niedziela, 24 stycznia 2021

Wiejski maraton świąteczno-noworoczny cz. IX

 Nowy Rok zaczął się dość późno dla nas, ale zważywszy na nasze nocne szaleństwa (na miarę sił i środków) było to całkowicie uprawnione.  Powolny poranny rozruch i śniadanie, którego przygotowanie spadło na mnie. Albowiem miały być naleśniki.  Nasze przetwory owocowe przydały się zatem bardzo. 

Mały kot pokazał się przy misce z żarciem, niestety podczas dokładniejszej obserwacji stwierdziłam, że ma biegunkę jak stąd do Władywostoku. Tyłek mokry, slady tu i tam, więc ryknęłam do W. żeby umył kota w, bo ja się jedzeniem zajmuję. W. pokiwał głową i zabrał kota do łazienki mrucząc, że tak to jest z bachorami. Zastanawiałam się co spowodowało ten stan i doszłam do wniosku, że gówniak musiał nażreć się surowej wątróbki drobiowej przeznaczonej dla kotów starszych. 

Kot został wytarty i z pieluchą z ręcznika papierowego siedział na krześle kuchennym. Ja zabrałam się za naleśniki, a W. wyszedł w celu a) zmontowania drabiny przy pomocy kompletu chińskich kluczy zapadkowych oraz b) wychlastania części gałezi z cyprysika Boulevarda, który był mi solą w oku i ciągle wspominałam, żeby W. g wykasował definitywnie. W. jednak oponował zdecydowanie. I stwierdził, że będzie go ładnie formował. No ładne formowanie póki co wyglądało tak:



Coś tam jeszcze bredził, że ta jodła obok na tej samej rabacie to ja, a ten Boulevard to on, więc on go nie może wyciąć, bo jak to tak siebie wyciąć... Na romatyczne bajędy to mnie nie weźmie.

Zjedliśmy naleśniki i zebraliśmy się do roboty. Ja póki co robiłam rozpoznanie z aparatem. Kilka znalezionych etykiet zużyłam na nowej rabacie oznaczając nowo posadzone astilbe. Generalnie było nieprzyjemnie zimno.

Włości SN




W. zamiast kontynuować rozkopywanie wału przy werandzie, zaczął dzielić jakieś wykopane rośliny i dosadzać je na nowej rabacie. No, misz-masz będzie koncertowy. 

Przyszło mi do głowy, że może to dobry (a w zasadzie jedyny) moment na rozsadzenie lilii z różanki. Ostatni sezon pokazał, że kwitną już w ciasnych grupach, więc dobrze byłoby je rozparcelować po ogrodzie. W. zabrał się za wykopywanie cebul, na szczęście badyle wskazywały, gdzie powinny się znajdować. Koty tymczasem biegały po  okolicy. Cebul było sporo, kilka naprawde wielkich. Zostały rozsadzone w różne miejsca, z nową rabatą oczywiście włącznie. Okazuje się, że jest to miejsce niezwykle pojemne...

Dłubię w pobliżu furtki do Bożenki, kiedy sama Bożenka się ukazała wraz z córką Anetką. Składamy sobie życzenia i wstępnie anonsujemy chęć złożenia wizyty połączonej z wręczeniem prezentów. Bożenka obiecuje umówić się z młodymi i usłyszawszy, że zostajemy do Trzech Króli, macha ręką i mówi, że jeszcze kupa czasu. 

Widok od strony furtki do Bożenki


I nowa rabata





 W szale ogólnej reorganizacji postanowiłam przeszukać bałagan pod orzechem, bo tam rosła od kilku lat, dość marnie zresztą Hayes Starburst i zapragnęłam ją przesadzić. Jej pokrój jest koszmarny, pokłada się i szlaja po ziemi. Za to kwiaty bardzo mi się podobają. Grzebałam zatem w mokrych badylach, liściach orzechowych i chwastach no i owszem, trafiłam na jakąś hortensję, ale nie przypominała mi ona HS.   W. wezwany do ustalenia tożsamości też kręcił nosem. Na razie zatem została, bo prawdę mówiąc krzew był dość dorodny, więc chyba nie było sensu go ruszać.  Natomiast przyszło mi do głowy, aby oczyścić szerszy pas ziemi za szpalerem irysów rosnących wzdłuż ścieżki prowadzącej do byłego warzywnika. Przy pomocy wideł rozdłubałam ziemię i przy okazji wykopałam wielką kępę kocimiętki, która latem wykłada się na ścieżkę i za każdym razem przechodząc wzbudzam poruszenie wśród żerujących na jej kwiatach owadów. Z kocimiętki wyszły cztery solidne sadzonki i dwie takie byle jakie. Solidne posadziłam na przed chwilą uwolnionych terytoriach, die pozostałe zaniosłam W. do ewentualnego spożytkowania. 


W. w szale wizjonerstwa natomiast zaczął wskazywać planowane zmiany w układzie rabat, w szczególności różanek i wytyczaniu ścieżek, co w rezultacie dawało obraz jakiegoś nieogarniętego chaosu meandrów ścieżek w miejscach, które nijak mi nie pasowały.  Różanki, owszem, stały się już reliktem, bo ogród wokół nabrał zupełnie innego układu. Planowałam róże po prostu przesadzić po ogrodzie, przynajmniej te, które dałoby się wykopać. W. widział to zupełnie inaczej, ze zlikwidowaniem ścieżki tej tu (zdjęcie z czerwca 2020) włącznie.



Oprotestowałam ten pomysł, bo dla mnie to coś w rodzaju osi widokowej w kierunku bramy zadniej. Za to zaproponowałam, że można by rozsadzić hortensje bukietowe rosnące przy domu, bo przy ścieżkach mamy zbyt wiele wysokich roślin. W. nawet zainteresował się tym pomysłem. Po wstępnych propozycjach co do miejsc gdzie mogłyby rosnąć wróciliśmy do sadzenia przywiezionych krzewów. W. kazał mi szukać miejsca dla kolejnej porzeczki krwistej i jakiegoś palibinopodobnego lilaka. A skąd u licha ja mam wiedzieć, gdzie miałyby rosnąć?  W końcu padły jakieś propozycje, W. postanowił jeszcze wypróbować różne miejscówki. Ja już wróciłam do domu i przystąpiłam do obierania ziemniaków. Kot mały oczywiście dalej demonstrował syfon z tyłka, więc kolejna kąpiel była konieczna, jak również ślady wiadomego pochodzenia zrobione w kilku miejscach. Na szczęście poza tym był zadowolony z życia, błyskawicznie nauczył się korzystać z kuwety i z wyraźną radością szurał gorliwie żwirkiem.  

Odgrzałam sobie mój makaron z kurczakiem, W. tymczasem wkroczył do domu z jakąś nową koncepcją nasadzeń hortensjowych na ustach, która okazała się na tyle skomplikowana, że  zażyczyłam sobie jakiegoś rysunku poglądowego. 

Póki co zjedliśmy żurek z kartoflami, a ja nastawiłam w małym rondelku ryż na indyku dla małego kota, w celu podania mu czegoś lekkostrawnego. Kot już nauczył się wdrapywać na łóżko, gdzie drzemał sobie, więc W. podłożył mu ręcznik papierowy pod odwłok, ale już wyglądało, że dolegliwości ustają.

W. wyglądał na zachwyconego nowym lokatorem i obserwując go podczas figli podsumował: "Wiesz, te dwa koty to jak program 1 i 2 kiedyś w telewizji. A teraz z tym maluchem to jest tak, jak wtedy kiedy Polsat włączyli". No także tak.

Maszka olewał go, za to Cześka ciągle wściekała się  i warczała, gdy mały zbliżył się na odległość mniejszą niż półtora metra.  I na nic było tłumaczenie, że niedawno sama była taką sierotką, która głodna została przygarnięta pod dach, zatem wypadałoby być wielkoduszną i nie urządzać histerii. 

W. zabrał się za "Lalę" Dehnela, którą ja czytałam już bardzo dawno temu, a on jakoś nie. Już po kilkunastu stronach wyraził zachwyt nad książką, co potwierdzało i moje ówczesne wrażenie. Ja czytałam "Historię prawie wszystkiego" Brysona.

W RL za to kolejna kuriozalna audycja. Ni mniej ni więcej była rozmowa o ...aniołach z gościem, który mienił się być naukowcem (!) w tej dziedzinie, albowiem był, pardon, demonologiem i angelologiem. W. z niedowierzaniem słuchał wynurzeń tego kogoś, który prowadził prace naukowe nad czymś co nie istnieje!  Wygląda na to, że choć z listy nauk kiedyś zdjęto astrologię, to jak widać inne bzdurne bajędy wciąż są przedmiotem pseudo badań. 

Na szczęście gdy ten bełkot się skończył wyemitowano kilka reportaży, które były najchętniej słuchane w ubiegłym roku i jako pierwszy nadano reportaż w formie wywiadu z Renatą Lewandowską, świetną piosenkarką, która popularności nie zdobyła, a jej kariera przypadała na lata siedemdziesiąte XX wieku. Można ją usłyszeć jako drugie wejście solowe w piosence "Radość o poranku" a ja słysząc ją już w RNŚ kupiłam płytę "Dotyk", gdzie jest wiele wspaniale zaśpiewanych piosenek fantastycznych kompozytorów i tekściarzy. Potem była bardzo ciekawa rozmowa z tolkienistą o autorze książek o hobbitach a na koniec wstrząsająca miejscami rozmowa z fotografem, który jeździł z podróżnikami na wyprawy i dokumentował reportażowo to co widział. Szczególne wrażenie zrobił na mnie fragment o prześladowaniach osób dotkniętych albinizmem w Afryce, szczególnie w Tanzanii. Osoby te są albo mordowane, albo okaleczane, ponieważ z fragmentów ich ciał robi się amulety i "magiczne" mikstury. Samych albinosów morduje się też dlatego, że uważa się że przynoszą nieszczęście. Dzieci i dorośli żyją w ciągłym strachu, po napaściach i bestialskich okaleczeniach często mają traumę na całe życie.

Późno się zrobiło, a Maszka akurat wylazł na dwór. W. obiecał że go zgarnie za jakiś czas. Dopiero około 1.00 w nocy komplet zwierzaków został odnotowany w domu. 

Zanim c.d. kolejnego dnia n. jeszcze taka piosenka, którą słyszałam tylko w RL   



  


Wiejski maraton świąteczno-noworoczny cz. VIII

 Ostatni dzień roku 2020, który zapisze się z pewnością w historii, ale raczej nie złotymi zgłoskami, rozpoczął się ponurym szarym porankiem. Niemrawo przeżuwaliśmy śniadanie, kiedy rozległ się przeraźliwy dzwonek telefonu W. W. ma taki telefon, co to czołg po nim może przejechać, ale ma chyba jeszcze inną funkcję paralizatora przy pomocy świdrujących tonów dzwonka. 

Telefon głosem Wiesia poinformował nas, że Wiesio przybył i stoi przed bramą. Zatem został wpuszczony i od razu poinformowany o konieczności zrobienia zamka do bramy, nieotwieralnego przez psa. Wiesio, jako dyplomowany inżynier budowy okrętów, na Podlasiu specjalnie nie miał możliwości rozwijania swoich umiejętności. Zajął się zatem budownictwem wszystkiego innego. I dzieki temu naprawde umie zrobic wiele rzeczy. 

Poza zabezpieczeniem bramy W. omawiał także kwestię cyklinowania podłóg, w czym niestety Wiesio nie robi odkąd sprzedał cykliniarke. Ale posiada za to kolegę, który takowe usługi świadczy. I da nam kontakt. W kwestii werandy Wiesio był za bezbarwnym Vidaronem. 

W. wrócił zostawiając Wiesia na werandzie, gdzie kończył on jeszcze to i owo i zakomunikował mi, że na klonie przy domu siedzi mały czarny kotek. Bardzo wesoły. Lekko się wzdrygnęłam,  ale póki co nie poszłam oglądać kota, prawdę mówiąc licząc, że sobie zaraz pójdzie.  Wreszcie się przemogłam, ubrałam się i wyszłam. Kot w postaci czarnego diablątka z zadartym, krótkim ogonkiem siedział faktycznie na drzewie. Zdjąć się nie dał, dopiero kiedy psy zamknęłam to zszedł nieco niżej. Malutkie toto było i zaczęłam się zastanawiać, skąd się wziął. 

Kot zjadł konserwę siedząc na pace samochodu. A potem już nas nie odstępował, mimo że psy zostały uwolnione. Biegał lub siedział w pobliżu, zadowolony i wesolutki. W. zabrał się za rozbieranie wału ziemi przed werandą. Ten wał powstał częściowo z chwastów rzucanych tam przez lata z Albiczukowskiego, częściowo z gruzu rzucanego tam przez majstrów od werandy. Gruz co prawda starałam się skrupulatnie wybrać gdy tylko prace ceglane zostały ukończone, ale pewnie coś tam jeszcze zostało.  Wiesio wizgał jakimiś narzędziami szlifując skrzydło drzwiowe i robiąc jeszcze kosmetykę tu i tam. 

Ja ruszyłam na odcinek po drugiej stronie domu, gdzie została mi do oczyszczenia ścieżka dzieląca dwie rabaty. Zaczęłam poprzedniego dnia, ale już mi sił nie starczyło. Wiesio kręcił się w poszukiwaniu jakichś śrubek i przy okazji gawędziliśmy sobie na tematy zdrowotne. Albowiem skarżył się na uporczywy ból kolan, który jako żywo powinien być skonsultowany przez lekarza. Wiesio nieco bagatelizował sprawę, ale powiedziałam mu, że za jakiś czas może to doprowadzić do tego, że będzie uzależniony od innych osób, bo dolegliwości uniemożliwiają mu swobodne poruszanie. To chyba trochę pobudziło mu wyobraźnię, bo stwierdził że może faktycznie pójdzie do lekarza, choć lekarz pierwszego kontaktu jest według niego lekarzem bez kontaktu. Poradziłam mu, żeby sobie zrobił badania cholesterolu wymownie klepiąc się po okolicy pępka, którą to okolicę Wiesio miał znacznie rozbudowaną. Przepraszająco wzruszył ramionami mrucząc: "Piwko, no co zrobić".

Wiesio wrócił do pracy, tym razem przy naprawie klapy w podłodze, zasłaniającej właz do piwnicy, ja takoż dziabałam znów perz i trawsko wszelkiego autoramentu. Potem po rozliczeniu należności Wiesio przy wtórze okrzyków o szczęśliwym nowym roku zebrał się i pojechał.  Namiary do cykliniarza miał przesłać SMSem, ponadto miał rozejrzeć się za kimś, kto zajmie się naszą podłogą w kuchni, albowiem wieloletnie wiercenie dziury w brzuchu W. chyba poskutkowało na tyle, że jest duża szansa na zabranie się za to na serio.

Rozejrzałam się za kotem, okazało się że śpi sobie spokojnie na kokosowej wycieraczce na werandzie. Lekko zaniepokojona zaczęłam myśleć, czy tu się nie szykuje jakiś abordaż. Trzy koty w domu to absolutnie liczba przekraczajaca moje wyobrażenie.

Na razie zajęłam się wyprawianiem W. po zakupy i przyrządzaniem sobie czegoś w rodzaju obiadu. Kręciłam się po domu i za którymś razem zauważyłam, że kot zniknął z wycieraczki. Nieco mi ulżyło przyznam, bo to znaczyło, że jest czyjś i po prostu wrócił do domu. Postanowiłam zatem jeszcze pogrzebać w ogrodzie. Wykopałam kawałek kępy dzielżanowej i wraz z fragmentem kępy gęsiówki posadziłam na nowej rabacie w sadku. Wyszukałam siewki białej firletki kwiecistej i także przesadziłam w różne miejsca. Ta ciemnoróżowa produkuje bardzo dużo siewek, biała jest jakby mniej wydajna. Poszłam jeszcze zobaczyć dokonania W. przed domem i... zza węgłą werandy wylazł na mnie diabełek w ciele małego kotka. Czyli nie wrócił do siebie. I chyba to miejsce zaczął uważać za bycie u siebie. Wzięłam malucha na ręce i wylazłam prosto na wjeżdżającego W. 

W. od razu poinformował mnie radośnie, że nabył sobie prezent a mianowicie nową, nieduża piłę łańcuchową. A nie było go tak długo, ponieważ w sklepie odbyć musiał szkolenie, które jest podobno jednym z warunków pięcioletniej gwarancji na sprzęt. Piła firmy Echo, którą W. poważa w odróżnieniu od Stihla i Husqvarny prezentowała się bardzo ładnie. Miała zresztą zostać wypróbowana w najbliższych dniach na dechach leżących przed werandą, które z uwagi na swoją deprecjację na nic innego poza opałem już się nie nadawały.

Oto piła 



Tu moje dokonania



Weranda już z drzwiami







Tu dokonania W.



W. obśmiał się zdrowo jak zobaczył tę półkę. Tłumaczył ponoć Wiesiowi, że chce aby ta listwa dzieląca deski elewacji pionowe i poziome wyleciała i tu była półka. No i Wiesio zrozumiał jak na załączonym obrazku:



Kot został zaproszony do domu, zmrok zapadał, zabraliśmy się zatem za prace domowe. W. za gotowanie żurku i pertraktowanie z siostrą drogą telefoniczną, czy przyjmie małego czarnego diabloka pod swój dach. Siostra na szczęście się zgodziła, a mnie znacznej wielkości kamień spadł z serca. W. co prawda jeszcze chciał zapytać sąsiadów czy to nie ich kot, ale powiedziałam mu żeby sobie dał spokój. Tu kotów raczej się nie szanuje, rodzą się, umierają, chodzą tu i tam w stanie raczej półdzikim. Tego pewnie jakaś menda podrzuciła po prostu.  



Kolejny kot w domu wzbudził umiarkowane zainteresowanie, jedynie Czesława rzuciła fochem. 


Kot za to w ogóle nie zmieszany ani nie wstrząśnięty zwiedzał sobie chałupę.  Utykał lekko na tylną łapkę, co mu w niczym nie przeszkadzało. Potem zmęczony wrażeniami zasnął sobie na psim posłaniu w naszej sypialni. 

Uprzątnęłam kocią kuwetę i przy okazji wywaliłam drewno ze stojaka stojącego obok w kącie za piecem. Na samym dnie, w kawałkach drewna było coś na kształt mysiego gniazda, pustego na szczęście. Wymiotłam ten cały majdan, dziura w płycie, którą była obita ściana za piecem wskazywała drogę wejścia nieproszonych gości. Stojak oczyściłam i przyszło mi do głowy, że można go odświeżyć Vidaronem, który W. kupił do malowania mebli łazienkowych. Jedną puszkę zużyłam, została jeszcze druga. Znalazłam jakiś pędzel zdatny do użytku i zabrałam się za malowanie, ku zdumieniu W. Podłogi w kuchni nawet już nie zabezpieczałam,pochlapanie na kolor "robinia akacjowa" już jej i tak nie zaszkodzi. Stojak stał sobie i obsychał, a W. zabrał się za przybijanie listwy do ściany, aby zatkać dziurę. Zaczęliśmy dyskutować na temat prac remontowych, które niechybnie wywoła wymiana podłogi. Prawdopodobnie ściana pomiędzy kuchnią a sienią prowadzącą na werandę zostanie zlikwidowana i powstanie coś w rodzaju kuchnio-jadalni z regałem spiżarnianym na podręczne produkty. Zaproponowałam również śmiało, żeby zerwać te stare płyty ze ścian i odsłonic belki. To oczywiście powoduje kolejne prace, choćby elektryczne, bo u nas przewody są na ścianach, zgodnie z zaleceniem elektryka, który twierdził, że tak to powinno być w drewnianym budynku. Pozostaje jednak przede wszystkim znalezienie ludzi do roboty. 

Żurek się ugotował, kuchnia została sprzątnięta, my wyszorowani, z książkami zagrzebaliśmy się w kołdry  z ewentualną opcją pobudki o północy celem odpalenia szampana, który zakupił W. wydając znaczne pieniądze na produkt firmy Moet &Chandon w związku z udanym sezonem, a zwłaszcza  w związku z wykonaniem nietypowego zlecenia w nietypowych warunkach na sam koniec. Do tego kupił nie truskawki ani nie kawior tylko jakieś przedziwne sery. Jeden podobno z piwem, wyrobu irlandzkiego...No taki jakiś ciemnobrązowy był. 

W RL bardzo fajna muzyczka, z czasów mojej młodości (uprzedzam ewentualne pytania- Bogurodzicy nie nadawali) Nieodmiennie utwory Africa Simona wywołują u nas uśmiech na twarzach.  Oczywiście zasnęliśmy w międzyczasie, ale jak za dotknięciem różdżki obudziłam się na pięć minut przed północą. W. po krótkiej pobudce zabrał się za szampana, który wystrzelił chyba minutę po północy.  Do szmapana zostały podane wyżej wymienione sery, kabanos w kawałeczkach i chleb. 

Wańka wlazła do domu mokra jak nieszczęście, bo właśnie zaczął padać deszcz. Dosłownie kilka fajerwerków wystrzelonych w okolicy dopełniły uroczystości. Posiedzieliśmy przy stole do 1.00 a potem poszliśmy spać. Zwierzaki także zasnęły w różnych lokalizacjach czekając na c.d., który wraz nowym rokiem w zasadzie już n.  




niedziela, 17 stycznia 2021

Wiejski maraton świąteczno-noworoczny cz. VII

 Około 3.00 w nocy obudziła mnie kocia galopada. Koty niestety mają zwyczaj urządzania sobie Wielkiej Pardubickiej o różnych porach dnia i nocy. Zwłaszcza o tej  drugiej porze doby daje się to we znaki. Skutkiem było to, że już nie mogłam zasnąć. Zrobiłam sobie herbatę, czytałam książkę. Nie wyłączone wieczorem radio cicho mruczało. Wreszcie około 6.00 zasypiam kamiennym snem. Budzę się w gęstych oparach smażonego boczku. Na zegarze prawie 9.00

W. siedział w kuchni przy śniadaniu. Na zewnątrz szaro, ale wiadomość dobra była taka, że nie wiało i nie padało. Zatem kawa i jakieś lekkie śniadanie. A potem do ogrodu. Z psami i kotami. 

W. kontynuował prace przy nowej rabacie, ja natomiast wyznaczyłam sobie pielenie Autorskiej, ale za każdym razem, kiedy zaczynałam zajmować się tym, co zaplanowałam, W. wyznaczał mi jakieś niecierpiące zwłoki zadanie. Zatem pielę wokół krzewów, które mają być włączone w obręb nowej rabaty, wycinam odrośla czeremchy wirginijskiej Shubert,  potem wreszcie idę na Autorską, gdzie staram się wydziabać kępy tej trawy o cieniutkich liściach, rozłażącej się niestety mimo kilkukrotnego pielenia. W. wywozi resztę nadmiarowej ziemi, część zużywa na dosypanie w miejscu sadzonych przeze mnie cebul krokusów. Potem równa teren rabaty i rozstawia pierwsze rośliny. Zapowiada, że będę mu potrzebna, oczywiście.

Póki co zajęłam się jednak ogarnianiem rabat przeddomowych, idąc wzdłuż ścieżki z płyt chodnikowych w kierunku placyku biesiadnego. Tam z kolei króluje jakaś taka trawa, która tworzy zwarte kępy, na szczęście łatwo wyłazi po podważeniu widłami.  Odznacza się intensywną zielenią w ogólnej burości. Urobek rzucam na podstawione przez W. taczki. Odsłaniam kępy irysów, które rozrosły się niemiłosiernie i cześć z pewnością trzeba skasować. Wycinam po wielkim kawale zwartych kłączy i odkładam, myśląc gdzie je powtykam. Wycinam najniższe gałęzie jodły koreańskiej. W. już do mnie macha wrzeszcząc, żebym może mu pooznaczała hosty, posadzone chyba we wrześniu. W tym celu należy odnaleźć, o ile w ogóle są, znaczniki do roślin, potem spróbować odcyfrować to co jeszcze zostało na powsadzanych w ziemię doniczkach.

Etykiety znalazły się w schowku na środki czystości i inne nieprzyporządkowane tematycznie gdzie indziej przedmioty w kuchni.  Z nimi dołączony do opakowania ołówek.  Zabrałam kilka tabliczek i wydłubując doniczki udało mi się znaleźć i odczytać chyba 5 nazw host, dwie nazwy rozchodnikowca. Miałam oczywiście poczucie beznadziejności tej czynności, bo znaczniki albo zginą albo wypłowieją błyskawicznie, a tak na prawdę ze znajomości tych nazw nic nikomu nie przyjdzie. 

Cześka skacze dookoła mnie chowając się i wyskakując z krzaków. Ma tu używanie, podobnie jak Maszka. Tyle, że on z kolei wytrwale poluje na gryzonie.

W rewanżu za mój trud W. przywozi mi kilka betonowych dachówek spod stodoły, chcę bowiem wymienić te pęknięte i pokruszone w obrzeżu Autorskiej. Na razie dachówki legły pod jabłonią.

W. w tym czasie wkopał część roślin na nowej rabacie, dosypując nieco kompostu. Trawy, astilbe, jakaś hortensja i oczywiście kawałki marcinków odkopane w innych częściach ogrodu. Ja walczę jeszcze z perzem pod koreanką, wyrywam go wokół wielkiej kępy sadźca, W. wrzeszczy, że sadziec idzie do podziału, bo Bożenka chciała kawałek, więc mam się nie męczyć, bo i tak wykopana będzie cała kępa. 

No dobra, uznałam że czas na herbatę i posiłek regeneracyjny, który stanowiła jajecznica oraz śledź wyrobu W., który był świetny. Śledź rzecz jasna, W. poniekąd także, ale w innym nieco sensie.Odpoczywamy chwilę i mimo że zaczyna padać deszcz, wracamy do pracy. Skoro pracami odkrywkowymi objęłam rabaty przed domem, W. wpisał się w ten trend wyrąbując ciężkim sprzętem kawał miskanta Morning Light. Przy okazji wydłubuje mi kolejne kawały kęp irysów, bardzo zwarte. Rety, gdzie ja to wszystko posadzę? Wywalić szkoda przecież. W. sugeruje, żeby dosadzić część na rabacie pod dereniarnią oraz na obrzeżu nowej rabaty i rzeczywiście tak robię, ale zostaje jeszcze mnóstwo, mnóstwo. Na razie odłożyłam je pod jabłonkę, żeby ich W. nie rozdeptał.

W. zabrał się za moją namową za wykopywanie krzaków jagód goji z Autorskiej. Szlag mnie trafiał, bo toto rozlazłe, kłujące, produkujące odrosty zajmowała coraz więcej miejsca, a pożytku z tego żadnego. 

W. oczywiście postanowił przesadzić je  w inne miejsce, przykazałam żeby było to jak najbardziej jak to możliwe poza zasięgiem mojego wzroku.  W dziury po nich akurat sobie wskoczyły hortensje: Bobo i Pinky-Winky. Dogadując sobie i kpiąc z różnych naszych fiksacji ogrodowych machamy do przechodzącej w ogrodzie Bożenki, która odmachała i powiedziała, że nie ma czasu gadać, bo ma cały dom gości. 

Deszcz zaczynał się rozkręcać, zbieram zatem widłami kępy trawy powywalane na ścieżkę wzdłuż Autorskiej, dosadzam jeszcze tu i ówdzie irysy z trudem rozdłubując wykopane kawały kłączy. Podlewam konewką, którą muszę nosić wodę z kuchni, bo końca węża nie umiem znaleźć. Rozmaźgana ziemia na ścieżkach cmoka pod gumofilcami. Kompost zapełnia się chwastami wywożonymi taczkami. Czyszczę ścieżkę z płyt w zasadzie już do samej furtki do Bożenki. Obydwoje mamy problem ze spodniami, które spadają nam z tyłków. Zaaferowani pracą, nie zauważamy już deszczu. Kopię na Autorskiej i wciskam nowe dachówki wyjmując kawałki popękanych. Gdy staliśmy nad nową rabatą, przyszedł Maszka i po chwili schował się do pustego worka po kompoście, który posłużył mu za namiot przeciwdeszczowy. Rzutem na taśmę postanowiliśmy podlać posadzone rośliny. I zaczęło się szukanie końcówek węża, podłączanie i przeciąganie w kierunku rabaty. Wreszcie koniec.  Resztką siła dowlokłam się do kranu, zakręciłam wodę. 

Kilka zdjęć, niewiele, bo już nie miałam siły robić.







W. siedział już na ganku, na pierwszy i na drugi rzut oka ledwo żywy. Zbieram narzędzia w jedno miejsce przy ganku i idę rozpalić ogień pod kuchnią. Najpierw herbata i robienie listy zakupowej. W. postanowił bowiem uzupełnić zapasy, choć namawiałam go, żeby dał sobie spokój. Pojechał jednak, a ja wlazłam pod prysznic i nieekologicznie postałam trochę w strumieniach ciepłej wody. Ale uznałam, że zasłużyłam. To może nie był taki wysiłek jak wiosną czy latem, ale urobiłam się porządnie. 

Potem wysmarowana balsamem, w szlafroku usiadłam z lampką wina. Przypomniałam sobie taki fragment z "Siedliska", kiedy Marianna mówi, że marzy jej się ciepła kąpiel, taka z myciem głowy. Na wsi takie przyjemności znów się zaczyna doceniać. Pewnie byłoby nam wygodniej z taką panią Helenką czy Józkiem do pomocy. 

W. wrócił z zakupów z informacją, że Biedra w Wisznicach po remoncie wygląda jak pałac. Ludzie z za to mają koszyki pełne wódki, coli i fajerwerków. Co prawda wojewoda lubelski zakazał używania fajerwerków, ale tylko na terenach publicznych, czyli u siebie można strzelać do woli. 

Poza tym dzień mogliśmy zakończyć dobrą wiadomością, a mianowicie prowizorycznie naprawiony piec w leśniczówce zaczął działać. Szybę w kominku musi W. wymienić po powrocie. Tzn. zawieźć do zakładu w Mszczonowie całe drzwi. 

I znów czas na sen. Bo ce.de. niedługo en. 




Wiejski maraton świąteczno-noworoczny cz. VI

 29-go grudnia obudziliśmy się nad wyraz późno, bo około 6.00. Na zewnątrz ciemno jak w nocy. Wiatr nie ustał ani na jotę. Za chwilę do szumu wiatru dołączyło  bębnienie kropel deszczu o dach i parapety.

W. kręcił się zły, ponieważ zaplanował sobie prace ogrodnicze, a przy takiej pogodzie raczej nie ma co sobie za dużo wyobrażać. Zatem jedyne co mogliśmy zrobić, to zawinąć się w kołdry i spróbować zasnąć. Ponowną próbę rozpoczęcia dnia podjęliśmy o 8.30 . Pogoda nie zmieniła się, więc postanowiliśmy nie wstawać. W końcu jestesmy na urlopie.  Musiałam jedynie napełnić koryta zwierzętom, bo one mają w nosie urlopy, micha musi być. Pokiwałam znacząco głową patrząc na zmoczone deszczem szyby. Wiadomo, jak ona umyte to musi, ale to musi zaraz spaść deszcz. 

Dopiero w okolicach 10.00 zaobserwowaliśmy jakieś nieśmiałe przebłyski na niebie. Podczas śniadania pogoda ostatecznie zdecydowała się iść w kierunku chmur, spoza których wyglądało słońce.



Zatem ubraliśmy się i raźno ruszyliśmy do prac na zewnątrz. W. rozpoczął od rozmontowywania małej góry darni przy łuku zielonym, którą stworzył dwa lata temu. Teraz mieliśmy do rozparcelowania sporą górkę ziemi darniowej, którą W. postanowił użyć do łatania dołków w różnych miejscach ogrodowych ścieżek. Górka zniknęła ku mej uciesze, ponieważ zyskałam uporządkowany teren i kawałek ziemi gotowej do obsadzenia. Następnie W. zabrał się za większą, przy ścieżce do Bożenki, w pobliżu łuku czarnego. Powoli zaczynało odsłaniać sie miejsce na nowa rabatę, która połączy nieduże placki obsadzane naprędce oraz wchłonie kilka krzewów sadzonych prosto w trawie.

Tu rabata już istniejąca. Na drugim planie Autorska.




A tu W. przy pracy



Deszcz znów zaczął kropić, wiatr łeb urywał, ale działaliśmy dalej rozgrzani pracą. A, no właśnie. Ja natomiast  zajełam się wykopywaniem cebulek krokusów przy ścieżce  pomiędzy rabatami przed domem. Co roku widząc krokusy wychodzące z perzu w gęstej kępce przyrzekałam sobie, że w stosownym momencie je wykopię i podzielę. I tak jakieś pięć lat. Tym razem, choć może nie był to najbardziej stosowny moment, trochę na czuja widłami wydłubałam kilka dużych pecyn, kilka mniejszych. Przy okazji porządnie wyczyściłam z chwastów obrzeże rabaty i ścieżkę. Cebulki odkładałam na stronę patrząc z niedowierzaniem na ich piętrowy układ. po prostu z braku miejsca młodsze wyrastały nad starszymi. połamałam niestety kilka bladych kruchych kiełków. 

Wreszcie obsadzam krokusami cały brzeg rabaty wzdłuż płyt chodnikowych. Cebul zostaje jeszcze drugie tyle albo i więcej. Po konsultacji z W. pracowicie taczkującym ziemię, kolejna porcja cebulek ląduje wzdłuż brzegu rabaty przed dereniarną. Dobrze sadzi się w miękkiej mokrej ziemi.

Tu poszła pierwsza partia



Tu po lewej rabata pod dereniarnią. Widać zalążki nowych ścieżek, obecnie coraz bardziej zasypanych ziemią, która po deszczu stanowiła niezłe lądowisko dla kogoś, kto w gumofilcach właśnie z głośnym  "kurwa" wywinął orła. 



Tu Autorska po lewej, po prawej rosnąca wszerz rabata w sadku.




W rezultacie zostaje jeszcze garść, którą planuję posadzić eksperymentalnie w pasie zieleni pod płotem, choć W, twierdzi, że to przegrana sprawa, bo tam straszliwe trawsko i zbita ziemia. Na razie odłożyłam je do doniczki  i ustawiłam na rabacie podokiennej. 

Zrobiliśmy przerwę na herbatę. Po niebie goniły chmury, słońce pokazywało się  w różnych interwałach. 



Ponieważ odkryłam w aparacie kompaktowym funkcję filmu poklatkowego, no to oczywiście zapragnęłam wypróbować ten efekt zwany w fotografii time lapse. Ustawiłam sobie statyw przy płocie frontowym, zaprogramowałam aparat w ustawieniach i nacisnęłam start.

No, co prawda najwłaściwiej byłoby po prostu zaprogramować robienie zdjęć poklatkowych i potem, po wywołaniu zmontować time lapse w jednej z dostępnych aplikacji, ale to kolejny stopień wtajemniczenia. Na razie wyszło coś takiego.


https://www.youtube.com/watch?v=7ltthDas9KY

Potem jeszcze próba z lustrzanką, ale tu chyba bufor mi się zapchał, bo wyszedł taki króciutki fragmencik. Chyba odkurzę mój drugi aparat, bo na to klapanie tylu zdjęć szkoda migawki w aparacie, którego używam na co dzień. 


https://www.youtube.com/watch?v=YZXteXZUA0g

Mam nadzieję, że się filmy odtwarzają. Jak coś to dajcie znać, w razie czego zmienię ustawienia.

Oczywiście zapomniałam na śmierć, że nastawiłam na kuchni gar z żarciem dla psów. Co miało ten skutek, że mięso zagotowało się ładnie, należało tylko dolać wody, wsypać węglowodany i tartą marchew. 

Pełna zapału zabrałam się za oczyszczanie fragmentu ścieżki prowadzącej przez były warzywnik w kierunku Albiczukowskiego. Tam W. poprzednim razem wywalił tony ziemi, więc musiałam odskrobywać to wszystko szpadlem i zamiatać. Zziajałam się nieco, ale wreszcie poczułam, że żyję. 



Wracając do domu zauważyłam, że siatka, którą oplecione są fundamenty i która robi także za kratkę wentylacyjną jest przecięta i odgięta przy małym otworze piwnicznym. Wokół wyskubany styropian ocieplający fundamenty. No tak, jakieś zwierzę uznało za stosowne wprowadzić się do nas. Trzeba będzie zamontować prawdziwe kratki metalowe. 

W. pracowicie rozwoził ziemię do Alei Bzów, gdzie nierówności terenu są największe. 


Ciągle marzę o tym, że będę mogła przynajmniej część terenu między rabatami kosić zwykłą kosiarką.  U Michała trwały prace remontowe na poddaszu. W. trochę zdziwiony komentował, że przy tak wielkiej chałupie nie bardzo rozumie, po co im jeszcze poddasze mieszkalne. Odpowiedziałam, że może planują liczną rodzinę...

W. wręczył mi pudło z cebulami, których przypadkową zbieraninę przywiózł z Warszawy. Westchnęłam i zaczęłam rozmieszczać je w różnych miejscach rabat w sadzie. Ciekawe, czy nornice zostawią coś do wiosny... Posadziłam dwie lilie złotogłów, reszta to czosnki, tulipany i jakaś drobnica wiosenna.

Potem zbierałam porzucone doniczki i kończę aktywność ogrodową. Choć jeszcze musiałam zostać na powietrzu, bo Wańka zniknęła, a otwarta brama i szczekanie psów we wsi wskazało mi kierunek poszukiwań. Na szczęście po wyjściu za otwartą wiatrem bramę zauważyłam, że już wraca spacerowym krokiem. W. który jeszcze postanowił pojeździć na taczkach został poinformowany,  że trzeba jednak kupić kłódkę, albo coś  co skutecznie ukróci te ucieczki. W. stwierdził, że poprosi Wiesia, żeby nam wymyślił jakiś skobelek.

Słońce zachodziło, ale bez jakichś godnych utrwalenia fajerwerków. Maszka towarzyszył mi podczas czuwania z aparatem, bo a nuż będzie co fotografować. Ostatecznie tylko Księżyc, prawie w pełni ratuje sytuację wschodząc jak wielka złota moneta. Jak złoty kołacz, jak mawiał poeta. Stoję przy płocie frontowym i patrzę.





W domu W. zdenerwowany referował tonem wzburzonym, że zadzwonił do niego syn, który siedział w leśniczówce, doglądał dobytku, psów i koni w związku z tym, że W. postanowił definitywnie pozbyć się pracowników zza wschodniej granicy. Niestety zepsuł się piec centralnego ogrzewania,  a w drzwiach kominka pękła szyba.  Zdenerwowanie było zwielokrotnione przez wilczy głód i perspektywę braku obiadu. Ugotowałam zatem naprędce makaron i dorzuciłam do mojej pomidorówki z dnia poprzedniego. W. nie patrząc na obrzydliwie dietetyczny charakter potrawy, wsunął dwie miski i nieco się uspokoił. Zaczął dzwonić po kolegach z pracy, aby załatwić naprawę pieca, który jakby nie było stanowił wyposażenie służbowej osady. Oczywiście ten piec już dawno powinien znaleźć miejsce w muzeum i nawet nasz hydraulik opiekujący się piecem w domu w Warszawie, kiedyś interwencyjnie wezwany do leśniczówki stwierdził, że chyba W. chce się w powietrze wysadzić. Ale W. nigdy nie miał czasu się tym zająć. Piecem, rzecz jasna, a nie wysadzaniem w powietrze.

No tym razem nie było wyjścia, trzeba kupić nowy i zmodernizować całą instalację. 

W. w gęsiarce nastawił kaczkę wolno gotowaną, czyli półprodukt z Biedry. Ja ogarniałam kuchnię, W. idzie z koszem organicznym i kuwetą na kompost. Przynosi też drewno na opał. W RL znów jakiś przedstawiciel episkopatu pieprzył o moralnych aspektach szczepień. Uzasadniał możliwość użycia szczepionki wytworzonej na bazie abortowanych płodów. Nie wierzę, że to nadają w publicznym radiu.

W łazience pstryknęłam grzejniki, a W. robi przepierkę, ponieważ któryś z kotów nasikał do misy stojącej na toaletce, a tam były jakieś elementy naszej garderoby bieliźnianej odłożone do prania. W kuwecie ląduje żwirek silikonowy, któremu koty przyglądają się długą chwilę z podejrzliwością.

Wieczór okazuje się niespodziewanie ciepły. Koty po krótkiej wycieczce łowieckiej wróciły do domu. Leżąc już w łożku słuchamy z zainteresowaniem audycji o Brodaczach, noworocznych przebierańcach, których spotkać możemy tylko i wyłącznie w pobliskich Sławatyczach 

W końcu, po pracowitym dniu zasypiamy czekając na c.d. zadziwieni, ile jeszcze ich n. w tej relacji.






Wiejski maraton świąteczno-noworoczny cz. V

 W nocy słychać było wzmagający się wiatr. Poznaję to po stukaniu gałęzi bzu z jednej strony i jaśminowca z drugiej strony dachu. Wtedy myśle, że trzeba będzie je wyciąć.  Latem oczywiście słychać szum liści, teraz  jedynie niepokojący szum gałęzi świerka przy płocie od strony SN, który jednakowoż aż tu nie dochodzi. Poranek niestety pochmurny. Zaczęło padać. I to nie śnieg, jak przystało na tę porę roku, a zwykły zimny deszcz.

Po śniadaniu W. wyprawił się po zakupy. Ja oddałam się zwykłym czynnościom domowym, bo o wyjściu na zewnątrz póki co nie było sensu myśleć. W. wrócił i od razu przystąpił do dewastowania domu przy pomocy soku z kiszonej kapusty. Umieścił bowiem na poduszce siedziskowej na krześle kuchennym torbę zakupową, w której była przeciekająca torba z kiszoną kapustą. Coś ten motyw kiszonkowy mnie prześladuje tym razem. Poduszkę trzeba było wypłukać i umieścić przy piecu, żeby schła.  Ponieważ przy okazji W. usłyszał co nieco na temat swojego niedbalstwa i braku poszanowania dla elementów wyposażenia domu, udał się z siekierą w celu porąbania przywiezionych klocków. Albowiem podobno nic tak nie koi nerwów jak porządne rabanie opału. Drewno gromadzimy w oborze, ponieważ drewutnia nieodwołalnie idzie do wyburzenia, zatem wypalamy ostatnie kawałki, które obecnie stanowią najstarsze pokłady dech ze starego płotu.

Ja z kolei kontynuowałam krzątanie się po domu, postanowiłam także umyć dostępne okna. Zaczęłam od łazienki, potem sypialnia i jedno okno w salono-jadalni, to nad kanapą. Drugie zastawione było choinką. Dostęp do zewnętrznych nieotwieranych części jest całkiem w porządku, pod warunkiem, że nie ma siatki przeciw muchom. Wtedy trzeba myć stojąc na drabinie na zewnątrz.

Deszcz przestał padać, poszłam zatem sprawdzić, jak W. odreagowuje swój stres. Okazało się, że z rozpędu zaczął nawet sadzić przywiezione rośliny. Wiatr wiał kołysząc trawami.


 Dla rozgrzewki pobiegałam trochę z psami, porozciągałam się, żeby pozbyć się świątecznego lenistwa z mięśni. 

Z tego wszystkiego zgłodniałam, więc wróciłam do domu i postanowiłam przygotować sobie coś lekkiego w ramach obiadu. Z piersi indyczej, warzyw i koncentratu pomidorowego zrobiłam coś na kształt zupy krem o smaku pomidorowym. Potrawa miała tę zaletę, że nie potrzeba było już żadnych klusek czy ryżu. Zupa była tak gęsta, że można ją było praktycznie jeść widelcem.

W. natomiast odgrzał sobie resztkę zapiekanki, a nagrzany piec spowodował, że nie wiedziałam czy to temperatura w domu czy uderzenia gorąca powodują u mnie zlewne poty. Otworzyliśmy okna, żeby w ogóle dało się spać. Trochę mi doskwiera taka sinusoida temperatur, szczególnie jeśli mocno rozgrzany piec oddaje ciepło w nocy i pod kołdrą można się ugotować. 

Wańka mimo tej sauny w domu wlazła do pokoju i uwaliła się na dywanie. Ostatnie noce przesypia po części w domu, już nie cieszy się wolnością w stylu survival. Dopiero nad ranem każe się wypuszczać.

Reszta dnia w zasadzie upłynęła nam leniwie, słuchaliśmy radia, które niestety coraz bardziej przypomina katolickie radio Lublin. Mają ekspertów w każdej dziedzinie, pod warunkiem, że to ksiądz, albo co najmniej absolwent KUL. 

Za oknami wiatr huczał. W. zachęcony powodzeniem śledzi wigilijnych postanowił przyrządzić kolejne, zakupione w Wisznicach. Tym razem z innymi dodatkami, w skałd których wchodziłą czerwona cebula  chyba śliwki wędzone.

Wreszcie uznaliśmy, ze idziemy spać. Koty znalazły sobie miejsca w różnych częściach domu, Wańka posapywała na podłodze pod choinką. Zębas wlazł oczywiście do łóżka. 

Wiatr nadal wiał silnie, delikatnie stukał szyber kominowy w piecu. A my zasnęliśmy, mając w perspektywie kolejny c.d. i następne, które n.




niedziela, 10 stycznia 2021

Wiejski maraton świąteczno-noworoczny cz. IV

 Święta, Święta i już po.  Noc minęła niespokojnie, głównie przez jakieś głupie sny. Śniło mi się, że pojechaliśmy do domu w mieście, a tam wszystko pootwierane na oścież, dom jakis taki ciemny, obcy...W każdym razie nie wyspałam się za nadto.

Za oknem za to -2C i szron. Połaziłam z aparatem i w Albiczukowskim natknęłam się na śpiącą Wańkę na zmrożonej ziemi. Jak z tego wynika, ciepła buda nie jest potrzebna niektórym psom.


Obok Maszka na swoim terenie łowieckim. Ten kot tłucze gryzonie w ilościach hurtowych, niektóre oddawał Cześce jako dżentelmen, niektóre przynosił na ganek jako trofea. 


No i takie tam






Wróciłam do domu, zjedliśmy śniadanie, a następnie leniłam się bez żadnych wyrzutów sumienia do południa z okładem słuchając Manniaka po Omacku w RNŚ. W. przygotowywał jakiś obiad zapiekankowy korzystając  z odkrytego (przeze mnie) sposobu rozgrzewania piekarnika. Postanowiliśmy zjeść coś konkretnego a następnie udać się na spacer do lasu. Krótki, bo Zebas pewnie nie wytrzyma zbyt długo, a kubraka nie zabraliśmy.

We wsi cisza, czuć było wzmagający się wiatr, więc trzymaliśmy się lasu. Wzięłam ze sobą tylko kompakt w celu fotografowania ewentualnych ptaków, ale W. ex-post uświadomił mnie, że ptaków w wietrzny dzień raczej się nie widuje. No i rzeczywiście. Byłam zatem zmuszona do wykorzystania tego aparatu do robienia zdjęć poniekąd krajobrazowych, a niestety wychodzą mi one fatalnie. Jakies takie szare, płaskie. Kombinowanie z ustawieniami nie na wiele się zdało.









No ale przede wszystkim zdokumentowałam jedno ze śmietnisk w tymże lesie. Jesteśmy głęboko zbulwersowani tym, że tu ciągle śmiecie zamiast w pojemnikach lądują w lasach. W. czytał w pewnym tygodniku, że gmina Wisznice wiedzie prym jeśli chodzi o procent umów podpisanych na wywóz odpadów. Jedynie 28% gospodarstw domowych ma taką umowę. Wymyślono bowiem, że można podpisać oświadczenie, że się nie produkuje odpadów! Istny skandal! Takie oświadczenie to my możemy złożyć, jako że jesteśmy tu sporadycznie i śmieci zabieramy ze sobą. A cała reszta???



Poszliśmy jeszcze nad bagienko, gdzie niestety wypłoszyłem jakiegoś ptaka drapieżnego, zupełnie niewidocznego na tle szarości i burości. 


Wracaliśmy po jakiejś godzinie i nad polami przed domem zobaczyliśmy jeszcze popisy lotnicze dwóch pilotów, którzy latają dość regularnie nad gminą, albowiem to lokalsi. Schodzili nisko nad polem, a potem podrywali się do lotu robiąc jakieś akrobacje. Księżyc wschodził.




Po powrocie wywaliłam jeszcze pościel do wietrzenia na ganek. Przy jej wnoszeniu do domu W. zahaczył i wywalił wiaderko z kapustą kiszoną stojące w sieni na podłogę, więc miałam jeszcze sporo sprzątania. Wycieraczka poszła na dwór, bo jednak sok z kapusty nadał jej specyficzny zapach. W. skruszony umył nawet podłogę w sieni.

Po wszystkim ułożyłam się na kanapie ze Siestą, a potem Piosennikiem w RNŚ, w międzyczasie sprzątając kuchnię i wskakując pod prysznic.

Późnym wieczorem zbierając koty z podwórka postanowiłam jeszcze wyjść z aparatem. W. tym razem poszedł ze mną. Wziął nawet Zebasa i to bez smyczy. Co prawda po 10 minutach musiał go schować pod kurtkę, bo wiał lodowaty wicher.






A potem, słuchając szumu wiatru postanowiliśmy oddalić się w kierunku c.d., który jak zwykle n.