piątek, 27 listopada 2020

Listopadowe mgły - mały wtręcik.

 Oto projekt witraży, które będą zainstalowane w drzwiach werandowych. 

Zasadniczo produkt finalny już jest, ale wyjazd grudniowy oddala się z uwagi na okoliczności różne, chyba dopiero  w okolicach świąt da się wyrwać. W. wypatruje końca sezonu, jak nigdy wcześniej. Ja już też mam dość tej orki w robocie.




poniedziałek, 23 listopada 2020

Listopadowe mgły cz.I

 Wyjazd listopadowy jakoś tak ułożył się naturalnie. Bez wielkiego planowania, między innymi dlatego, że pobyt nie miał być zbyt długi. Ot tyle ile daje wykorzystanie święta 11 listopada jako pomostu miedzy weekendem a dniem ustawowo wolnym od pracy. 

W piątek wieczorem jednak starałam się spakować najważniejsze rzeczy, ponieważ oczywiście mieliśmy wyjechać jak najwcześniej. Jak zwykle o poranku wszystko wydłużyło się, w końcu jednak  na pace wylądowały rozliczne rośliny, jednak jakoś nie ubyło znacząco tych stojących przed domem, o co apelowałam od kilku tygodni.  W. nareszcie nabył drabinę, która także została spakowana.  Berty w związku z powyższym nie zabraliśmy. 

Jechało się przyjemnie, W. zatrzymał się  na kawę w tym miejscu, które zwykle służy na popas w drodze powrotnej.  Miejsce to nazywa się zajazd Emida, ale neon na budynku ze względu na wymyślną czcionkę nie da się odczytach inaczej jak Zajazd  Gnida. Poza kawą W. wciągnął jeszcze naleśniki, do czego przyznał się dopiero ex-post. Ja w tym czasie człapałam po okolicznym zagajniku z psami. W zajeździe podobno minorowe nastroje z uwagi na koronawirusowe obostrzenia. Klientów brak, kasy brak, załoga chodzi z nosami na kwintę. 

Pojechaliśmy w dalszą drogę, ale jeszcze raz trzeba było się zatrzymać, ponieważ Wańka produkowała takie gazy bojowe, że W. zatrzymał się już w drodze między Radzyniem a Wisznicami, żeby trochę ją przewietrzyć. Przy okazji odkryliśmy łany rdestu sachalińskiego na poboczu drogi i w poszyciu leśnym.

Wreszcie dojechaliśmy i już z okien samochodu wjeżdżając na podwórko dostrzegliśmy, że  okna werandowe zostały wstawione. Zamierzaliśmy oczywiście obejrzeć wszystko z bliska, na razie jednak zaczęłam od palenia w piecach. Gdy już kwestię grzewczą załatwiliśmy, poszliśmy oglądać werandę. Okna rzeczywiście były wstawione, ale póki co bez żadnej obróbki. Poza tym drzwi wejściowe były otwarte i związane jakimś sznurkiem, bo jednak surowe drewno zwiększyło swoją objętość i domknąć się nie dały. W. twierdził, że Wiesio uprzedzał o konieczności dokonania pewnych poprawek. Póki co wypuściliśmy uwięziona sikorkę, która wleciała przez otwory w drzwiach i przestraszona obecnością ludzi nerwowo obijała się o ściany i okna. 





No nic, powstawianie tej werandy rozciągnięte jest w czasie bardziej niż budowa Pałacu Kultury i Nauki, więc pewnie to jeszcze trochę potrwa. Tymczasem zajęłam się rozpakowywaniem rzeczy, zwierzaki łaziły już na wolności. W. zwiedzał kolejne części ogrodu. Ja w pierwszej kolejności obwąchałam pomieszczenia i z zadowoleniem stwierdziłam, że myszy nie czuć. Jedynie obok lodówki spoczywały małe mysie zwłoki emitujące lokalny smrodek, ale z tym poradziłam sobie szybko.

W. powrócił i jak zwykle oznajmił, że udaje się po zakupy. Dodatkowo przyniósł wieść o narodzinach nowego sąsiada, czyli dziecka Michała i Emilki, które obecnie miało 2 tygodnie. Tym samym Bożenka została babcią po raz piąty. Jeśli dobrze liczę wszystkie wcześniejsze narodziny. Nie jestem szczególnie zafascynowana dokonaniami kogokolwiek na polu prokreacji, ja raczej życzyłabym sobie, żeby ludzi było zdecydowanie mniej. Około 200 lat temu liczba ludności na świecie osiągnęła 1 mld. No a za chwilę dosłownie będzie 8 mld. Co z tego wynika, widać, słychać i czuć. Ale oczywiście w myślach życzyłam nowemu obywatelowi wszystkiego najlepszego i natychmiast zapomniałam o tym wydarzeniu. 

Zrobiwszy listę zakupów wylazłam do ogrodu, gdzie pięknie kołysały się trawy, kolory były zgaszone, ponieważ słońce siedziało pod grubą warstwą chmur. Było już mocno jesiennie, z uwagi na lekką mgłę- nieco melancholijnie. 




Dokładałam do pieców, słuchałam radia i wydychałam z siebie miejskie miazmaty wraz z złymi myślami, niepokojem.

W łazience farba z niczego nie odpadła, wszystko wyglądało w porządku, poza kolejnymi kopczykami trocin, albowiem jak pamiętacie, daliśmy radę wytruć tylko egzemplarze kołatka rujnujące nam sufit w sieni.

W. wrócił z zaopatrzeniem, czyli w zasadzie wszystko tak jak zawsze, z wyjątkiem odwiedzin w lodziarni, co czas pobytu W. poza domem zwykle znakomicie wydłuża. Lodziarnia otworzy swoje podwoje 1 maja przyszłego roku jak zwykle. No chyba że, wirus dalej będzie pretekstem do zamykania wszystkiego. I wszystkich.

Coś tam przegryźliśmy, w domu robiło się coraz cieplej, Maszka i Zębas zalegli w swoich kątkach. Wańka jak zwykle siedziała na zewnątrz delektując się wolnością. 

Dopadło mnie zmęczenie, więc postanowiłam zakończyć ten dzień. W. czytał prasę na kanapie, czuwał nad piecami, choć głośne chrapanie dochodzące od czasu do czasu wskazywało, że czujności słabła momentami.

Zmieniłam pościel na nabytą w Lidlu flanelową w szarą kratę. Była miła w dotyku. Wczołgałam się pod kołdrę. Za oknem ciemność gęstniała, więc postanowiłam przespać czas, kiedy to c.d. n. wyłaniając się z listopadowej mgły.