niedziela, 18 października 2020

W kolorach października cz. IV

 W poniedziałek rano pogoda o tyle była inna niż dnia poprzedniego, że nie padało. Stopień zachmurzenia pozostawał constans, wszędzie było mokro. 

W. planował udać się po zakupy, między innymi po to, aby nabyć jakiś specyfik na kołatka. Poza tym trzeba było kupić lakierobejcę Sadolin w kolorze biel skandynawska, którą W. malował okna przed ich oszkleniem, ale pomalował tylko raz i to też nie wszystkie po obu stronach, bo mu farby zabrakło. Zatem widmo kolejnego dnia z pędzlem i puszką farby zawisło nade mną na poważnie.  Co prawda W. się zarzekał, że jak skończy z pracami ogrodniczymi to mi pomoże, ale specjalnie na to nie liczyłam.  

Malowanie okazało się o tyle łatwiejsze, że okna nadal miały pozostać niezamontowane, albowiem Wiesio zadzwonił i oznajmił że nie przyjedzie, bo ma ponoć pogrzeb...

Zaczęliśmy zatem od przestawienia toaletki na swoje miejsce, a W. skomentował, że gdy i ona zostanie zrobiona na zielono, to będzie super. Ja miałam pewne wątpliwości co do tej transformacji, bo po primo: wydawało mi się, że już będzie może za zielono, a secundo: toaletka była pociągnięta jakimś lakierem, który wymagał solidnego zdrapania, co przy tych wszystkich rowkach i rzeźbionych krzywiznach wydawało się zadaniem nie lada. Zastanawiałam się natomiast nad lustrem nad umywalką. 

Na razie zostały mi fragmenty podłogi do pomalowania, trzecia warstwa na taborecie i te nieszczęsne okna. Po raz ostatni chwyciłam za papier ścierny i przystąpiłam do zamalowywaniu ostatnich brudnoszarych powierzchni podłogi. 

W. w tym czasie rozładował resztę worków kompostu z samochodu i wyruszył do Wisznic. Stwierdził, że od razu potem pojedzie do biblioteki. Ja się wypisałam z wycieczki, bo byłam wysmarowana farbą, miałam rozłożony warsztat pracy i nie chciało mi się na chwilę przywracać się do stanu pozwalającego pokazać się cywilizowanym ludziom.   Wykonałam tylko telefon do pani dyrektor, która rozgadała się o książkach i widać było, że jest  mocno zakręcona na tym punkcie. Co mnie zdziwiło to to, że mimo jej widocznej miłości do książek stwierdziła, że nigdy nie wraca do raz przeczytanej pozycji. No to zupełnie inaczej niż ja. Choć nie ukrywałam przed nią, że książki, które jej przywieźliśmy to takie, które na drugie czytanie nie zasłużyły. Przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Tak czy owak obiecałyśmy sobie spotkać się w bardziej sprzyjających okolicznościach. 

Dokończyłam podłogę i czekając, aż pierwsza warstwa wyschnie zaczęłam powoli pakować rzeczy do zabrania. Zmieniłam pościel, wytarłam kurze z mebli, umyłam nawet okno w salono-jadalni. Potem poszłam sobie na przechadzkę po ogrodzie, a przy bramie zadniej pożarłam solidną porcję dojrzałych winogron, których jeszcze nie zdążyły zeżreć ptaki. Kolorowe plamy marcinków, nawet w tak szary dzień zachwycały. Krople wody na kłosach prosa, kołyszące się kwiatostany miskantów i pierwsze kolorowe liście tworzyły kompozycję pt jesień. Która nie wygląda kiczowato wyłącznie w naturze.











W. wrócił i  stwierdził, że pani dyrektor to faktycznie nieźle zwariowana na punkcie książek, jej wybuchy zachwytu słyszał jeszcze na schodach. Biblioteka ładna, świeżo odnowiona i w związku z wciąż silnym zapachem farby W. nie został na pogawędkę, choć pani dyrektor była bardzo rozmowna. 

W. dokupił Sadolinu, wąski pędzel oraz cebularze na podtrzymanie funkcji życiowych. Ponadto jakąś straszliwą trutkę na kołatka. Póki co rozłożył mi warsztat malarski na werandzie. Przytaszczył stary stół ogrodowy i rozglądał się za  czymś do przykrycia. Mój wzrok padł na starą ceratę ze stołu kuchennego, złożoną na ganku do zapakowania do wora na śmieci. Nadawała się jak raz. Stół został przykryty, pierwsze okno położone "na płask", a W. zabrał się do naklejania taśmy malarskiej typu Blue Dolphin. No ale tych okienek do zaklejenia była masa. W. męczył się jak potępieniec, taśmę przycinał metalowym nożem, który kilka razy odłożył z takim impetem na szybkę, że mnie dreszcz przeszedł, że zważywszy na odgłos to już po szybce. W końcu przegoniłam go i stwierdziłam, że dam sobie radę. Jak mi gdzieś farba kapnie czy maźnie, to wytrę ręcznikiem papierowym. Inaczej będziemy naklejać tę taśmę do jutra.

Kategorycznie stwierdziłam, że malowania zaczynam mieć serdecznie dość, więc pomaluję tylko te fragmenty okiem, których W. w ogóle nie tknął, czyli 7 okien z jednej strony. Jakierobejca była słabo kryjąca, ale widać było, że W. chlapał solidnie, wszędzie zacieki i grube maźnięcia. Nie dziwne, że wyszły mu trzy puszki.

Oto mój kącik pracy twórczej



Malowało się całkiem nieźle, trochę mnie grzbiet pobolewał, ale preparat nie chlapał zanadto, parokrotnie musiałam wycierać nadmiar, ale zasadniczo szło sprawnie.

W. zaglądał od czasu do czasu i oceniał stan zaawansowania prac. Ustawiał mi kolejne okna do pomalowania i zdumiewał się, że tak mało farby zużywam. Śmiał się, bo kiedy Janek zobaczył te okna to podobno krzywił się niemiłosiernie, że W. coś takiego wymyślił. I że okna są przecież po to, żeby coś było przez nie widać, a nie tak jak w kościele. W. skwitował to stwierdzeniem : ty się Jasiu na sztuce nie znasz!

Na zewnątrz było tak





Po zakończeniu tego etapu wzięłam się za drugą warstwę na podłodze łazienkowej  i tym sposobem zakończyłam twórczość malarską. Pomieszczenie znienacka stało się optycznie większe i jaśniejsze. W stosie dech pozostałych po działalności Janka i Wiesia na werandzie wygrzebałam jakieś odrzuty listew przypodłogowych i przymierzyłam je w niektórych miejscach. Trzeba będzie zamówić u Janka takie porządne.

W. już dał sobie spokój z sadzeniem host, postanowił je zostawić do następnego przyjazdu, chyba wyschnięcie im nie grozi. Patrząc na wysoką zmierzwioną trawę chyba następna podróż będzie w towarzystwie Berty. Chyba, że zima nas zaskoczy.

Zjedliśmy resztki obiadowe z wczoraj, całkiem smaczne. W międzyczasie przyszedł Michał, chcąc z W. ustalić, gdzie ma zaorać kawałek naszego pola pod kolejne trawy, które W. zamierza poddać obserwacji. O, podłogę malowaliście!- zauważył.  No, malowaliśmy (taaa... śmy...), stwierdził W. I meble na zielono! Michał wyraził uznanie i razem z W. udali się na dalekie rubieże naszej posiadłości. Po powrocie W. stwierdził, że żadnego orania nie będzie, bo Michał obsiał pole prawie do samego końca, szkoda niszczyć, zainwestował w nasiona, napracował się, więc ustalili, że po likwidacji plantacji truskawek (nie opłaca się) W. może sadzić w tym miejscu. Trochę się zdziwiłam, że W. będzie za płotem sadził, ale skoro tak się umówili, to nie wtrącam się. 

Przy okazji wspomniałam W. żeby może spróbował tę rynnę odetkać. Deszcze miały padać przez najbliższe dni według prognoz pogody, więc dalsze zalewanie drewnianych ścian było trochę nie bardzo.

W. wykręcał się brakiem drabiny, ale w końcu poszedł do Michała, który dysponował jakimś egzemplarzem. Michał też przyszedł na szczęście,  bo w rezultacie to on wlazł na tę drabinę i usunął zalegające liście klonowe, które skleiły się w czop. Tak czy siak rynny trzeba będzie następnym razem porządnie wyczyścić.

Zapakowałam wszystkie rzeczy do pudeł i skrzynek, na zewnątrz było dość chłodno, więc i artykuły  spożywcze  można było wyjąć z lodówki i wynieść na ganek. Ganek szybko uprzątnęłam dopakowując wór na śmieci jakimiś zaszłościami z całego sezonu. Tu jakaś puszka po kocim żarciu, opakowania po czymś tam, zagubione drobne narzędzia, które spadły za ławkę, torebki z nasionami. Zamiotłam podłogę i wystawiłam rzeczy do zabrania. Pozmywałam naczynia i wyniosłam walizkę. Wstawiłam taboret do łazienki i zainstalowałam szuflady w komodzie. Umyłam elementy wyposażenia, kabinę prysznicową, klosze lamp. Okna tylko już nie miałam siły myć. Zreanimowałam szczotkę kiblową, tę za dwie stówy, którą jakiś czas temu ktoś chyba walcem przejechał, bo była wyrwana z rączki, a ceramiczny kołnierz pęknięty na pół. Wkleiłam śrubę z gwintem w otwór w rączce przy pomocy super glue, który chlapnął mi na palce i skleił je szorstka błoną. Ale udało się narzędzie doprowadzić do używalności.  Rozłożyłam dywaniki i tak to wyglądało, w mocno pomarańczowym świetle  łazienkowych kinkietów.








W. chował narzędzia do obory, podlewał posadzone rośliny. Została jeszcze jedna sprawa, czyli wytrucie drewnojadów. W.  przygotował sobie ręczniki papierowe, flaszkę z preparatem, który ma podobno działanie gazowe i taker to zamocowania fragmentów ceraty, tej samej, która służyła wcześniej do malowania okien. Pocięliśmy ją na fragmenty, W. stojąc na krześle przyszył te łaty ceratowe do sufitu takerem. Ręcznik nawinięty na kawałek tektury i nasączony preparatem wsunął w kieszeń ceratową i zaszył kilkoma zszywkami. 

Preparatu wystarczyło tylko na sień, łazienkę musimy zrobić następnym razem.

Wysypałam jeszcze trutkę na myszy w strategicznych miejscach, pozamykaliśmy okna i drzwi. Zapakowaliśmy zwierzęta do samochodu i około 20.40 wyruszyliśmy w stronę domu. Było ciemno i coraz bardziej deszczowo, ale dotarliśmy bez przeszkód, więc do następnego razu!




W kolorach października cz.III

 Rozpadało się. Siąpiło, momentami deszcz stawał się intensywniejszy. Z prac na zewnątrz póki co nici. Więc kawa i śniadanie na spokojnie. Zwierzęta siedziały w domu, w kuchni palił się ogień.

No ale trzeba malowanie dokończyć. Podłoga w łazience przeschła, więc po śniadaniu zabrałam się za malowanie po raz drugi. Teraz już szło łatwiej, trzeba było tylko przyłożyć się do spoin miedzy dechami i do tych miejsc, gdzie ubytki w drewnie były duże. 

W. stwierdził, ze idzie sadzić, a potem pomoże mi odsunąć toaletkę z lustrem. Uznaliśmy, że wynosić nie ma co. Wysunie się ją na środek, pomaluje się podłogę dwa razy, a jak wyschnie mebel wstawi się na miejsce.

No i w zasadzie tak zrobiłam, tyle tylko, że toaletkę odsunęłam sama.  Wyszlifowałam i wytarłam odtłuszczaczem kolejny fragment desek i pomalowałam. 

Potem w ramach płodozmianu pomalowałam po raz trzeci szuflady i korpus komody. Farby jakby nie ubywało. Podumałam chwilę i wystawiwszy na ganek taboret łazienkowy, częściowo obleziony z lakieru, postanowiłam i jego odświeżyć na zielono. Tu musiałam się bardziej przyłożyć do szlifowania, bo ten lakier nie rokował przyczepności nowej farby. Uporałam się z czyszczeniem i zabrałam się za malowanie. Tu było trochę trudniej niż w przypadku powierzchni płaskich, bo trzeba było obracać taboret w różne strony, żeby  wymalować każdy fragment i zakamarek.  Pomalowałam raz i ponieważ wszystkie elementy malowane schły sobie, zabrałam się za porządkowanie sieni wejściowej. 

Wymiatałam wszelkie zalegające kurze, śmieci i tak dalej, z szuflady szafy wywaliłam jakieś szmaty i stare gazety Przy okazji znalazłam szlifierkę oscylacyjną... Cud, że myszy jej nie zeżarły.

Szuflada pachniała jakoś podejrzanie, więc niewiele myśląc przyniosłam resztkę Vidaronu używanego w dniach poprzednich i wymalowałam  wnętrze, które nabrało ładnego odcienia i zapachu może nie pięknego, ale bardziej akceptowalnego niż ten poprzedni.

W. przyszedł i zażądał oceny jego prac nad nową rabatą. Korzystając z chwili, kiedy padało nieco mniej, poszłam na zwiady. No, muszę przyznać, że fajnie to wyglądało, czego zdjęcia absolutnie nie odzwierciedlają. Zapytałam, czy będziemy zrębkować, ale W. zaprzeczył twierdząc, że dopiero jak wegetacja ustanie czyli pewnie w listopadzie.



Wróciłam do sprzątania, omiatałam pajęczyny, trzepałam wycieraczki, myłam podłogę na mokro. Przy okazji obejrzałam sobie stojące za drzwiami wejściowymi skrzydła drzwiowe oryginalnie zamykające przejście pomiędzy kuchnią a salono-jadalnią, które szlifowałam z farby dawno temu, i mimo, że zostało już niewiele pracy, jakoś zarzuciłam tę mozolną czynność. Chyba zarzucę również pomysł, żeby je zostawić w wersji obdrapanej, bo takie coś szare, mażące się chyba nie da się usunąć i efekt będzie taki sobie.  

Ponieważ została mi resztka Vidaronu, pociągnęłam nim starą szafkę , stojącą przy wejściu, pochodzącą chyba jeszcze z przedwojennych mebli babci i która na krótko odzyskuje jaki taki kolor po natarciu takim specjalnym olejkiem do drewna, ale potem znów szarzeje. Vidaronu wystarczyło akurat na porządne malowanie z wierzchu. Środka nie ruszałam. 

Sień już nieco się ucywilizowała, umyłam jeszcze lustro w szafie i na razie porzuciłam prace fizyczne. 

Posiliłam się i łyknęłam herbatę. W. zajął się wywożeniem zerwanej darni na kompost, ale znów kolejna fala deszczu zmusiła go do schowania się pod dachem. Przy okazji okazało się, że rynna nad sypialnią jest zatkana, bo woda przelewała się górą, a ze spustu ani kropli. Niestety przy okazji chlapała na okno sypialniane i na ścianę werandy. Drabiny oczywiście nie mieliśmy, choc tyle razy okazywało się, że jest ona w tym gospodarstwie niezbędna. 

Póki co zjedliśmy jakiś solidniejszy posiłek w postaci smażonej ryby (ja) i schaboszczaka (W.) z ziemniakami i surówką z kiszonej kapusty.

Potem W. udał się na sjestę na kanapie, a ja pomacawszy taboret stojący na ganku i uznawszy że wysechł zadowalająco, pomalowałam go po raz drugi. Próbowałam też papierem ściernym zwiniętym dość misternie wyczyścić z farby szyldy na szufladach,  i w sumie z grubsza się udało, ale będę musiała przywieźć cienki pędzelek i pozamalowywać jeszcze drobne fragmenty.

Deszcz się zlitował i przestał padać, ale chmury szczelnie pokrywały niebo.

Ogarnęłam kuchnię wypatrując dziur w podłodze, które należałoby załatać. Nałożyłam porcję kociego jedzenia, ale trikolorka już się nie pojawiła.








W. zregenerowany po drzemce udał się do ogrodu. Ja pomalowałam po raz drugi fragment podłogi pod toaletkę, ale należało zostawić ten stan do dnia następnego do wyschnięcia. Do kibelka i do prysznica jakoś dało się dostać.  

Nie sadziłam, że te wygibasy przy malowaniu dadzą mi tak w kość. I w mięsień. Jakbym konno jeździła. 

W. wrócił i stwierdził, że jeszcze mu zostało trochę roślin do posadzenia na jutro. Jutro też planowaliśmy podjechać do gminnej biblioteki z książkami, zgodnie z umową z panią dyrektor.  Na razie mieliśmy dość, pogoda była do bani, ciemność zapadła w związku z tym dość wcześnie. 

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko wyszorować się pod prysznicem zdzierając kolorowe plamy z rąk i walnąć się do łóżka, co tez z przyjemnością uczyniłam. Dość monotonną niedzielę zastąpi równie monotematyczny c.d., który w poniedziałek n. aby zakończyć tę relacje. 














 

 








czwartek, 15 października 2020

W kolorach października cz. II

 Sobotni poranek nadszedł z wolna, a to za sprawą mgły spowijającej cały świat za oknem. Na zegarze 7.00, wszyscy jeszcze w letargu. W. co prawda planował jechać rano po zakupy, ale póki co to jeszcze nie było to rano.

Ja się napaliłam na fotki we mgle, choć z drugiej strony w ciepłym łóżku było milutko. Ale założyłam szlafrok, gumofilce i z aparatem poszłam w teren. To co dominuje teraz w ogrodzie  to trawy oraz astry jesienne. Jednak pomysł W., żeby dzielić  kępy i rozsadzać po całym ogrodzie był świetny. Kolorowe wiechcie lub niskie kępy wychylały się dosłownie z każdego zakątka.

Albiczukowski










Droga do stodoły i Rondo AWR











Aleja Bzów





I inne zakątki






Chryzantemy dopiero zaczynały kwitnąc, większość odmian jeszcze w zielonych pąkach. Przywieźliśmy kilka nowych od Małgosi, W. kupił odmianę, która dopiero ostatnio rozszyfrowałam jako Natyderry Sunshine, bo nazwa na etykiecie była niemiłosiernie poprzekręcana. Ponadto mieliśmy jakąś wysoką odmianę od pana od miodu.

Oczywiście będę wracać do ogrodu, bo pokazałam na razie promil zdjęć, które ilustrują tytułowe kolory października.

Na razie wróciłam do domu zjeść coś i wypić kawę. W. już się krzątał i wychodził właśnie rozpakowywać samochód przed wyjazdem po prowiant. A było co rozpakowywać. 



Temperatura była znośna, padać raczej nie chciało, więc postanowiłam rozwinąć warsztat odnowy mebli na zewnątrz. Chciałam zacząć od komody umywalkowej w łazience. Wydawała się najprostsza, bez zbędnych ozdobników. Farba była, pędzle też (tylko płaskie 50tki). Brakowało czegoś do odtłuszczania, ale W. obiecał że przywiezie ze sklepu.  Na razie wystawiłam wszystkie szuflady przed dom, na placyk biesiadny przykryty plandeką. Wytrząsnęłam do wiadra jakieś resztki śmieci, wywaliłam elementy starej hydrauliki i inne przydasie.

Usiadłam z kawą i przyjrzałam się konstrukcji. Fornir z dna szuflad łuszczył się i trzeba go było usunąć. Przynajmniej na tyle, na ile się dało. W. stwierdził, że kolorem nie ma sensu malować całości tylko fronty. Co do reszty to zaproponowałam, żeby pomalować to transparentnym preparatem w rodzaju Vidaron w celu odświeżenia. W. przychylił się do pomysłu i ostatecznie zaopatrzony w listę zakupową oddalił się. 

Ja przystąpiłam do oględzin szyldów na szufladach. Odkręcenie próbne śrubek w jednej z nich przyniosło taki  efekt, że wypadł sam uchwyt. Szyldziki miały bowiem mocowanie na takie sztyfty, których wolałam nie demontować, bo nie wiadomo czy udałoby mi się doprowadzić potem do stanu używalności. Jakoś się pomaluje bez zdejmowania. Natomiast szyldy były zaśniedziałe czy też po prostu brudne. Do czyszczenia postanowiłam użyć papieru ściernego, który nieźle się sprawdził, choć w zakamarkach nie dałam rady doczyścić. Było tak


A po kilkunastu minutach szorowania tak:



Tak to wyglądało w szerszym planie





Było trochę pitolenia z wyczyszczeniem reszty, ale warto było. Papier ścierny na szczęście jeszcze był, zatem po krótkiej przerwie na odpoczynek i picie, rozpoczęłam szorowanie drewna.

U Bożenki z domu dochodziły odgłosy remontu. Dach, który Michał zaczynał wymieniać podczas naszej poprzedniej bytności, był już ukończony. Szara blachodachówka prezentowała się bardzo elegancko. 

Pogoda piękna, ciepło, trochę chmur na niebie. Zwierzaki korzystały ze swobody.

W. powrócił, wypakował od razu Vidaron... w kolorze złocista sosna. Po otwarciu puszki kolor był raczej zbliżony do brudnożółtej sosny, ale już nie zgłaszałam sprzeciwu. W końcu to nie renowacja zabytkowych mebli, a wnętrza szuflad nie będą eksponowane nadmiernie.

Wytarłam porządnie każda sztukę szuflad i zaczęłam od malowania rzeczonym Vidaronem. Na początku kolor żółty był widoczny, ale preparat szybko się wchłaniał i w sumie finalny odcień był nieco pogłębionym i bardziej złocistym brązem.

Po wymalowaniu szuflad przeniosłam się do łazienki, bo komody za chiny nie dało się wynieść powodu zamontowanej umywalki. Musiałam więc wyczyścić i pomalować na miejscu. Wymalowałam wnętrze komody i w ramach relaksu przystąpiłam do porządkowania kuchni i wstawiłam mięso dla psów. W zamrażalniku znalazłam jakieś serca drobiowe. Ryż i makaron jeszcze był, brakowało tylko marchewki, bo W. stwierdził, że na tej wsi nie można przyzwoitych warzyw kupić. Biedra wypatroszona, nie wiadomo czy remont, czy też coś innego tam powstanie. 

W. pokiwawszy z uznaniem głową nad efektami mojej dotychczasowej pracy i udał się rozplanować sadzenie. Zamierzał zerwać kawał darni  pod dereniarnią i tam założyć kolejną rabatę. Póki co zaciągnął mnie do ogrodu w celu wygłoszenia płomiennego wykładu na temat co bardziej obiecujących jego zdaniem siewek miskantów, które teraz, po wyschnięciu rosy i mgły prężyły kłosy do słońca.

Ja jednak nie mogłam oderwać wzroku od astrów, które teraz obsiadło mnóstwo owadów i motyli





Zjadłam cebularza, łyknęłam herbatę, zamieszałam  w garze z żarciem dla psów i uznałam, że czas na malowanie w kolorze. Kolor farby dobierałam z palety kolorów na komputerze, więc odwzorowanie mogło być różne. Ale po otwarciu puszki okazało się, że nie ma skuchy, kolor był taki jak trzeba. 

Przetarłam porządnie pierwszy front jakimś odtłuszczaczem i pociągnęłam pędzlem. Farba fajnie się rozprowadzała, choć była dość gęsta. Oczywiście planowałam co najmniej trzykrotne malowanie, więc i tak o skończeniu tego dnia nie było mowy. Zahaczałam oczywiście o części metalowe, ale nie cierpię naklejać taśmy malarskiej, więc miałam w planach doczyszczenie już na koniec.

Po pierwszym malowaniu szuflad, znów przeniosłam się do łazienki. Powtarzając czynności pomalowałam ścianki boczne i frontowe listwy. Gapiłam się przy okazji na ohydne deski podłogowe i dojrzewała we mnie myśl, że jak wystarczy czasu, to machnę i podłogę. Zaopatrzyłam się bowiem w farbę Dulux do schodów i podłóg w kolorze skalisty szary. Szary wydawał się być odpowiedni w zestawieniu z tym matowym zielonym na komodzie. Zresztą i kolor parwowirozowy byłby lepszy od tych poplamionych, przebawionych dech.

W. działał w ogrodzie, ale ja nie chciałam się odrywać od mojej roboty, więc nie zapuszczałam się w te rejony. Otrzymałam tylko polecenie wymyślenia miejsca dla Big Banga.

Z lekka połamana wygibasami w różnych pozycjach, klapnęłam w kuchni. Wyłączyłam kuchenkę i nalałam sobie soku. W. zaproponował, że teraz dokończy kopanie, a obiad zjemy w porze kolacji. 

Ponieważ musiałam odczekać minimum cztery godziny przed nałożeniem drugiej warstwy koloru na komodę, przymierzyłam się do wymyślenia strategii na malowanie podłogi tak, aby nie zblokować sobie dostępu do miejsc potrzebnych i uczęszczanych w tym pomieszczeniu. W. przyszedł z pomocą i zadecydował, że trzeba zrobić skrajne części, a potem odsunie się toaletkę z lustrem i wypełni się środek. Nie miałam pojęcia jak długo schnie ten Dulux, ale postanowiłam zaryzykować. 

Wyszłam jeszcze do ogrodu z aparatem. Na płocie między SN a dalszym sąsiadem dostrzegłam coś kotopodobnego. Wróciłam do domu po puszkę z żarciem, wywaliłam na koci talerz i zawołałam. Stworzenie przygalopowało i okazało się, że to dzieciak jeszcze- mała trikolorka, która od razu wystraszyła się Wańki i przysiadła na klonie. Udało mi się zagonić Zębasa do samochodu, kot zlazł na płot i pożywił się. Potem oczywiście nastąpiło  mruczenie i ocieranie się. Fajniutka dziewczynka. Gdzieś ją chyba mam na fotce, ale pokażę później. Teraz jeszcze ogród










Wróciłam do domu i przyniosłam z sieni frontowej zapas papieru ściernego o dużej ziarnistości i wyszorowałam pierwszy fragment między kabiną prysznicową a komodą umywalkową. Wyszorowałam tak kolejne deski dochodząc do linii otworu wejściowego. Kolana mnie napierniczały, ręce bolały, nie wiadomo kiedy i czym ciachnęłam się w dwóch miejscach na dłoniach. 

Po dokładnym wymieceniu pyłu i przetarciu desek odtłuszczaczem odpakowałam puszkę z farbą, wymieszałam przez potrząsanie i odtworzyłam. No, jeśli to jest skalisty szary to ja jestem baletnica, solistka Teatru Bolszoj. Tak pomyślałam na widok farby, która wyglądała po prostu na białą. Co to kurna za skały, że taki kolor im wyszedł. Wapienne?

No nic. Trzeba robić tym co jest. Jak wspomniałam, każdy kolor będzie lepszy od tego dziadostwa. Ta farba też była gęsta, na szczęście podobnie jak Tikkurila nie miała praktycznie zapachu. Malowanie pierwszej warstwy było uciążliwe o tyle, że trzeba było paćkać pędzlem w różnych kierunkach , aby zamalować ubytki, dziurki po drewnojadach i szpary pomiędzy deskami.

W. wlazł z ogrodu i stwierdził, że fajnie to wychodzi. Ja z nieco mniejszym przekonaniem odparłam, że może i będzie fajnie. Na razie przypomina to standard sławojek w Rumunii przed sezonem turystycznym w latach osiemdziesiątych.



Strona przeciwpołożna 



Nie pytajcie dlaczego na kiblu są wciąż naklejki producenta. Po prostu żadna siła nie jest wstanie ich oderwać. Przyklejone zostały niechybnie  jakimś klejem na licencji NASA czy coś w tym rodzaju. Za to maźnięcia na ceramice kibla pokazały, że faktycznie farba jest szara, ale widać to dopiero w zestawieniu z kolorem białym.

Z lekka już zdechła wyszłam na zewnątrz i przystąpiłam do drugiego malowania szuflad. Tak to wyglądało po.





Ta folia wygląda trochę jak brudny śnieg :)

Wróciłam do domu, pomalowałam komodę, starając się nie zachlapać pomalowanej podłogi, która ku mojej radości szybko przeschła, więc można było rozścielić gazety. Kontynuacja miała nastąpić w następnych dniach, albowiem robiło się ciemno, ja już ledwo na oczy patrzyłam. Machnęłam jeszcze na koniec taką drewnianą matę leżąca przed kabiną prysznicową. W połączeniu z Vidaronem brązowe drewno nabrało lekkiego oliwkowego odcienia.

Ostatkiem sił zabezpieczyłam farby, umyłam pędzle i wykonując akrobatyczne figury wlazłam pod prysznic. Farba co prawda wyschła na tyle, że można było delikatnie stąpać, ale wolałam jej nie nadwyrężać. 

W. pitrasił leczo z kurczakiem. Poczułam, że jestem głodna jak cholera. W RL zapowiadali zmianę pogody i ochłodzenie. Wniosłam więc szuflady do sieni frontowej. Rzeczywiście chmurzyło się konkretnie. 

Zjedliśmy obiadokolację. W. z lekka nieśmiałością wlazł do łazienki i też sponiewierany co nieco po umyciu się wpełzł pod kołdrę. Usiłowaliśmy jeszcze czytać, ale oczy nam się zamknęły synchronicznie. Na zewnątrz zaczął padać deszcz, i padał nawet wtedy, kiedy c.d. już w niedzielę n.