niedziela, 30 sierpnia 2020

Sierpniowa pełnia lata - post dedykowany Albiczukowskiemu

 Postanowiłam dedykować odrębny wpis sierpniowemu Albiczukowskiemu, ponieważ metamorfoza jaka dokonała się w tym miejscu od maja-czerwca była ogromna. Wydawało się, że chwasty górą, że pochłoną wszystkie rośliny i zatriumfują, obracając w niwecz moją (i W.) ciężką pracę, długie godziny spędzone na sadzeniu, odchwaszczaniu, zrębkowaniu, przycinaniu, podlewaniu.

Ale jednak nie. Odchwaszczanie, którego dokonał W. pomogło bardzo, potem jeszcze kilka deszczowych dni i z prochu wyłonił się piękny układ traw i bylin,  które bujał się z wiatrem, zwabiał owady, zachwycał pastelowymi kolorami.

Ciesze się.















Sierpniowa pełnia lata cz.III

 Przy małym kocie okazuje się, że pospać się nie da. Mały kot ma nadprzyrodzoną zdolność wygrzebywania jakichś przedmiotów, które turla hałaśliwie, sam kot tupie natomiast biegając po pomieszczeniach za turlanym przedmiotem. Od czasu do czasu wskakuje na człowieka usiłującego zasnąć i ogryza mu palce u nóg.

Zębas z kolei widząc ekspansywność kota, przytula się nachalnie sugerując, że czuje się zagrożony.  Wańka domaga się śniadania.

W. już był nieobecny w domu, ponieważ zerwał się przed 6.00, aby popracować zanim nastąpi upał.  Ja na spokojnie rozpoczęłam dzień tradycyjnie od kawy, w planach miałam odchwaszczanie Autorskiej, ewentualnie jeszcze dokończenie oczyszczania ścieżki.

Wylazłam z kawą na werandę i dostrzegłam W. odchwaszczającego zawzięcie były warzywnik. Tam trawy i wysokie byliny stworzyły gęsty gaj. W. planuje robić tam reorganizację jesienią. Na razie nucił sobie pieśń , która szła mniej więcej tak: "O Maryjanno, ty masz figurę nienaganną". Coś tam dalej też było, ale raczej wykonywane niewyraźnie.

Widok z werandy. Zapomniałam chyba napisać przy poprzedniej relacji, że W. ostatecznie upewnił się, że z odrostów od pnia złamanej śliwki obok Albiczukowskiego nie wyrośnie równie szlachetne drzewo. Zatem zdecydowanie pozbył się tego krzuna odrostów, dzięki czemu odsłonił się znacznie szerszy widok na frontowy ogród po stronie prawej, patrząc  werandy.

 

A to rzeczony były warzywnik, w tej chwili będący kolejną emulacją rabaty trawiasto-bylinowej. 



Tam jest ścieżka z płyt. Oczywiście zawalona ziemią i chwastami...




Przyjął się ładnie krzak moszenek południowych, na którym widać było ostatnie kwiaty, ale też i strąki, wyglądające hm...adekwatnie do nazwy gatunku




Wycofałam się do kuchni dumając, co by to zjeść na śniadanie. Przyszło mi do głowy, że mogę sobie usmażyć racuchy, ale nie byłam pewna, czy są już w sadzie jakieś jabłka nadające się do jedzenia. 

Obejrzałam kilka drzew, ale wszystko twarde. Jedynie na antonówce bliżej Bożenki jakieś takie żółtawe jabłka, niewiele ich było, większość porażona przez parcha, ale postanowiłam ze dwa zerwać. Wysoko były, więc wzięłam wielkie drewniane grabie i przy ich pomocy zaopatrzyłam się w dwa większe i jedno mniejsze jabłko, o kształcie burchlastym, jedno z robakiem, ale wykroiłam niejadalne części i starłam do ciasta. W. powiadomiony o racuchach stwierdził, że on chce, ale bez jabłek. Popukałam się w czoło, bo co to za radocha jeść samo ciasto, choć wiedziałam, że W. ma traumę z dzieciństwa, kiedy to mamusia katowała go placuszkami z jabłkiem. Trudno, widać zawsze musi mieć kogoś, kto go tą potrawą będzie zamęczał. 

W. przyszedł i podejrzliwie patrzył na produkt finalny na talerzu. Placki posypał cukrem, spróbował i przyznał, że są całkiem dobre. Czyli albo moje racuchy lepsze od mamusinych, albo smak się W. odmienił. 

Zjedliśmy wszystko do czysta, ubrałam się i zaopatrzona w narzędzie rozejrzałam się po terenie. Na Autorskiej W. ustawił podlewanie, więc zdecydowałam się na flankę zachodnią. A zatem zaczęłam od przyoborowych, gdzie ziemia bardzo urodzajna, ale z powodu braku opadów  przesypywała mi się w palcach jak piasek. Wyrywając chwasty skonstatowałam, że powstają puste placki, w które zamierzałam coś wetknąć. Przyszło mi do głowy, że nadadzą się tu liliowce, które W. przywiózł jako kawałki karp z podziału u któregoś z klientów.  Wsadziłam jeden egzemplarz zamierzając później solidnie podlać.

Powojnik Gravetye beauty trzeba było podnieść z ziemi i upiąć na gałęzi robiącej za podporę. Pędy ma strasznie kruche, więc należy to robić bardzo delikatnie.

Podoborowe i okolice







Zębas w galopie



W. oznajmił, że jedzie po zakupy, a ja zabrałam się za rabatę wzdłuż płotu z SN. Lubię tę rabatę, bo kompozycja roślin okazała się być strzałem w dziesiątkę. Pomimo, że jest tu dość sucho i trzeba ratować sytuację kroplówką, to jakoś wszystko daje radę z wyjątkiem powojnika Hagley Hybrid, który co roku odbija od korzenia jednym pędem, a potem zdycha. Niestety zawlekliśmy tu podagrycznik z miastowego i teraz mam zabawę z corocznym wykopywaniem tego dziadostwa. Ponadto jeden z pigwowców zarosła trawa o takich bardzo cienkich długich liściach i tworząca gęste kępy i zwartą darń. To jak wlezie w jakąś roślinę, jest nie do wytępienia, chyba, że wykopie się całą roślinę i da się oddzielić korzenie od tego kożucha trawy. O tej porze, w obliczu braku opadów wykopywanie czegokolwiek było wykluczone, więc wyczyściłam pigwowca na tyle na ile się dało. 






Na tej rabacie rośnie niezwykle piękna odmiana floksa, w kolorze białym, do którego tłumnie przylatują zawisaki.





Obok zresztą rośnie budleja, która przyciąga inne motyle




Skończyłam wreszcie i postanowiłam odsapnąć na werandzie z  sokiem pomarańczowym w dłoni. W. wrócił z zakupami oznajmiając, że zatrzymała go Straż Graniczna, za niemanie jednego ze świateł. Dzięki temu pojechał od razu do mechanika. Ponieważ był oczywiście na lodach, to dostałam swoją porcję, choć stan mojego zdrowia nie był zadowalający. Czułam rozwijające się przeziębienie, choć w upale sierpniowym nie było to tak dotkliwe. Poza ustawicznym smarkaniem.

W. opowiedział mi, że pani od lodów poinformowała go o tutejszym specjale lokalnym, a mianowicie o pierogach z serem i ...gruszkami, które oryginalnie były jakiejś konkretnej odmiany o niedużych owocach, ponadto najpierw ususzone, a potem zmielone i wymieszane z twarogiem. No, ja to coś czuję, że byłoby to danie z cyklu barszcz z wiśniami... Chociaż druga potrawa, czyli bułeczki drożdżowe z takim samym farszem mogły być bardziej zjadliwe.

W. przekazał także pani od lodów namiary na naszego Wiesia oraz zduna, ponieważ mają jakiś dom, chyba odziedziczony do remontu i rozglądała się za fachowcami.

Posiedzieliśmy chwilę na werandzie i stwierdziliśmy, że spróbujemy eksperymentalnie wypuścić kota, choć W. początkowo stanowczo się sprzeciwiał. Spytałam, czy w takim razie kot na wsi będzie dożywotnio więziony w domu, stwierdził że tak. Wzruszyłam ramionami i skwitowałam to kwestią wygłoszoną przez niezrównanego Zbigniewa Zapasiewicza w filmie "C.K. Dezerterzy" : "Sadysta patrzy panu z oczu" .  W. rozchichrał się i zgodził się na eksperyment. 

Kot finalnie wylazł na werandę, pokręcił się nieco, ale szybko wyczaił, że można wskoczyć tam, gdzie powinny być okna. Zdążyłam zobaczyć jak zeskakuje z drugiej strony, ale ponieważ wiem, że ganianie go w ogrodzie przynosi tylko taki skutek, że kot oddala się tym gwałtowniej, postanowiłam poczekać. Kota słychać było w pobliżu, jak szura w podłożu, od czasu do czasu ukazywał się w otwartych drzwiach werandy. Generalnie mimo chęci intensywnej eksploracji terenu nie oddalał się i na wołanie pokazywał się, jakby chcąc zakomunikować: spoko, jestem!

Zjedliśmy resztkę leczo i wobec przypływu sił zabrałam się za odchwaszczanie ostatniej części przyoborowej, gdzie W. ciął forsycję podczas ostatniego pobytu i oczywiście wszędzie wisiały podeschnięte gałęzie. Powyrywałam pokrzywy, kukliki oczyszczając przy okazji wejście do obory. Postanowiłam również ograniczyć rozrastającą się bez opamiętania tawlinę jarzębolistną. Spytałam W. czy będzie z tego co wyrwałam, robił sadzonki. W. najpierw stwierdził, że ma już tego towaru od metra, ale potem zrobiło mu się żal i jednak poprosił o odłożenie badyli do sadzonkowania.  Tymczasem zbierał do taczek urobek wyrzucony przeze mnie na drogę wzdłuż obory i przypłotowej. Następnie niechętnie wziął się za wykaszanie, przede wszystkim tam, gdzie berta nie może wjechać. 

Kilka widoczków z ogrodu










Na Angielskiej i przyległościach roślinność zdecydowała za mnie. I nie ma dyskusji



Ja się już zwinęłam do domu, po prysznicu i przebraniu side w piżamę wyszłam jeszcze na werandę. Zewsząd dochodził warkot kosiarek, wszyscy przed jutrzejszym świętem wyjechali ze sprzętem na podwórka. Wysoko na niebie widać było kołujące bociany. Pomyślałam, że pewnie widzę je po raz ostatni w tym roku. Krowy porykiwały wieczornie na pastwisku, wkrótce przyjdzie po nie sąsiad i zaprowadzi do obory.



 Chwyciłam jeszcze konewkę i popodlewałm posadzone liliowce, zmrok zapadał więc pora była na spoczynek. Zażyłam aspirynę i wlazłam pod kołdrę, aby spod niej wyleźć gdy tylko c.d. następnego dnia n.








piątek, 21 sierpnia 2020

Sierpniowa pełnia lata cz.II

 We czwartek poranek wstał słoneczny i ciepły... choć tradycyjnie wolelibyśmy deszcz. W. hasając po ogrodzie o 2.00 w nocy stwierdził, że sucho. Wypełzłam z łóżka i zaparzyłam sobie kawę jednocześnie szykując michę dla Wańki. 

Na werandzie trochę rozgardiaszu, jakieś ścinki i wióry. Okien co prawda znów nie ma, bo są u szklarza, ale za to... mamy drzwi!




Niespodzianką dla mnie było to, że są dwuskrzydłowe, podobno Wiesio uzasadniał to W. tym, że nie chciał zbyt obciążać zawiasów. Ale chyba wyszło fajniej niż przewidywał pierwotny projekt.

Poszliśmy z W. na obchód ogrodu. Wykoszona Bertą trawa już nie odrosła szaleńczo,  za to miskanty wyrosły imponująco, niektóre już kwitły. Hortensje bukietowe piękne jak co roku.








 Zaczynają kwitnąc astry i pierwsza chryzantema. 





Trzeba przyznać, że Albiczukowski powstał z martwych.










Przeszliśmy na ogród za domem. placyki biesiadne nadal zafoliowane, W. nie odkrywał ich podczas swojego samotnego pobytu. Natomiast ścieżki zarośnięte jak cholera! No trzeba coś wymyślić i na nie, bo nie wyrobię z tym odchwaszczaniem. 
Rudbekie w zasadzie zasłoniły całą ścieżkę wzdłuż domu.


Rzut oka jeszcze na dalsze części ogrodu, rozświetlone i rozgrzane słońcem

Rondo AWR 


                                                                  Rabata w sadku

Oczywiście będę pokazywać te miejsca do znudzenia, bo w różnym świetle i z różnych miejsc wyglądały inaczej. 
W. zajął się rozstawianiem podlewania na kwasolubnej, którą zamierzał potem odchwaszczać, ja zaś udałam się do domu celem zjedzenia śniadania w postaci jajecznicy. Następnie trochę odgruzowałam dom, gdzie W. pozostawił różne artefakty w trakcie ostatniego pobytu solo. Kot siedział na razie w domu, bo baliśmy się go wypuszczać. Ale póki co znalazł sobie zabawkę w postaci świeżego zewłoka myszki, z którym biegała po całym domu. Jednak na moją wyraźną i stanowczą prośbę W. przerwał te igraszki i mysz została odebrana. Bałam się, że kot wpakuje ją w jakąś dziurę, gdzie zacznie nam zapachowo umilać kolejne tygodnie.

W. oznajmił, że udaje się po zakupy, więc sporządziłam listę artykułów z uwzględnieniem preferencji kota i jego silnego powinowactwa do świeżej piersi kurzęcej, ew. wątróbki drobiowej. Przed wyjazdem W. zgarnął jeszcze folię z placyku biesiadnego przed gankiem. Stan niezachwaszczony zachował się wspaniale, nawet zdechła taka wredna trawa na środku, co to ją ani wyrwać się nie dało, ani chemia na nią nie działała.



Postałam przed domem i chyba już odruchowo zaczęłam od odchwaszczania ścieżki ceglanej. Tym razem przeważała ta trawa, co to jej wszędzie pełno. Nawet dość szybko szło, tyle że gorąco się robiło. Dotarłam do pierwszego zakrętu i na razie spasowałam. Wizualnie już było lepiej. Poprawiłam linkę rozpiętą tuż przy ścieżce, którą zamontowałam poprzednio w celu podtrzymywania roślinności przechylającej się na ścieżkę.


Połaziłam znów z aparatem i obiektywem portretowym













Następnie posprzątałam nieco ganek z przeróżnych różności gromadzonych przez W. nie wiadomo w jakim celu, z rozlicznych pojemników służących do dokarmiania kotów, czy kto tam przychodzi gdy nas nie ma. Zamiotłam również werandę i zebrałam drobne ścinki z blachy. 

Umyłam zęby i tym gestem podkreślając powagę i uroczystość chwili, usiadłam w nabożnym skupieniu na werandzie z telefonem ustawionym na Radio Nowy Świat, albowiem zaraz miała zacząć się audycja, w której występował, w roli gościa, Marek Niedźwiecki czyli mój pan od muzyki. Oczywiście po wyrośnięciu nieco z zachłystywania się Listą, lecz z wiecznym do niej głębokim sentymentem, nauczyłam się też innej muzyki od innych profesorów radiowych i nie tylko. Miałam kiedyś faceta, który za młodu grał w kapeli, miał nieprawdopodobną kolekcję płyt i słuchał fantastycznych wykonawców, których słuchania musiałam się nauczyć. Kto nie słuchał Mahavishnu Orchestra albo płyty Milesa Daviesa "Tutu", ten życia nie zna 😃 Wtedy zatem bliżej było mi do klimatów muzycznych p. Manna czy p. Chojnackiego i Piekuta.
P. Marek promował swoją nową książkę, ale przy okazji padły słowa dotyczące tego, co wydarzyło się w Trójce w maju i potem. No i najważniejsze, co planuje na przyszłość.   Oczywiście niczego nie deklarował, ale przynajmniej nie wykluczył, choć słowa, że LP3 to już historia i że nigdy więcej żadnej listy nie poprowadzi, zabrzmiały okropnie smutno.
Co by nie powiedział, dobrze było usłyszeć ten głos, jakby znów było normalnie.

W. wrócił z zakupami, oczywiście z lodami i oznajmił że na obiad będzie leczo, głównie z naszych własnych składników, bo na przykład mamy cukinie. No faktycznie cukinie były, ale pomidora to widziałam jednego, w dodatku zielonego. Na fotce szczerzy zęby wredna trawka.


W. stwierdził, że pomidory kupił w ilościach hurtowych, takie polowe mięsiste no i te burchlaste od naszego dziadka ogrodnika od szczepień, który W. przygadał, że go częściej w telewizji widzi niż na targu.
Tymczasem zjedliśmy po cebularzu, W. przywiózł składniki potrawy dla psów, więc nastawiłam wodę z nogami kurzymi na kuchence i usiadłam na chwilę przed domem, na żywym słońcu, ale jakoś było mi tak dziwnie zimno. Obawiałam się, że mogłam się podziębić w wyniku owiewania przez otwarte okna w samochodzie podczas nocnej jazdy. W. wyniósł pudło z kolejną porcją zakupów i podetknął mi pod nos kaszankę, która była świeżutka, jeszcze ciepła i W. pożerał ja w drodze do domu. Przypomniało mi to "Postrzyżyny" Hrabala i scenę świniobicia oraz wyrobu domowych mięsnych smakołyków.

W. wypakował także pudło z wiśniami, które zamierzał przetworzyć na wzór Paputkowy, na wiśnie w soku. które mu okropnie zasmakowały właśnie w wykonaniu Paputka. Kazał mi zaraz od Paputka dowiedzieć się, jak ona to robi, więc po wysłaniu SMSa, otrzymałam tą samą drogą wskazówki proste i konkretne. W. oczywiście po swojemu je wypaczył tzn. stwierdził, że drylować nie będzie, bo pestki dają posmak amaretto. No i mamusia tak robiła 😆

Gorąc utrzymywał się konkretny, sprzęt rolniczy jeździł intensywnie, żniwa już się jednakowoż skończyły . Nie miałam jakichś szczególnych planów działania, z przyjemnością siedziałam i chłonęłam leniwe popołudnie. 

W. zabrał się za przyrządzanie leczo, a ja coś tam znów ogarniałam w domu, wywaliłam na dwór niemiłosiernie zasypane ścinkami z trawy dywaniki w łazience. W. po bertowaniu pewnie część urobku wysypał z ubrania. Wyjęłam ręcznik z kociego transportera, który mi podejrzanie woniał. I wyjaśniło się czemu kot popłakiwał w drodze. Siku się chciało i nasiusiał w podłoże skoro nie było innego wyjścia. Ręcznik wyprałam zatem w umywalce i wywiesiłam na słońce.  Na niebie ledwo kilka mikroskopijnych obłoczków.

W. podał leczo w sposób dość nowatorski bo z kaszą jaglaną. Niezłe. Do tego ja podałam Gruner Veltlinera z Biedry. Bardzo polecam schłodzonego.


Ogarnęłam kuchnię po gotowaniu W., bo trzeba było zabrać się za wiśnie. Tzn. W. się zabrał za przetwórstwo, ale tak się gdzieś w ogrodzie zawieruszył, że wiśnie zostawione na kuchence w pewnym momencie zaczęły wychodzić z gara. Ryknęłam na W., żeby wracał, zestawiłam gar, umyłam kuchenkę, blat i podłogę z lepkiej cieczy a następnie zabrałam się za wyparzanie słoików, które W. nabył drogą kupna.
W. jeszcze poleciał na Autorską, bo tam rośnie mięta, taka o pstrych liściach. I do każdego słoika przed załadowaniem wsadu zasadniczego, pakował gałązkę takiej mięty. 
Zapełniliśmy słoiki i zostawiliśmy do pasteryzacji. Tymczasem W. oporządził kuwetę kocia, a ja umyłam gar po wiśniach , żeby było w czym pasteryzować.


Korzystając z ostatnich jasności na zewnątrz zrobiłam kilka zdjęć












 Potem nieodwołalnie postanowiłam iść do łóżka, bo zarwana poprzednia noc, upał i niezbyt forsowna ale jednak aktywności znużyła mnie okropnie. Wyszorowałam się pod prysznicem i z ulga wyciągnęłam się pod kołderką słuchając trochę RL, a trochę świerszczy na zewnątrz.
Do łóżka zabrałam wspomnianą w poprzedniej relacji książkę "Asteroida i półkotapczan", ale po przeczytaniu kilku stron zasnęłam jak kamień, nie słyszałam nawet jak W. kręcił się po kuchni dokonując ostatnich czynności z wiśniowymi słoikami. 
Poniższy widok ujrzałam dopiero wtedy, kiedy c.d. w piątek n.