piątek, 29 maja 2020

Majówka na wsi 2020 cz. VIII

Przekleństwo dnia ostatniego dopadło nas i tym razem. Polega ono na tym, że w tym dniu najbardziej nam zależy na wyspaniu się, bo ostatni dzień, bo podróż, bo do roboty. I zawsze wychodzi inaczej. Albo w nocy spać nie mogę, albo rano jakaś pobudka... Tak było własnie w Dniu Konstytucji, Wańka nie uszanowawszy święta zaczęła ryczeć, że głodna, o 5.30. Czekając aż się woda zagotuje (śniadanie czyli ryż z mięsem i marchewką Wańka jada na ciepło czyli polane wrzątkiem) wytknęłam nos na zewnątrz. Pogoda jakby nie mogła się zdecydować, niemniej jednak było ciepło, na trawie rosa. Słońce już wzeszło i wyglądało tak


W. na zmianę drzemał i czytał. Położyłam się do łóżka, bo czułam się jakaś zamulona, nawet kawa nie pomagała. Słuchałam sobie radia i nie mogłam się jakoś zebrać do kupy.
Około 10.00 W. zarządził jajecznicę, a następnie stwierdził, że łatwo się nie podda i spróbuje reaktywować warzywnik, oczywiście nie na taką skalę jak wprzódy, ale zakupił nasiona rzodkiewki, koperku, pietruszki naciowej, mizuny i endywii i będzie kopał na miejscu, gdzie w biegłym roku rosła facelia na terenach byłego warzywnika.


Przepasał swe lędźwie czyli ubrał się w ciuchy robocze, wziął widły amerykańskie i zniknął za rogiem chałupy.

Ja przystąpiłam do zmywania, przy okazji odkrywając części owieczki w zamrażalniku, a części zamarynowane w jakichś cieczach i przyprawach.

Powoli zaczęłam ogarniać też dom przed wyjazdem konstatując, że będziemy mieli mnóstwo worów: wory z owsem, wór z praniem, wór ze śmieciami...
Spisałam również listę zakupów na następny przyjazd. Głównie potrzebne są środki czystości.

Po wykonaniu wstępnych czynności poszłam do W. zobaczyć jak mu idzie. Kopał zawzięcie, obok lała się woda ze zraszacza, bo W. miał silnie zakorzenione przekonanie, że deszczu było zbyt mało.


Zza zakrętu ścieżki wyszła Bożenka z wnukiem Marcelem, który widocznie chciał sobie zwiedzić ogród sąsiadów. Zębas przyglądał mu się nieufnie, jak każdemu dziecku. Wańka za to od razu z merdaniem podeszła, ale dziecko się trochę zestrachało, bo było niewiele wyższe od Wańki.
Trochę mnie denerwuje, że Bożenka w takich sytuacjach od razu interweniuje, jakby każdy pies miał się rzucić na nią czy na dziecko. Z drugiej strony ma pewnie w pamięci jak dawno temu ich pies rzucił się na malutkiego Michała i dotkliwie go pogryzł, do tej pory Michał ma blizny na twarzy i lekko przez to zniekształcone rysy. No, ale przypuszczalnie pies wiejski, z pewnością niezbyt dobrze traktowany był w stanie coś takiego zrobić.

Pogadaliśmy chwilę, dziecko nazbierało sobie kamyczków na ścieżce i zarządziło powrót do domu.

W. w tym czasie przystąpił do wysiewów.  Podlał potem obficie i wróciwszy do domu, zabrał się za obiad. Chciał zabłysnąć kulinarnie i przyrządził jagnięcinę ze szparagami. No, nie powiem, wyszło pyszne choć nadal miałam wyrzut na sumieniu przez tę rzeź niewiniątka.
Podczas obiadu dyskutowaliśmy nad koniecznością przyjechania wkrótce ponownie, no bo tak: irysy dopiero zaczynały i to te wczesne niskie. Jabłonie też dopiero w pierwszych kwiatach, lilaki także w blokach startowych, judaszowiec...O kalinach nie wspomnę.
No sami popatrzcie









Kalina hordowina, ale przede wszystkim czekam na Roseum

Jabłonie






Lilaki



Judaszowiec


Obiela w formie prawie płożącej. No nie chce inaczej rosnąć


Widoczek

Szkoda byłoby po raz kolejny opuścić majowe kwitnienie.

Zatem obiecaliśmy sobie, że za dwa tygodnie znów tu jesteśmy, choćby tylko na weekend.

W. rozpoczął załadunek samochodu, ja tradycyjnie ogarniałam wszystko wokół, pochowaliśmy narzędzia, wywaliliśmy śmieci organiczne na kompost. Z resztek jedzenia, puszki karmy i garści suchego prowiantu marki Felix przygotowałam pożegnalny posiłek dla kota.

Wykąpaliśmy się i w zasadzie byliśmy gotowi do drogi. Psy nieszczęśliwe, zainstalowane w samochodzie, W. wyjeżdża, a ja poszłam otwierać bramę. No niestety, za chwilę okazało się, że w samochodzie do niedawna jeszcze sprawnym, świecą się wszystkie możliwe kontrolki, nie działa część elektryki czyli światła, radio i szyby, a światła awaryjne migają i nie dają się wyłączyć.

W. stwierdził, że chyba w takim razie nigdzie nie pojedziemy, bo chociaż samochód normalnie odpala i jedzie, to strach ruszać w drogę i tak jechać z duszą na ramieniu 200 km.

W. przez chwilę jeszcze kombinował co się mogło stać, ale wiele nie wymyślił, wprowadził samochód z powrotem na podwórko i postanowił rozpocząć działania ratunkowe. Zadzwonił do Michała, poinformował o sprawie i zapytał o kontakt do takiego jednego chłopaczka we wsi co to już raz nam kiedyś pomógł w naprawie samochodu, właśnie z problemem elektrycznym. Michał stwierdził, że koleś jest, owszem, ale chyba wypity przy święcie, bo widział jak jechał do domu, ale żona prowadziła. W. postanowił zadzwonić do niego jutro z rana i szukać pomocy. Psy podejrzanie zadowolone z takiego obrotu rzeczy były oskarżone o sabotaż i dywersję czyli celowe majstrowanie przy samochodzie, żeby tylko nie wyjeżdżać.

W niewesołych nastrojach poszliśmy spać, aby stawić godnie czoła c.d. który bez względu na okoliczności musiał n. chociaż miało go nie być.

















Majówka na wsi 2020 cz. VII

W sobotę, a raczej w pierwszych godzinach soboty wylazłam z łóżka i zawinęłam się w kokon z kołdry na kanapie w salono-jadalni, bo W, chrapał jak stary hipopotam i żadne sposoby uciszenia go, zachowując go jednocześnie przy życiu, nie pomagały. Słychać było jak upragniony deszcz znów szumi kroplami walącymi o dach. W związku z powyższym Wańka wlazła do domu, bo jednak do spania musi być w miarę sucho.
Ok. 6.00 rano zaczęliśmy dzień i jakoś nie przeszkadza nam godzina bardzo poranna, bo jednak kładziemy się dość wcześnie. Na werandzie leżały przygotowane dechy, więc nie za bardzo dało się tam śniadać i kawować.


Deszcz wciąż lekko pokapywał, ale miało się ku wypogodzeniu, które wkrótce nastąpiło.


Około 8.00 zauważyłam, że na posesję SN wjechała jakaś baba samochodem, pokręciła się i pojechała zostawiając przyczepkę oraz otwartą bramę, więc pewnie zamierzała wrócić.
Ja już się zdążyłam przyzwyczaić, że nie widzę tego psychola za płotem ani nikogo z szemranej rodzinki i szczerze mówiąc na ten widok lekko się zdenerwowałam. W. też zauważył ruch w sąsiedztwie i zaczął gdybać czy czasem SN się się ponownie sprowadza, albo może wręcz przeciwnie, oddalił się z tego świata i rodzina zaczyna majątek rozparcelowywać.
Czekaliśmy na rozwój sytuacji, ale około 10.00 uznałam, że nie ma co zatruwać sobie umysłu, ubrałam się, założyłam słuchawki podpięte do radyjka w telefonie i zabrałam się za rozstawianie reszty roślin przywiezionych przez W. przy wtórze Topu.

Chodząc z doniczkami i skrzynkami widziałam, że baba istotnie wróciła, obserwowała mnie spode łba, a poza babą na podwórku pojawił się ciągnik z przyczepą, a następnie rozpoczął się załadunek jakiejś sczerniałej słomy na wyżej wymienioną przyczepę. Słoma przeleżała zapewne wieki w budynku gospodarczym SN, po co ten chłam był temu facetowi to nie wiem. Załadunek trwał jakiś czas przy wtórze pokrzykiwań, nie zawsze cenzuralnych oraz warkocie traktora, Wreszcie całe towarzystwo pojechało, brama została zamknięta, a ja odetchnęłam z ulgą. Do końca dnia  na szczęście już się nikt nie pojawił.

Pojawił się natomiast pręgaty kotek, który upomniał się o żarcie, więc zajęłam się karmieniem.
W. rozstawił zraszacz mimo, że deszcz ledwo co skończył padać, po czym stwierdził, że udaje się do  Wisznic oraz po zakup piachu. Postanowił bowiem wcielić w życie swój projekt drewnianej konstrukcji pod powojniki przy placyku biesiadnym.. Zacząć musiał od wykonania wykopów, w których w betonie będą zamocowane jakieś metalowe ustrojstwa do mocowania ramy drewnianej. Robota godna inżyniera nawet z takiej egzotycznej uczelni jak Wyższa Szkoła Ekologii i Zarządzania  :-)

Ja sobie sadziłam bodziszki, rozchodniki i inne tam, podsypywałam kompost pod powojniki, róże i podlewałam to, co posadziłam i podśpiewywałam do wtóru kolejnym wykonawcom w radiu. Dreptałam sobie to tu, to tam, oglądałam pozytywne skutki deszczu, oraz niepozytywne skutki późnych przymrozków, które przede wszystkim odbiły się na kondycji hortensji ogrodowych zamrażając im ubiegłoroczne pąki. Zatem z kwitnienia nici. Grzebanie w ziemi zaskutkowało wnioskiem, że jednakowoż wincyj deszczu by się przydało.
Ptaki latały zaaferowane wiosennymi sprawami, mamy w ogrodzie mnóstwo miejsc potencjalnego gniazdowania, w dziuplach starych jabłoni czy w stertach gałęzi.




Latały też ptaszki nieco większe wywołując wybuchy wściekłości u Zębasa.


Tradycyjnie łaziły też perliczki sąsiadów, których psy jakoś nie ruszały.



W. przybył z ładunkiem piachu, który luzem leżał na pace samochodu i rozpoczął zrucanie go częściowo do taczek częściowo, nie chcąc rozsypywać go na ziemi,  na starą klapę od maski jakiegoś samochodu,  która to klapa walała się po ogrodzie od zawsze i bywała wykorzystywana w celach różnych, a ostatnio stała oparta o ścianę obory.  Okazało się że piach można dostać w takim rozpiździaju na przedmieściach Wisznic, gdzie w szczerym polu stoją jakieś koparki i inne dziwne pojazdy o wyglądzie apokaliptycznych potworów, piętrzą się hałdy żwiru, kruszywa itp. Facet, który zarządza tym przedsiębiorstwem okazał się być bardzo sympatyczny, a wiedza W. o łowieniu ryb, która pozyskał przez osmozę od swojego długoletniego partnera Romana (stosunki wyłącznie służbowe), miłośnika tego zajęcia, była niezmiernie przydatna do procesu fraternizacji, która z kolei zaowocowała otrzymaniem taczki piachu zupełnie za darmoszkę. Urok W. jak widać działa uniwersalnie i koedukacyjnie.





Zupełnie mimochodem W. wspomniał, że jeszcze musi pojechać do naszego sąsiada za pierwszym lasem, ponieważ zamówił u niego jagnięcinę. Spojrzałam podejrzliwe i zapytałam, skąd ta jagnięcina ma być, bo o ile wiem, sąsiad dysponuje jedynie owcami w stanie żywym, które widzimy czasem z samochodu jak pasą się przy drodze. No to W. już nie miał wyjścia i stwierdził, że właśnie jedna z tych żywych będzie na zamówienie W. życia pozbawiona, a jej doczesne szczątki spożywcze będą do odebrania wkrótce.
Jak wiecie, z racji zawodu wiem skąd się bierze mięso, mleko i wiem, że likwidacja hodowli zwierząt gospodarskich póki co nie ma przyszłości w Polsce, ale jakoś mi się zimno zrobiło na myśl, że jakiś jagniak za chwilę skończy swój żywot, bo W. się zachciało luksusowego mięsa.
W. niewzruszony moimi rozterkami, na osłodę dał mi lody, wśród których była kulka o nowym smaku chałwy. Całkiem smaczna.
Następnie wywaliwszy resztę piachu oraz worek z cementem z samochodu, zadzwonił do Michała, bo umówił się z nim na odbiór kolejnej partii owsa od teścia Michała,. Zapytałam, czy sam nie może pojechać, bo w końcu był już tam kilkakrotnie. W. stwierdził, że jak jedzie z kimś to nie patrzy na drogę i nie pamięta, którędy jedzie. No, ręce opadają.
Poza lodami i składnikami budowlanymi W. przywiózł opakowanie  nawozu, który okazał się być jakimś ekologicznym wynalazkiem. Chcąc nie chcąc podsypałam go pod najbardziej wyliniałe po zimie róże, przy okazji pogadałyśmy z Emilką przez płot. Spodobała jej się jabłoń Ola, która rośnie na Angielskiej. Pomyślę, może da się gdzieś kupić i sprezentujemy jej następnym razem. Choć W. jakoś specjalnie nie przepada za młodą sąsiadką, a przyciśnięty przeze mnie pytaniami o powód stwierdził enigmatycznie, że się rządzi. I że Michała traktuje z góry. Bo ponoć słyszał, jak się do niego odnosi. Ja to skwitowałam stwierdzeniem, że jakby kto posłuchał jak my się do siebie odnosimy, to by mógłby mieć podobne albo i gorsze zdanie (oczywiście słowa trzeba łączyć z kontekstem i tonem i my nie widzimy w tym, co mówimy nic złego, bo ważne jest JAK mówimy), ale W. wie swoje.

W. wkrótce wrócił i rozpoczął przeróżne pomiary w terenie, przy których musiałam mu pomagać, głównie trzymając taśmę mierniczą. Przy okazji przypomniał mi się dowcip zasłyszany niedawno, akurat na taką okazję. Ojciec z synem mierzą właśnie jakieś elementy, ojciec podaje synowi koniec miarki i idzie do punktu pomiarowego rozwijając po drodze taśmę. Staje i patrzy się wymownie na syna. Syn patrzy równie wymownie na ojca. W końcu ojciec mówi: no powiesz ile tam masz, czy będziesz tak stał? Syn na to: u mnie tato bez zmian, ciągle zero.

Następnie rozpoczęły się prace ziemne czyli kopanie dołów, odmierzanie poziomów sznurkiem, przez który co chwila przełaziły psy niwecząc precyzyjne pomiary, mieszanie zaprawy w taczce i wylewanie jej do tychże dołów. W zaprawie zatopione zostały kotwy metalowe. W międzyczasie zadzwonił telefon W. Okazało się, że facet od owiec podjechał pod naszą bramę ze świeżymi zwłokami jagnięcymi w wielkiej kastrze budowlanej. Zwłoki były na szczęście oskórowane, wypatroszone i wstępnie poporcjowane. Dodatkowo w torbie facet dał podroby. Wańce zaświeciły się oczki i przylgnęła do kastry miłośnie popatrując na zawartość. Ja byłam prawdę mówiąc lekko przerażona widząc te krwawe kawałki.

W. zakończył zalewanie kotw w dołkach, zabrał mięso do kuchni, a mnie kazał wciskać w powierzchnię betonu kamyczki, które mieliśmy zgromadzone  w donicach, a które były pracowicie przeze mnie wydłubywane z gleby na wówczas przyszłej rabacie przy płocie od SN. Kamyki to resztki tłucznia, który był użyty jako podsypka pod dreny rozsączające w naszej przydomowej oczyszczalni. Dostałam także młotek to ubijania ich w betonie, więc zajęłam się tą rozwijającą czynnością, ciesząc się że nie oglądam tych rzeźnickich widoków.
Kamyki w dużej części były oblepione glebą, więc nalałam wody do wiadra i płukałam je przed ułożeniem. Potem pukałam młotkiem trzymanym "na płask" wbijając je lekko w miękką zaprawę. No i tak to wyglądało.




Co to z tego dalej będzie, to nie wiem.
Skończyłam i udałam się na obchód w celu rozprostowania nóg. Najpierw wylazłam przez dom pogapić się na pola.






Widok na kościół od strony areałów SN :D


U Bożenki nad przejściem w płocie miedzy naszymi ogrodami pojawiła się drewniana pergola.  Chyba domowej produkcji. Ciekawe, co też tam posadzą.





Weszłam niepewnie do kuchni, W. jeszcze babrał się z mięsem, którego były jakieś gigantyczne ilości. Dzielił, pakował do naszego mikroskopijnego zamrażalnika, część przygotowywał do bieżącego spożycia radośnie opisując, co też zamierza w przyszłości przyrządzić. Zapytałam, czy wie cos na temat pergoli u sąsiadów, a on potwierdził, że to Michał zrobił dla małżonki, która posadziła tam jakieś pnącze, które po oględzinach zakwalifikowałam jako wiciokrzew.

Resztka piachu została na klapie. Postanowiłam rozsypać ten piach po ścieżce ceglanej i za pomocą szczoty do zamiatania, zwanej ulicznicą, rozprowadzić go po miejscach spoin pomiędzy cegłami. Nie do końca wiedziałam, po co to robię, ale jakoś tak mi się skojarzyło, że to może być pożyteczne. Jak się potem okazało, nie do końca przemyślałam temat, ale już przepadło. Za to pracowicie pojeździłam sobie na tej szczocie, kilkakrotnie zamiatając ścieżkę oraz placyk biesiadny w te i wewte.



Osiągnęłam co prawda efekt oczyszczenia ścieżki z pewnej liczby chwastów i zapełniłam szczeliny pomiędzy cegłami, ale zafundowałam sobie przy okazji  fantastyczny sposób na wniesienie ton piachu do domu, głównie na łapach Wańki oraz na naszych butach czy stopach.

W. w tym czasie zgłodniał, więc zabrał się za odgrzewanie wczorajszych schabowych, zrobił do nich sałatkę z pomidorów, ogórków kiszonych z czosnkiem. Odgrzewał także ziemniaki na plastrach cebuli. To kolejny wynalazek kulinarny, nie pytajcie o co chodzi, bo nie wiem. Rozumiem, że cebula umieszczona na spodzie ma zapobiec przypalaniu się ziemniaka. Chyba.

Jak widzicie, sprawdza się to co W. kiedyś o sobie powiedział, mianowicie, że jest jak dyrektor cyrku radzieckiego na prowincji: sam robi za małpę, za słonia i jeszcze konferansjerkę odpiernicza. Czyli robi różne rzeczy.

Po obiedzie poszłam pd prysznic, W. jeszcze wylazł do ogrodu. Na zachodzie chmurzyło się, w radiu zapowiadali kolejne deszcze.

Pojawiły się pierwsze chrabąszcze majowe, które wieczorem zaczęły uderzać w szyby wyfruwając z ziemi.

Został nam ostatni dzień pobytu, a zatem pojawi się on w kolejnej odsłonie  jako c.d. który oczywiście n.











czwartek, 21 maja 2020

Majówka na wsi 2020 cz. VI

No i kolejne święto pracy spędzone na wsi. Niestety znów nastąpiła poranna pobudka, tym razem urządzona przez psy. Zębas wiercił się na łóżku, a Wańka, dotąd spędzająca 99% czasu na zewnątrz, zaczęła skrobać do do drzwi wejściowych.
Wstałam więc, wpuściłam dużego psa, małego wywaliłam na sikanie, sama też udałam się do toalety. Potem nakarmiłam stwory, a ponieważ poprzedniego dnia wypatrzyłam, że z terytorium wroga, czyli SN (nadal nieobecnego na szczęście) gapi się na nasze obejście jakiś bury kotek, wystawiłam mu michę z żarciem za płot, żeby go psy nie niepokoiły.
Kot rzeczywiście wyrósł jak spod ziemi, ale był bardzo nieśmiały. Odeszłam wobec tego i kot już bez przeszkód rzucił się na jedzenie. Kot niestety był tylko jeden, inne, dokarmiane przez W. w trakcie samotnych pobytów, gdzieś przepadły.

Na dworze początkowo było ponurawo i zimno, ale szybko zaczęło się wypogadzać.
W. zajął się montażem prowizorycznego uchwytu na flagę, która zawisła na werandzie.



Na śniadanie jajecznica. Na płycie kuchennej stał od wczoraj kubek z kawą zbożową W., która przybrała już kolor smolistej czerni. W. popatrzył na zawartość kubka i stwierdził, że czarna kawa już jest. Brakuje tylko czarnego chleba. Porozmawialiśmy sobie zatem o piosenkach śpiewanych niegdyś przy ognisku, z których spora część wiązała się z pobytem w zakładach penitencjarnych o zaostrzonym rygorze i obniżonym standardzie, gdzie wyżej wymienione menu było nagminnie serwowane.

Odczuwałam lekką obolałość barkach po wczorajszym dłubaniu. Ale postanowiłam nie przejmować się tym i kontynuować prace ogrodnicze.

Wkrótce zjawił się duet majstrów: Janek plus pomagier, którzy raźno przystąpili do działań. Było jeszcze przed 9.00, ale pamiętałam, że to dzień święty, albowiem rozpoczynał się pierwszy dzień Polskiego Topu Wszechczasów. Po raz pierwszy było to wydanie dwudniowe.

W. zainstalował się razem z majstrami i coś tam im pomagał, a w przerwach znikał w ogrodzie.

Ja z kolei włączyłam Trójkę w telefonie, założyłam słuchawki i wyszłam przed dom przyjrzeć się przywiezionym roślinom. W. zasugerował się tym, co powiedziałam przy pieleniu Angielskiej i przywiózł różne odmiany rozchodników. Poza tym kilka bodziszków, jakąś wiązówkę.

Posadziłam większą część na uwolnionych terytoriach Angielskiej. Przyjrzałam się także w międzyczasie różom rosnącym wzdłuż płotu Bożenki. No tam przydałoby się nieco porządku. Sporo pędów suchych, ubiegłoroczne owoce, naokoło bałagan, suche badyle z rudbekii nagiej, zwanej tu bocianami.
Ryknęłam do W, żeby podrzucił mi sekator , bo jak już wlazłam w te chaszcze, to już mi się wyłazić nie chciało. Przystąpiłam do metodycznego odchwaszczania  i przycinania róż. Kabel od słuchawek okazał się być za krótki, telefon nie mieścił mi się do kieszeni na piersi w mojej koszuli amerykańskiej farmerki. Szlag mnie trafiał, bo słuchawki mi co chwila wypadały, kabel o coś zaczepiał lub wyszarpywał się z aparatu.
Ale mnie to nie zniechęcało, choć klęłam głucho od nosem, ponieważ nie chciałam uronić ani jednej piosenki, ani jednej zapowiedzi.
Robiło się coraz cieplej, dochodził mnie zapach rzepaku z pobliskich pól.


Wycięte pędy róż odrzucałam na bok razem z badylami, chwasty gromadziłam w sterty. Sporo tego się zrobiło. Róże zostały solidnie prześwietlone i przycięte.




W Topie dyżur rozpoczynał Balonik. Gdzieś we wsi niosło się dalekie umc-umc.

Nawozu dedykowanego do róż nie miałam, a przydałoby się zasilić. Wtaszczyłam zatem dwa worki z kompostem obornikowym  i wywaliłam zawartość pod każdą różą dysząc i poprawiając słuchawki.

Majstry układali podbitkę sufitową i wyrzekali, że takie świetne deski na suficie, a tu piękną podłogę z tego można by robić. Czyste marnotrawstwo. W piwnicy powstały niebanalne półki z desek wzmiankowanych w poprzedniej części. Zostały one przycięte na odpowiednią długość i umieszczone we wcześniej wymurowanych występach ceglanych w ścianach. Na razie ich nie pokażę, bo przez dziurę wejściową nie było widać, a po tym szkielecie schodów nie zejdę za żadne pieniądze, choć W. usilnie mnie namawiał do tego.

Majstry zakończyli prace wczesnym popołudniem, W. i tak ich trochę przetrzymał. Obejrzeliśmy sobie dokonania z wielkim, nie ukrywam, zadowoleniem, choc nieśmiało zauważyłam, że może należałoby się zastanowić nad doprowadzeniem prądu w celu instalacji jakiegoś oświetlenia. W. się nieco zafrasował, bo elektryka nie mieliśmy na podorędziu, a w sumie wypadałoby pociągnąć kabel zanim sufit będzie gotowy.
W. niczym Scarlet O'Hara, postanowił pomyśleć o tym jutro.



Zawirowania z głębokością piwnicy i wysokością werandy spowodowały, że ostatecznie obróbka sufitu wokół drzwi będzie  dość niestandardowa.

Póki co wrócił do kuchni, wyciągnął nabyte w Wisznicach śledzie i przyrządził sobie prosty wiejski posiłek. Zaśmiałam, że wygląda tak awantażownie, że tylko pół litra brakuje na stole. W. z żalem stwierdził, że do śledzia wódka byłaby zaiste idealna. Przyszło mi do głowy, że coś mi tam w kredensie mignęło. Wyjęłam flaszkę z napisem Wyborowa, ale ponieważ u nas rzadko kiedy butelki mają w sobie zawartość zgodną z etykietą, W. odkorkował i powąchał z nabożeństwem. Zawartością okazał się być bimber z Michałowego chyba wesela.
W. zaświeciły się oczy, wydobył naczynie i nalał sobie szczodrze.
Tę chwilę musiałam uwiecznić.


Posiedziałam chwilę z W.  przy herbatce, a następnie przezornie schowałam flaszkę i wyszłam dokończyć sprzątanie badyli .
W. w tym czasie stwierdził, że uruchomi wykaszarkę i wytnie badyle trawowe w Albiczukowskim. W zasadzie był to już jedyny obszar, którego nie zdążyliśmy oczyścić po zimie.

Badyle zatem w końcu padły. W. pozbierał co grubsze suchelce i zajął się byłym warzywnikiem, gdzie też trawy prosiły się już o przycięcie. Niektóre miskanty już ruszyły, ale mam nadzieję, że nic im nie będzie.


W. łyknął herbaty i oznajmił, że kopnie się do Wisznic zobaczyć, czy lodziarnia rozpoczęła działalność zgodnie z tradycją. Miałam nadzieję, że alkohol już mu wywietrzał i nie narazi się na konflikt z prawem.

Wywiozłam ostatnią partię odpadów na kompost nie przejmując się wyjeżdżającym W. a w zasadzie psami. Okazuje się, że Wańka już kompletnie olewa otwartą bramę i nie ma zamiaru się nigdzie ruszać. Nie wiem czy to objaw rozsądku, wyrachowania, lenistwa czy też ...nieuchronnej starości.

Pokręciłam się jeszcze i przy okazji chwile pogawędziły z Bożenką przez płot. Powiedziałam, w jakim celu udał się W. Bożenka stwierdziła, że w Wisznicach to nie wie, ale w Sosnówce wszystko zamknięte.

W. powrócił triumfalnie z lodami. Zrelacjonował, ze stoliczki nieczynne z okazji pandemii, ale lody sprzedawane są przez zaimprowizowane okienko na wynos do wafla. Usiedliśmy zatem przy stole pod małpiarnią i spożyliśmy swoje porcje, pierwsze w tym sezonie.
To moje.


W. swoje wpakował do wafla, więc nie było sensu fotografować.

Poszliśmy jeszcze pooglądać werandę. Przy okazji powrócił nieśmiertelny temat ścieżki przez Albiczukowski, która ma prowadzić do furtki, którą także planujemy.

W. zajął się następnie obiadem, który składał się ze schabowych z mizerią i ziemniakami. Schabowe W. robi w jakiś tajemniczy sposób. Smaży je niby normalnie (dla mnie bez panierki), ale potem układa w stosik i stawia na patelni na skraju płyty, gdzie, jak to W. mówi, dochodzą zanim nie ugotują się ziemniaki. Mnie takie niuanse gotowania są całkowicie obce, więc być może sposób ten jest wszystkim znany, tylko dla mnie stanowi egzotykę. Jak zresztą większość zabiegów kuchennych.

Po obiedzie wyszliśmy na obchód z psami. Przyjrzałam się W. i stwierdziłam, że czas niegolenia, właściwy generalnie pobytom na wsi, dobiegł końca, bo wygląda jak żul spod budki z piwem.


Zwykle nasze pobyty były krótsze, teraz po 5 czy 6 dniach abnegacji interwencja była konieczna. W. spojrzał na mnie z bolesnym wyrzutem i stwierdził, że musi kupić golarkę i piankę, bo się skończyły (pół roku temu, gwoli ścisłości).
Popatrzyliśmy na obłędnie kwitnące czeremchy. Większość miała kwiaty sztywnie wzniesione, a jedna jakaś inna była. Kwiatostany rzadsze i takie powyginane na wszystkie strony.



Psy szlajały się w pobliżu w różnych konfiguracjach




Jeszcze kilka widoczków










Od południa chmurzyło się. Wróciliśmy do domu, gdzie zabrałam się za zmywanie i ogarnianie kuchni przy dźwiękach Topu, rzecz jasna. Wyrzuciłam jeszcze zawartość kosza organicznego na kompost, wykąpałam się i wlazłam do łóżka. Za oknem zaczął padać deszcz, a ja zgodnie z wieloletnią tradycją wyłam razem z Ryśkiem Riedlem "Modlitwę". Krótko po zakończeniu Topu zasnęłam, a c.d. już się skradał przy wtórze szumu deszczu, aby już niedługo n.