojów z dwucyfrowym procentem, zwany przeze mnie Sąsiadem Nieżyczliwym (SN)
Jego nieżyczliwość objawiła się po raz pierwszy przy stawianiu ogrodzenia pomiędzy naszymi działkami, które na szczęście finalnie zostało ukończone, z jego strony jednak nie pomalowane, pomimo naszych próśb i darmowego udostępnienia drewnochronu oraz pędzli
Niezależnie od przeszkód i odległości dzielącej nas od naszej wiochy, staramy się stworzyć sobie wymarzone miejsce do zerwania z miastowymi kłopotami poprzez urobienie się po łokcie jak na prawdziwych wieśniaków przystało. Serdecznie zapraszam do wspólnego tworzenia historii o dwojgu takich, co się z motyką (i glebogryzarką) na Słońce porwali!