poniedziałek, 1 listopada 2021

Dygresja na tematy oboczne

Jak niektórzy z Was wiedzą, W. przebywał tydzień na Ukrainie, a konkretnie w Obwodzie Kijowskim, a jeszcze konkretniej w okolicy Elektrowni Atomowej. Zwiedzał bowiem teren Zony czyli Strefy Wykluczenia. W tym wpisie chcę pokazać kilka zdjęć, które zrobił zwiedzając opuszczone wsie w tejże strefie. Architektura nieco znajoma, jednak to co przede wszystkim rzuca się w oczy to niezwykle niski poziom cywilizacyjny jeśli chodzi o warunki mieszkaniowe a wysoki poziom wyposażenia szkół kołchozowych. Widok tych biednych, prymitywnych chat jak z XIXw. w zestawieniu z najnowszą na tamte czasy i rejon technologią w odległości kilkudziesięciu kilometrów bardzo W. zszokował.
W części domów pomieszczenia dla zwierząt bezpośrednio przylegały do części mieszkalnej.










Na opuszczony cmentarz jeszcze przyjeżdżają jacyś krewni. Powiewające ręczniki obrzędowe w tym pustkowiu robią niesamowity klimat



Druga sprawa to... aż boje się pisać, żeby nie zapeszyć. W. wydzwonił naszego majstra wiejskiego kilka dni temu i ponoć majster chętny do prac i przybędzie do nas na wizję lokalną w trakcie naszej następnej bytności. Więc może jest jednak szansa, że remont kuchni się odbędzie... To be continued.

Dwa październikowe dni cz.II

Poranek niedzielny zapowiadał się całkiem przyzwoicie, w związku z czym miałam coś w rodzaju zapału do prac ogrodowych, z którymi zamierzałam się uporać całkiem  sprawnie. Przy okazji pokażę  jedną z róż, która stanowiła część nagrody w konkursie fotograficznym na Zielono Zakręconych. Wszystkie zostały posadzone w sierpniu i rosną świetnie tfu, tfu.  



Novalis nawet chciała zakwitnąć, ale pogoda zmumifikowała kwiat w fazie pąka. 

Kwitła natomiast New Dawn


Oraz F.J. Grootendorst



W. planował dziś dokończyć sadzenie roślinności, w tym zakupów dokonanych w Daglezji w postaci oczywiście nowych traw. Przywiózł także kilka odmian jaśminowców zakupionych w Kórniku przy okazji wizyty w Suchym Lesie pod Poznaniem, gdzie W. zaopatruje się w mundurówkę. 

Odziałam się stosownie, bo choć było słonecznie, to wiało niemiłosiernie. Rozstawiłam byliny na Autorskiej i oczyszczając z chwastów posadziłam wszystko co sobie zaplanowałam. Szczególnie ciekawa jestem wiesiołka. Róże niestety w tym miejscu rosną kiepsko. Jalitah padła jeszcze w ubiegłym roku. Elfe i Monika marne... 

W. poddał pomysł, że może częściowo na wypieloną w sierpniu Angielską wysypiemy przywiezione przez niego we wrześniu zrębki . Nie ma ich co prawda wiele, ale ponieważ moja ciężka krwawica już powoli była niweczona przez wyrastające siewki trawy, to może warto choć kawałek obsypać.  

Wzięłam konewkę i wędrując od zlewu w kuchni (kran na zewnątrz jest za nisko żeby podstawić konewkę, a końcówka najdłuższego węża nowoczesnej Europy- nie wiadomo gdzie) zrobiłam kilka kursów do posadzonych roślinek. W. oczywiście wrzeszczał, że mam nie dźwigać, bo i tak po posadzeniu wszystkich roślin będzie podlewał z węża. Ja tam lubię podlać od razu po posadzeniu.

Porzuciłam na chwilę prace ogrodnicze i obejrzałam z nadzieją kiście fioletowych winogron na Małpiarni. Okazały się być dojrzałe i bardzo smaczne. Kilka nadgryzionych przez osy, ale większość nienaruszona. Poskubałam sobie trochę, wydłubałam tez kilka orzechów spomiędzy roślin i rozgniotłam na ścieżce dla ptaszków. 

Jeśli chodzi o ptaszki, to na bezchmurnym niebie pojawił się klucz takich stworów. Kormorany!



Zrobiłam wyłom od zdrowego menu i odgrzałam sobie cebularz na patelni. Usiadłam na werandzie, która i jesienią jest miłym miejscem do relaksu. Trawy i pozostała roślinność bujały się na wietrze, drobne ptaszki uwijały się wśród drzew i krzaków. Dzwony na sumę dzwoniły.

Pokrzepiona poszłam z aparatem sprawdzić, co porabia prezes firmy AWR na odległych terytoriach podstodołowych. Towar do sadzenia pojechał samochodem i zastałam już część traw posadzonych. Rabata pod stodołą może nie prezentuje się jakoś wybitnie, ale jednak roślinność na niej systematycznie przyrasta, a niektóre cienioluby takie jak rodgersje pokazują potęgę. Jedna z palczatek także wyjątkowo wyrosła 


W. ma zwyczaj zakopywania etykiet, więc pospieszyłam uwiecznić te, które jeszcze było widać 







Wspólnymi siłami rozciągnęliśmy wąż i W. powierzył mi podlewanie tego, co już posadził, a sam udał się do Alei Bzów, gdzie w odcinku bliżej bramy zadniej zaczął kopać doły pod jaśminowce. W sumie 6 odmian, w tym Aurea, którą już mamy więc podarujemy Bożence. Zapamiętałam nazwy trzech odmian: Justynka, Girandole i Snowbelle. 

W pobliżu ogrodzenia od strony Bożenki przebarwił się kasztanowiec siny.



Dojrzały także owoce na oliwnikach, które W. posadził w 2019r. Nie wiem, czy to pierwsze owocowanie, w każdym razie pierwsze jakie widziałam. Owoce mają smak taki trochę porzeczkowy, trochę jak owoc granatu. Podobno bomba witaminowa. 



Rondo AWR wyglądało przepięknie, choć w porywach wiatru trudno było zrobić zdjęcie. 






Zakręciłam wodę i poszwendałam się jeszcze chwilę po terenie, żałując że nie mamy możliwości wykoszenia trawy.  Następnym razem trzeba pamiętać o zabraniu berty. 






Słońce spowodowało, że coraz więcej astrów otwierało kwiaty, motyle obsiadały je stadami. Lubię te świadomość, że jesteśmy w jakiś sposób pożyteczni także dla tych kolorowych stworzeń. Na rosnących u nas pokrzywach pasą się gąsienice, na kwiatach żerują dorośli. 

W. dokończył sadzenie i zaczęliśmy omawiać kwestię zrębkowania Angielskiej, którą należało jeszcze wypielić z tej zieloniutkiej, kurza twarz, trawki. W. jednak uznał, że wystarczy przedziabać motyczką, poczekać aż trawka przeschnie na słońcu i na to wywalić ściółkę. Pomysł mi się spodobał jako mniej pracochłonny, więc wzięłam stosowne narzędzie i wlazłam między rośliny. 

W. poszedł na przerwę regeneracyjną, ja natomiast przypomniałam sobie, że w lipcu wytypowałam kilka liliowców, które należało przesadzić z gąszczu pod płotem Bożenki. No ale do tego potrzebny jest W.

Póki co dziabałam i rozgrabiałam powierzchniową warstwę ziemi, starając się poprzerywać korzenie trawy i zapobiec jej ponownemu wzrostowi. W. jeszcze zasugerował użycie kartonów, ale o ile zwykle był ich nadmiar, to tym razem gruntowne porządki spowodowały, że pozbyliśmy się makulatury wywożąc ją do miasta i wystawiając do wywózki surowców wtórnych.  No nic, zrębki muszą wystarczyć, trzeba je tylko sypać grubo.

W. poszedł jeszcze kończyć sadzenie, ja czekając aż trawa podeschnie, zaczęłam już zbierać rzeczy do spakowania, wstawiłam leżaki z werandy do sieni, umyłam kuchnię i piec, utłuklam kolejne muchy, które obudziły się z letargu pod wpływem słońca. Kuchnia znów musi czekać na remont, nie bardzo wiadomo ile... Trzeba wymyślić miejsce dla płytek podłogowych, które na zimę należałoby gdzieś zeskładować. 

Na zewnątrz zebrałam doniczki tradycyjnie powywalane przez W. i poinformowałam rzeczonego, że można przystąpić do przesadzania. W. z widłami poszedł na miejsce i po wskazaniu kęp rozpoczął kopanie, starając się nie wydłubać sobie oka przy pomocy róży lub berberysa. Odciągałam zresztą większość pędów w taki sposób, aby dostęp do liliowców był jak najlepszy. W międzyczasie dyskutowaliśmy, gdzie je posadzić. W. oczywiście chciał dosadzać na skraju Albiczukowskiego. Ja niestety mam traumatyczne wspomnienia z odchwaszczania tego terenu i liczyłam raczej, że jednak pójdą na wypielone poprzedniego dnia rabaty na byłym warzywniku. To z kolei W. się nie podobało. Już mi się nie chciało spierać i machnęłam ręką, najwyżej za jakiś czas się przesadzi.

Wróciliśmy na Angielską gdzie W. przewiózł pierwszą partię zrębek w workach. Starałam się sypać dość grubo, choć widać było, że porcja jest niewielka i nie wystarczy nawet na połowę czy nawet na jedną trzecią.  Wydłubywałam jeszcze sznurki perzu pojawiające się tu i ówdzie. Rośliny na tle zrębek zawsze wyglądają jakoś tak porządniej, co parę minut odginałam grzbiet i patrzyłam z przyjemnością. 

Skończyliśmy i ostatecznie postanowiłam się wycofać już z ogrodu, przypominając W. że musimy wyjechać w miarę wcześnie, ponieważ następnego dnia miałam spotkanie służbowe do którego potrzebna  mi była przytomność umysłowa. W. zatem poszedł połapać koty, które szczęśliwie siedziały w domu. Zostały zatem chwilowo skoszarowane w Mrówczanym. Następnie zjedliśmy resztę kwaśnicy i zaczęliśmy zgarniać graty do spakowania. Podczas chowania narzędzi do obory zauważyłam, że W. przywiózł tu we wrześniu kosiarkę spalinową! No kurczę, gdybym wiedziała, to w sobotę już bym ją wypróbowała. W. zawezwany stwierdził, że sam zapomniał. No, przypuśćmy że wierzę. W. ma umiarkowanie entuzjastyczny stosunek do koszenia kosiarką na wsi, bo obsesyjnie wręcz uważa, że teren jest za trudny na kosiarkę, która od razu wyzionie ducha. Ja jednak mam inne zdanie. Oczywiście nie wjeżdżałabym z nią w jakieś niedostępne chaszcze, ale są miejsca, gdzie moim zdaniem można już kosić bez przeszkód. Choćby w sadku.

Spakowani i umyci wsiedliśmy do samochodu lekko po 18.00. W. postanowił wracać starą trasą czyli przez Białą. Zatrzymaliśmy się w zajeździe tam gdzie zwykliśmy to robić, a do domu dotarliśmy cali i zdrowi, choć po drodze uświadomimy sobie, że zostawiliśmy w kredensie całe pieczywo kupione do miasta. 

Tak czy siak- do następnego razu!





sobota, 30 października 2021

Dwa paźdzernikowe dni cz. I

Dwa tylko, ponieważ na tyle dało się wyrwać z miasta. Czyli po prostu na weekend. W piątkowy wieczór 1 października wyjechaliśmy z domu z roślinnością na pace i małym domowym ZOO w samochodzie. Wzięłam na wszelki wypadek termos z kawą, ponieważ po drodze nie mieliśmy szans na kawę gdziekolwiek, a W. kawy potrzebuje podczas podróży. Zabraliśmy jakieś produkty spożywcze na pierwszy posiłek i wyjechaliśmy.

Nie była to jakoś szczególnie uciążliwa podroż, ale mnie jakoś umęczyła, może dlatego że byłam wymięta po całym dniu i z perspektywą powrotu do miasta już w niedzielę wieczorem.  Postój zrobiliśmy na MOP Trojanów, gdzie jest bardzo dużo miejsca do wyspacerowania psów. Zapomnieliśmy tylko miski na wodę, więc W. naprędce adaptował jakieś plastikowe opakowanie po ciastkach, które Wańka obejrzała podejrzliwie i pić z początku nie chciała.  Zmęczenie dawało mi się we znaki, z niechęcią myślałam o zimnym domu i pójściu spać w zimnej pościeli. 

Dotarliśmy przed północą, zwierzęta zachwycone ruszyły na patrole, a ja ruszyłam  do palenia w piecach. Co prawda W. wydzierał mi z rąk zapałki twierdząc, że on to zrobi lepiej, ale chciałam jak najszybciej poczuć ciepło, choć jako żywo jakoś tak bardzo zimno nie było.

W. rozpakował rzeczy domowe i z latarką polazł do ogrodu. Nie wiem doprawdy czy to nie można poczekać do świtu, tylko szlajać się po ciemku budząc psy sąsiadów, które zaczęły ujadać na pół wsi.

Ja już miałam dość aktywności, więc po obejrzeniu pościeli pod kątem jakichś śladów mysich harców wlazłam do łóżka i zasnęłam. W. łaził jeszcze jak jakaś dusza potępiona święcąc latarką po podwórku.  Koty zniknęły w ciemnościach. Zębas wlazł do łóżka ze mną, Wańka została na dworze. 

Rano w sobotę za oknem przywitała nas szarość. Co prawda ogród i tak prezentował się pięknie, głównie ze względu na wszechobecne trawy, ale pogoda nie zachęcała do prac zewnętrznych. Miałam co prawda w perspektywie sadzenie zakupów z Albamaru, ale nie było tego dużo, więc na razie spokojnie, słuchając Leśnego wędrowania w RL organizowałam sobie kawę i śniadanie. Psy dostały swój przydział, koty pojawiły się z obłędem w oku i po wciągnięciu posiłku wypadły na dwór kontynuując eksplorację. W domu panowało przyjemne ciepło, co było dowodem na to, że W. w nocy jeszcze dokładał do pieca.

W. łaził po ogrodzie i wykrzykiwał co chwila jakieś monosylaby, które miały wskazywać na bezbrzeżny zachwyt.  No trzeba przyznać, że trawy dopisały  w tym roku wyjątkowo. 












To taki rekonesans jeszcze w szlafroku i crocksach czyli porannym zestawie prowincjonalno-ogrodowym.

Pogoda pogodą, w końcu na głowę nie opadało, więc co tu w domu siedzieć. Trzeba ruszyć tyłek. Ubrałam się nieco cieplej, potrząsnęłam gumofilcami trzymając je do góry dnem, bo już nieraz miałam tam jakieś niespodzianki, na przykład w postaci spiżarni mysiej lub bez mała całego gniazda.  Obejrzałam materiał do sadzenia i zaczęłam myśleć nad jego wstępnym rozstawieniem. Część miała pójść na rabatę Autorską, która niestety po przekwitnięciu liliowców nie wyglądała ciekawie. Dodatkowo jedna z pryzm darniowych obsunęła się i zasypała fragment rabaty, więc trzeba będzie powalczyć z tym później. 

Aha, jeszcze lista zakupów roślinnych, żeby zobrazować co miałam do posadzenia:

 

                Kocimiętka Faassena 'Purrsian Blue' Nepeta faassenii    

                Pierwiosnek ząbkowany 'Alba' Primula denticulata          

                Wiesiołek okazały 'Siskiou Pink' Oenothera speciosa      

                Pierwiosnek japoński 'Miller's Crimson' Primula japonica              

                Pierwiosnek ząbkowany 'Rubin' Primula denticulata       

                Macierzanka cytrynowa 'Doone Valley' Thymus x citriodorus     

                Pierwiosnek ząbkowany 'Blue Selection' Primula denticulata      

                Tawułka Arendsa 'Peaches and Cream' Astilbe x arendsii             

                Szałwia łąkowa  'Pretty in Pink' Salvia pratensis     

               Wietrznica Lessona 'Sirocco' Anemanthele lessoniana    

                Proso rózgowate 'JS Blue Darkness' Panicum virgatum  

                Śmiałek pogięty 'Tatra Gold' Deschampsia flexuosa        

                Trzęślica modra 'Edith Dudszus' Molinia carulea                

                Kocimiętka żyłkowana 'Blue Moon' Nepeta nervosa       

                Czyściec gęstokwiatowy 'Hummelo' Stachys monieri      

                    Palczatka 'JS Purple Konza' Andropogon hallii


Rozejrzałam się po ogrodzie, prezentującym piękne kolory jesieni. Co prawda astry w tym roku ruszały jakoś opornie, to jednak w niektórych zakątkach już pierwsze kwiaty dawały kolorystyczne plamki. W tym mój ukochany Wioletta.








Pięknie i obficie zakwitły zawilce, które na kwasolubnej klapnęły na boki. Zabrałam zatem sznurek i nóż żeby jakoś je zebrać do kupy i podwiązać. 

Udało mi się jakoś je doprowadzić do porządku , przy okazji zauważyłam, że ten wielki rdest w kącie przy płocie Bożenki W. będąc na wsi solo we wrześniu zredukował o dwie trzecie. Zdążył jednak zagłuszyć i Annabelke i różę Flammentanz   i parę innych roślin.  Trzeba go w ogóle stamtąd zabrać, natomiast dokąd to nie wiem, bo potencjał rozrostowy ma nieograniczony.

Na kwasolubnej i okolicach zalęgła się tez jakaś nieznana mi roślina, która wlazła w każde wolne miejsce i najwyraźniej jako dwuletnia wykształciła rozety liści. W przywołany na konsultację stwierdził, że to jakiś chwaścior, z którym już walczył onegdaj, więc należałoby się pozbyć tego czegoś. Zabrałam więc widelec ogrodowy i zaczęłam dłubać wyciągając spomiędzy roślin to badziewie, przy okazji usuwałam perz, który tu i ówdzie zaczął się odradzać, najbardziej niestety w kępach irysów, które rosły wzdłuż ścieżki do Albiczukowskiego. 

Teren przed rozpoczęciem prac prezentował się tak. Ścieżka ginęła pod chwastami, które opanowały dolne piętro rabat po obu stronach. Dla orientacji: po lewej były warzywnik, ścieżka prowadzi do Albiczukowskiego



No i tak tego  leniwego w planach dnia rozwinął mi się całkiem pokaźny  front robót. Po wypieleniu zielska z irysów, poszłam w głąb między trawy, a tam w zasadzie tylko mlecze. Za to dorodne. Wydziabywałam je zajadle, odrzucając na ścieżkę lub w zielsko rosnące po drugiej stronie tejże ścieżki, gdzie były warzywnik przechodzi w teren nieujarzmiony.

W. pojawił się na horyzoncie i z inteligentnym pytaniem "co robisz" dokonywał lustracji terenu. A było co lustrować. Poza trawami słoneczniczek dawał czadu. Jedna kępa została rozdzielona przez W. i teraz każda z sadzonek utworzyła solidne rośliny.





W ramach płodozmianu posadziłam kilka z przywiezionych bylin, głównie pierwiosnki i poinformowałam W., że z zakupów to w zasadzie niewiele trzeba, bo jutro przecież wracamy. Jedynie zestaw dla psów trzeba nabyć, bo żarcia zabranego z domu wystarczyło tylko na dziś.  

W. pojechał zatem do Wisznic,  ja poszłam do domu coś przegryźć. Przy okazji zauważyłam, że wyszło słońce, zrobiło się przyjemnie ciepło, a motyle pojawiły się tłumnie nie wiadomo skąd i obsiadły przede wszystkim kwiatostany sadźców.  No to fotki obowiązkowo. Ten pomarańczowy to miskant Africa.










W sieni już czekały na mnie dwie utrupione myszy, znaczy że koty w robocie są. Poza tym śladów obecności myszy jakoś za bardzo nie widziałam, może faktycznie te kratki wentylacyjne założone przez W. jakoś spełniły swoje zadanie. 

Wróciłam na swój odcinek i stwierdziłam, że jak dam radę to oczyszczę fragment do pigwy i wystarczy.  Pigwa wyrosła na całkiem już ładne drzewko i miała aktualnie około dwudziestu kilku owoców.  



Mnogość mleczy chyba była spowodowana tym, że w poprzednich sezonach odchwaszczaliśmy ten fragment na tyle, na ile pozwalały warunki. A warunki były takie, że ziemia była zespawana na beton przez długotrwałą suszę, więc zielsko wyrywało się tylko do poziomu  gleby. To co w ziemi to zostawało. Teraz ziemia była solidnie wilgotna i pielenie było daleko bardziej efektywne. Czesława przeprowadza kontrolę jakości.




W. przyjechał z zaopatrzeniem i po raz nie wiem który pogratulowałam sobie, że psy mamy albo mądre albo leniwe: Zebas nie zwiewa korzystając z otwartej bramy, a Wańce zwykle nie chce się ruszyć grubego odwłoka. 

Zanim rozpakowaliśmy zakupy, postanowiliśmy jeszcze pogapić się na ogród, skoro następnego dnia mieliśmy wracać. 

























Chciałam cyknąć chryzantemy na rabacie pod dereniarnią (większość od Małgosi), ale przez środek rabaty zwieszała się gigantyczna palczatka, którą W. starał się jakoś związać. 



A chryzantemy wyglądają tak: 



Potem rozleźliśmy się w różnych kierunkach, po kilku minutach usłyszałam, że W. dyskutuje z Bożenką gdzieś przy płocie w głębi ogrodu. Ja aktualnie ryłam aktualnie pod płotem frontowym wciśnięta miedzy miskanty i krwiściąg, więc wiele nie słyszałam. Za to po także kwadransie Bożenka odezwała się jakoś bliżej krzycząc "Sąsiedzi, a gdzie wy?" Odwrzasnęłam że już lecę i zastałam Bożenkę pod płotem z połówką chleba, którym mnie obdarowała twierdząc, że to jej wypiek. Chleb pachniał apetycznie, ale musiałam go sobie umieścić na gorsie, bo łapy miałam czarne od ziemi. Pogadałyśmy sobie jak zwykle, Bożenka najwyraźniej zmieniła dietę, bo była aktualnie na etapie tropienia zawartości cukru w jogurtach naturalnych. Ja podpowiedziałam jej to i owo, ponieważ od sierpnia także zmieniłam sposób odżywiania tracąc przez dwa miesiące trochę nadmiarów tu i ówdzie, co jest dla mnie nieustannym powodem do radości i dumy.  Bożenka poinformowała mnie, że zaczęła piec swój chleb, co prawda nie na zakwasie a na drożdżach, ale i tak przyjemnie będzie spróbować domowego wyrobu. 

Drugie i trzecie pokolenie pojechało na weekend do Żyrardowa do drugiej córki i zięcia Bożenki, więc była sama zadowolona, że nie musi nic pichcić, choć kwękała też że gdy była w sierpniu w sanatorium, to młodzi strasznie jej ogród zapuścili i teraz nie może wyjść z porządków. Z lekkim popłochem popatrzyłam na ten "zaniedbany" ogród nie mogąc się doszukać tych objawów zapuszczenia i stwierdziłam, że chyba przesadza. Bożenka zamachała rękami zniecierpliwiona i stwierdziła, że drugi miesiąc porządkuje, no to jest już lepiej. No to ja  mówię, żeby sobie trochę odpuściła, nie wszędzie musi być wylizane. "No nie umiem, taki charakter chyba" odpowiedziała  nasza perfekcyjna sąsiadka.  Znaczy przypadek beznadziejny.

Zaniosłam chleb do domu i ujrzałam W. który przygotowywał się do wykoszenia naszej łączki kwietnej wzdłuż drogi gminnej. Łączka już w większości utraciła swój urok, kwitła jeszcze z rzadka, pojedynczymi badylkami, ale generalnie pora była na nią.  

Dla mnie został jeszcze fragment do pielenia, niestety brak rękawiczek spowodował, że od końcówki trzonka widelca ogrodowego zrobił mi się na dłoni od wewnętrznej strony wielki paskudny pęcherz, który pękł i przy każdym chwycie czegokolwiek piekło mnie to niemiłosiernie. Starałam się nie zatrzeć tego miejsca ziemią, udało mi się ukończyć zaplanowany odcinek i po solidnym umyciu rąk zasmarowałam sobie obtarcie maścią majerankową. Dłoń miała mnie boleć następny tydzień, bo miejsce było wyjątkowo wredne, gdzie przy każdym zgięciu i rozprostowaniu dłoni lekko zagojona rana pękała. 

Efekt po wypieleniu. znajdź 10 szczegółów



Nastawiłam żarcie dla psów na kuchence i obejrzałam sobie zakupy W., w tym skrzynkę śliwek, co oczywiście oznaczało kolejny wieczór pod znakiem przetwórstwa. 

Póki co W. wrócił z wykaszarką i stwierdził, że chyba jest jakiś problem ze sprzętem, bo ustrojstwo wpada w wibracje i jakoś dziwnie pracuje. Udało mu się na szczęście skosić całą łączkę, a urobek postanowił przetransportować w okolice stodoły, gdzie wywalił badyle mając nadzieję, że pozostałe na roślinach nasiona wzejdą w tym miejscu w przyszłym roku. Poszłam z nim jeszcze na teren, który poddałam obróbce w dniu dzisiejszym i poprosiłam, żeby wywalił mi część chwastów, których nie rzucałam na stertę a umieszczałam w dwóch dużych donicach. W. zapakował towar na taczki, lekko stękając pod ciężarem zielska. 

Mając poczucie dobrze spełnionego obowiązku udałam się na obchód ogrodu z aparatem. Klon przy płocie od SN przebarwił się pięknie. Zresztą wiele roślin zachwycało kolorami liści, owoców.















  No i trawy, trawy...kłosy falowały w rytm powiewów wiatru, w zasadzie cały ogród sprawiał wrażenie falującego. Astry pod wpływem słońca rozkwitły w kilku miejscach, przyciągając motyle i inne owady, które o tej porze roku już z trudem znajdowały pożywienie. Trzeba przyznać, że W. dobrze zaplanował nasadzenia i to maniackie dosadzanie i dosadzanie kolejnych roślin dało wreszcie efekt. 


W domu pod kuchnią buchał ogień, a w wielkich garach gotowały się śliwki na powidła. Profilaktycznie uchyliłam okna, bo już wiedziałam, że za kilka godzin temperatura w domu będzie straszliwa.  My zjedliśmy sobie obiad w postaci kwaśnicy pomysłu W., która z uwagi na dodatek suszonych śliwek i grzybów, smakowała trochę jak wigilijny bigos. Wystawiając garnek z psim jedzeniem do sieni frontowej pociągnęłam nosem, bo jakiś fetorek zaleciał mi od strony drzwi do Mrówczanego. Węsząc dotarłam do dywanu zwiniętego w kącie sieni, pod którym leżały dojrzałe mysie zwłoki. Usunęłam trupa, z obrzydzeniem wrzucając go do ognia, umyłam podłogę w sieni dwukrotnie i otworzyłam drzwi na werandę celem przewietrzenia.

Wykąpałam się i umościłam w łóżku z prasą i książką.  W. kręcił się po kuchni mieszając w garach. Powoli zapadał zmrok, choć godzina była jeszcze niezbyt późna. No ale pora roku robi swoje, latem bylibyśmy jeszcze dłubali w ogrodzie w najlepsze.

Radio gadało, ogień trzaskał, Zębas wykończony całodniową aktywnością jakiej nie ma w mieście, padł na łóżku. Koty szwendały się pomiędzy ogrodem a miską z żarciem. 

Wreszcie W. zarządził pakowanie do słoików produktu finalnego. Śliwki były bardzo dojrzałe i słodkie, więc cukru praktycznie nie dodawał. Słoiki wyparzyłam wrzątkiem, podobnie zakrętki, W. przez specjalistyczny lejek napełnił je powidłem i ustawił do pasteryzacji.  Ponieważ było już późno, pozostawiłam sprzątanie kuchni na dzień następny, albowiem w przeciwieństwie do Bożenki umiem sobie odpuścić.  A nawet momentami osiągam mistrzostwo...

 Poszłam spać mając nadzieję, że dam radę zasnąć w tym piekarniku oraz że  c.d. gdy już n., przyniesie pogodną niedzielę.