niedziela, 21 lutego 2021

Okres przejściowy

 Końca relacji świąteczno-noworocznej nie zamieszczam, bo w zasadzie nic spektakularnego się nie działo. Postanowiliśmy wyjechać wcześniej, bo i pogoda była słaba i nic do roboty już w zasadzie nie mieliśmy. Zdemontowałam zatem choinkę, utylizując ją na bieżąco w piecu kuchennym. Wyodkurzałąm pokoje, zajęliśmy sie pakowaniem i zabezpieczaniem układu wodno-kanalizacyjnego przez zamarznięciem. 

Koty popakowaliśmy w ten sposób, że Maszka i Czesia jechały razem w dużym kontenerze, a Nowy w mniejszym. I spokój był. Wszyscy spali praktycznie całą drogę. 

Po drodze raz tylko miałam chwilę zwyżki adrenaliny, kiedy W. na rozjeździe na nowym odcinku autostrady zjechał na Lublin zamiast kierować się do domu. Wycofywał się jadąc na wstecznym, a ja zaciskałam oczy czekając aż nam jakiś kierowca wpakuje sie w tyłek. Na szczęście udało się pokonać te kilkaset metrów bez kolizji.

Teraz kilka informacji bieżących.

W. po kilku dniach oznajmił radośnie, że odnalazł telefon do majstra, który kilka lat temu robił nam fundamenty oraz murował piwniczkę. I że majster obiecał, że tę kuchnię nam zrobi. Zaczęłam zatem energicznej zbierać dane, co nam bedzie potrzebne do tej podłogi, konsultując sie mailowo z panią w sklepie z płytkami. Doszły jakieś specjalne fugi, impregnaty i już widać, że wartośc domu znacznie wzrośnie po remoncie kuchni. Niekoniecznie wartość wymierna.

Pod koniec stycznia natomiast przeżyłam autentyczne chwile grozy, ponieważ PGE Obrót przysłała mi faktury za prąd, z których wynikało, że za okres 6 miesięcy roku ubiegłego zużylismy prądu na prawie 1900 zł. Co jest oczywistą nieprawdą, bo ja nawet w Warszawie, gdzie jesteśmy większą część życia, nigdy takich rachunków nie płaciłam. Napisałam oczywiście zaraz maila na podany adres kontaktowy, ale dalsza korespondencja z trzema różnymi paniami tytułującymi mnie "Szanowny Kliencie" niczego nie wyjaśniła, poza tym, że mogę sobie zamówić ekspertyzę licznika, która to odbędzie sie na mój koszt, jeśli nie wykaże żadnych odchyleń. Noż kurwa.

Z lekka zrozpaczona powiedziałam W. że ja mam już dość wszystkiego wiejskiego, wysokich rachunków za prąd nie wiadomo skąd i niepłacącego dzierżawcy naszych 4 hektarów w innym powiecie w szczególności. W. poczuł że sytuacja jest poważna, zażądał podania numeru telefonu do dzierżawcy i przy mnie sponiewierał go moralnie w sposób, którego nie powstydziłby sie windykator z jakiejś firmy pożyczkowej. Przyniosło to skutek taki, że 5 dni później połowę zaległej kwoty miałam na koncie, a w poczcie mailowej obietnicę dalszych spłat.

Co do rachunku za prąd nie miał jakiegoś konkretnego pomysłu, poprosiłam żeby porozmawiał z Michałem, coby spisał nam stan licznika. Michał telefonicznie przyznał, że był nawet inkastent kilka dni temu, którego wpuścił do nas.

W. zdecydował, że pojedzie na wieś na kilka dni, postara się wyjaśnić sprawę prądu w zakładzie energetycznym w Białej, a przy okazji rozmówi się z majstrem co do przyszłych prac.

Okazja do wyjazdu nadarzyła się dopiero w ostatnią sobotę. W. spakował Wańkę i zaopatrzony w dokumentację i korespondencję z zakładem energetycznym, wyruszył poprzez roztopy. Oczywiście bez przygód nie mogło sie obejść. 

Gdy już dotarł na miejsce, telefonicznie poinformował mnie, że  w okolicy wsi Szelest zatrzymał go patrol Straży Granicznej wskazując mu miejsce, gdzie ma zaparkować. Miejsce z pozoru bezpieczne okazało się zasypanym śniegiem rowem, do którego W. po prostu wpadł. Razem z psem. Panowie z SG wystraszyli sie nie na żarty, jeden zaczął z W. odkopywać samochód, drugi poszedł z Wańką na spacer. Przepraszali go co drugie słowo, niestety mimo to samochód tkwił w rowie i nic się nie dało zrobić, głównie dlatego, że hak zablokowany na asfalcie uniemożliwiał jakikolwiek ruch . Pozostało poszukać lokalsa, który dysponując traktorem, zechce W. wyciągnąć z tej pułapki. Uczynny lokals sie znalazł, samochód został wyciagniety, a na znaczące wyczekujące spojrzenie lokalsa panowie z SG rzucili się z dwoma dychami, choć W. oponował, że chyba nie wypada. Mundurowi jednak stwierdzili, że absolutnie, oni wpakowali W. w kłopoty, więc w ogóle nie ma mowy. Pies zadowolony z przechadzki zasiadł w samochodzie, W. odpalił i okazało się, że tablica rozdzielcza rozbłysła wszystkimi kontrolkami jak choinka. Bliższe dochodzenie wskazało, że nie działa alternator, więc W. pouczony, że ma silnika nie wyłączać, dojechał do Wisznic do stacji kontroli, gdzie niestety pan od elektryki był nieobecny. W. zatem dojechał do sklepu i dokonał szybkich zakupów zostawiając samochód na silniku. Do domu dojechał i wyłaczył silnik ze świadomością, że już nie odpali. 

Stwierdziłam, że dobrze że mnie tam nie było, bo ja bym tych panów z SG chyba zabiła. A przynajmniej mundur splugawiła.

Poza tym sąsiedzi otworzyli bramę, odśnieżyli wejście do domu, w piecu napalili, więc W. miał względny komfort. W ogrodzie odwilż, róże podobno czarne do linii śniegu. 

Dziś ma przybyć majster na oględziny, a jutro W. podejmie próbę wytłumaczenia, że nie mamy szkółki roślin o pięknie powycinanych liściach, które trzeba doświetlać i dogrzewać, więc rachunek za prąd  na prawie dwa tysiaki to znaczna przesada. 

Póki co nie wiem czy jakiś c.d. jeszcze n.



niedziela, 7 lutego 2021

Wiejski maraton świąteczno-noworoczny cz. XIII

 W nocy kiepsko spałam, pewnie to konsekwencja ogólnie słabej kondycji psychicznej. Pół nocy przewracałam się w łóżku, usiłowałam czytać "Siedlisko" na poprawę nastroju. Od rana lało, w dodatku zerwał się wiatr.  



Ponieważ na czarne myśli najlepsza jest jakaś galernicza robota, chciałam już wyleźć jak najszybciej na zewnątrz. Dopiero około 10.00 deszcz ustał i mogłam kontynuować prace ziemne w okolicach Albiczukowskiego. 

W. wytyczył mi front robót, zatem zajełam sie przekopywaniem terenu, wytrząsaniem perzu, natomiast W. udał się robić architekturę krajobrazu w okolicach małpiarni. Polegało to na zrywaniu darni w miejscu, gdzie do tej pory zaczynała się ścieżka, którą wcześniej pokazywałam i którą W. w pierwszej wersji zamierzał zlikwidować. Teraz koncepcja ewoluowała w kierunku zmiany kształtu ścieżki, która teraz miała ścinać róg rabaty odchodząc od ścieżki ceglanej zaraz za narożnikiem domu. 

Tu, gdzie W. zrywał darń miała powstać jakby mini rabata kwasolubna na dwa kiścienie oraz fortegillę, z czym już nie dyskutowałam, bo W. od razu wchodził w tony "co bym nie zaproponował, to tobie sie nie podoba".  Postanowiłam wobec tego otworzyć ciemny umysł na nowatorskie pomysły i nie zgrzytać przy tym za głośno zębami.

Rabata owszem powstała. Pomogłam przy wybieraniu perzu również i tam, wywaliliśmy cztery worki torfu i kompost, przemieszaliśmy, a na zakończenie otrzymałam zadanie posadzenia roślin. 


Tu przy okazji widać, gdzie wylądowała folia z małpiarni.

W. tymczasem wrócił na front, gdzie na odzyskanych terytoriach już sadził marcinki oddzielone od kęp matecznych. Generalnie teren wyglądał tak






Chciałam pozabiezpieczać róże okryciem ze zrębek, przynajmniej niektóre, to co bardziej wrażliwe, ale W. już mnie wołał, żebym jeszcze na tej nowej rabacie powtykała jakieś wygrzebane z dna samochodu cebule przebiśniegów, wsadzilam też wydłubane z perzu zapomniane iryski miniaturowe z okolic Angielskiej.

Wreszcie porywam taczkę i wożę zrębki, które leżą na hałdzie od ubiegłego roku przy drodze wjazdowej. Oko moje zawiesiło się na drugiej grupie róż przed bramą, po przeciwnej stronie do tych oczyszczonych wcześniej. Tu róże są większe, latem kwitną na biało. Biorę zatem widły i dziabię wokół, ale tu jeszcze trudniej wbić się w grunt, który jest ubity i bardziej piaszczysto- żwirowy. Wiele nie zdziałałam, ale dosypałam wór obornika i też dosadziłam już ostatnie irysy. Na zakończenie wysypałam zrębki i obejrzałam efekt finalny. W róże właziły jakieś badyle zza płotu, więc przy pomocy ręcznej piłki powycinałam je wciskając się między deski płotu a pień tego klonu, co to go W. chciał kasować a potem wpełzając pod krzaki róż. 




Chodząc po coraz bardziej rozmokniętej drodze kilkakrotnie OMC nie wywaliłam się spektakularnie. Deszcz padał, a wiatr wył w różnych tonacjach.


Wróciłam do ogrodu i dostrzegłam, że W. zmienił miejscówkę. Siedział teraz pod stodołą i walczył z bambusem, który w tym wilgotnym cieniu poczuł się na tyle doskonale, że zaczął zagłuszać inne rośliny.  W. wyrywał go jak perz, ale odkładał wyrwane fragmenty pieczołowicie do wora, poniewaz zamierzał sporządzić sadzonki.


Ja jeszcze podosypywałam zrębki pod róże i zmoknięta oraz ubłocona i zziajana poszłam do domu. Okazało się, że to już wpół do drugiej po południu. Telefon zabrzęczał, a miła pani poinformowała mnie, że jest już gotowa półka do odbioru. Poprosiłam, żeby zostawili ją w magazynie, bo na razie nas nie ma, a W. potem podjedzie i odbierze. Oczywiście półka do domu miejskiego, niezbędna w obliczu stale powiększających się zbiorów księgarskich.  

Odgrzałam obiad dla W., ponieważ głodny właśnie wszedł. Dla siebie usmażyłam stek z tuńczyka.

Po posiłku W. pojechał po zakupy, a ja sprzątnęłam kuchnię i udałam się pod prysznic. 

Wieczorem dyskutowaliśmy na temat prac podłogowych w kuchni. Na razie sytuacja przedstawiała się nienajlepiej, ponieważ Wiesio obdzwonił trzech fachowców i żaden nie ma czasu albo nie wyraził zainteresowania wykonawstwem. Odpytany telefonicznie kolega W. , czynny budowlaniec jednak tchnął w nas nadzieję, bo stwierdził, że może mu ludzi dać. Zastanawiamy się więc nad logistyką. Trzeba załodze dać dach nad głową i wikt, no i trzeba dopilnować roboty. W. zatem na miejscu jest niezbędny. 

Wymierzyliśmy powierzchnię i zaczęliśmy zastanawiać się nad dalszymi przeróbkami, demontażem ściany między kuchnią a sienią i w ogóle całego tego badziewia , którym są ściany obite. O ile ściany są z ładnych bali, to można by było je zabezpieczyć tak jak w łazience i sieni bezbarwnym lakierem i byłoby pięknie. Nad zlewem i blatem roboczym chciałam przykręcić szklaną płytę zastępująca kafelki. Kupimy nowy stół i krzesła, nowy zlew, jakieś szafki...Ojojoj...

Płytek wyszło jakieś 30 m2 na samą kuchnię, a W. jeszcze krzyczał, że w sieni prowadzącej na werandę też trzeba będzie takie położyć, skoro ma to być jedno pomieszczenie z kuchnią. I przewód kominowy nad kuchnią trzeba obudować. No, już sobie wyobrażam ten rozp..., bałagan znaczy się. 

Z głową pełną pomysłów, wątpliwości i pytań idziemy spać, aby c.d. mógł sobie n. wśród dobiegających z radia prognoz o nadchodzących mrozach w postaci Bestii ze Wschodu...




Wiejski maraton świąteczno-noworoczny cz. XII

 Poranek poniedziałkowy spływał deszczem. W. po śniadaniu wybrał się więc na małe zakupy oraz po tabletki na odrobaczenie dla małego kota. Powiedziałam, żeby jechał do naszej wsi gminnej a nie do Wisznic, bo lecznica dr Więcka jest mi przynajmniej znana od jakiegoś czasu. A w Wisznicach albo zamknięte albo obsługa jakaś niekumata.

Mimo chłodu usiadłam zakutana w gruby szlafrok na ganku i popijałam kawę. Miałam zamiar poobserwować ptaki, ale udało mi się cyknąć tylko jednego oraz wiewiórkę.



Po chwili nadbiegł Maszka od strony ogrodu z jakimś trofeum w zębach. Wyglądało to na coś większego od myszy. Zwłoki zostały rzucone mi pod nogi, ale gdyby Maszka na tym poprzestał, byłoby dobrze. Niestety dla zaakcentowania swojego bohaterstwa zwłoki były wielokrotnie podrzucane dość wysoko, na tyle zamaszyście, że musiałam odejść pare kroków od ganku, bo bałam się, że za którymś podrzutem albo wpadną mi do gumofilca albo, co gorsza do kubka z kawą. Wreszcie wpadły pod ławkę i maszka uznał, ze idzie na dalsze polowanie. Przyjrzałam się nieszczęsnemu zwierzakowi, który po sprawdzeniu w necie został zidentyfikowany jako nornik zwykły.  Mam wrażenie, że gdybyśmy tu mieszkali stale, Maszka wytłukł by wszystkie gryzonie w okolicy. 

Zmywałam właśnie w kuchni, kiedy najechał W. Zeznał, że we wsi gminnej są dwie lecznice naprzeciwko siebie i nie wie czy był u Więcka czy o tego drugiego, ale tabletki kupił, zatem zostały one zaaplikowane małemu potworkowi, który od rana szalał z Cześką po domu.

Przegryźliśmy coś i W. zaproponował, że skoro przestało w zasadzie padać, to zabierzemy się za czyszczenie rynien. Miał, jak wspomniałam, specjalne ustrojstwo zamocowane na teleskopowym kiju, które miało nam pomóc w ww. czynności. 



Ubraliśmy się zatem, W. rozstawił drabinę, którą ja mialam dociążać w celu stabilizacji a W. miał dokonywać wywalania zawartości rynien. Niestety szybko się okazało, że ustrojstwo nam się w żaden sposób nie sprawdzi, bo rynny nasze nie opierają się na rynajzach, a mają od środka takie pręty-poprzeczki łączące jej brzegi. Zatem przemieszczanie czegokolwiek środkiem rynny jest wykluczone. Chcąc, nie chcąc W. misiał wydłubywać zawartość rynien łapą.  Musiałam uchylać się przez lądującymi tu i tam pecynami mokrego kompostu z resztek liści i igieł modrzewiowych.

Przenosiliśmy stopniowo drabinę wokół domu i W. bohatersko wywalał wszystko szorując po dnie łapą odzianą jedynie w rękawicę ogrodniczą.

Po zakończeniu prac zbieram te pecyny, które rozmaźgały się na ścieżce, a potem zbieram puste doniczki, worki po kompoście i zrębkach oraz rozliczne śmieci. Czas pobytu na wsi powoli dobiegał końca, zamierzaliśmy wywieźć doniczki i worki, które są wielokrotnego użytku. Doniczki znosiłam w jedno miejsce przy placyku biesiadnym frontowym, worki składałam razem i zwijałam w rulony. 

W. tymczasem zabrał się za winorośle w małpiarni. Niestety sporo pędów poraził mączniak i W. zamierzał wyciąć wszystko, a moim zadaniem było wyzbieranie dokładne tych ścinków i spalenie w piecu celem ograniczenia rozprzestrzeniania się zarazy. W. tymczasem znów wrócił do tematu ścieżek i twierdził, że zrobi rysunek poglądowy, ale zorientowałam się z opisu słownego, że ścieżkę odchodzącą przy małpiarni w stronę różanek zostawi, ale nada jej inny kształt.

Po 3 latach wreszcie zdaliśmy stare zasłony, służące jako cieniówka na czas zlotu w 2017r. Płótno było już zetlałe i spleśniałe miejscami, więc nadawało się jedynie do wywalenia. Na zakończenie zdjęliśmy folię leżącą na ziemi i zabezpieczającą przed przerastaniem chwastów i przenieśliśmy ją w inne miejsce, gdzie W. planował wykończyć perz i pokrzywy. Co prawda we wczorajszej rozmowie Bożenka zdradziła, że u niej picie pokrzywy miało zbawienny wpływ na objawy klimakteryjne, zatem powinnam ją może zacząć hodować...

Zadzwonił Wiesio z informacją, że chętnego na zrobienie u nas podłogi w kuchni niestety nie znalazł. Za to ma kolegę gotowego wycyklinować nam podłogi w pozostałych pomieszczeniach. W. uznał, że cyklinowanie to zrobimy, jak uporamy się z brudną robotą w kuchni, więc znów z braku fachowców plany pozostały planami.

Po zakończeniu działalności w małpiarni W. udał się na front, chcąc kontynuować prace w okolicy werandy. Ja wróciłam do domu i zajęłam się obiadem, który zjedliśmy dość szybko chcąc wykorzystać jeszcze chwile jasności na zewnątrz. Wspólnie przystąpiliśmy do porządkowania i wyrównywania terenu przekopanego już przez W. wcześniej. Wyrywałam perz ze skraju Albiczukowskiego dziabiąc zawzięcie widłami i patrząc z przyjemnością na pusty teren, który jakże miło będzie zapełniać roślinami. Psy przyszły i usiadły na zrytej ziemi patrząc dobrą chwilę na nasze wyczyny. Wymienialiśmy różne myśli wśród których była i taka, że to trochę przykro słuchać od sąsiadki, że u nas tak zarośnięte (oczywiście dlatego, że rzadko jesteśmy) , bo w sumie włożyliśmy sporo pracy w ten ogród  i chyba widzi różnicę między tym co teraz a tym, co zastaliśmy 10 lat temu. W. stwierdził, że pewnie że widzi, ale tu panują inne gusta i wystrzyżony do ziemi trawniczek to synonim schludności. A gęste i swobodne rabaty to nieład i "zarośnięcie". Ogólnie jakoś nie byłam w najlepszym nastroju, martwiłam się przyszłością w przypadku najazdu rodziny SN, nie wiedziałam jak to się wszystko potoczy. Już przyzwyczaiłam się do myśli, że za płotem mamy pustą działkę i święty spokój. Czy to się wkrótce skończy?



To przeryte szpadlem to koryto przyszłej ścieżki 



W końcu zapadł zmierzch, wróciliśmy zatem do domu, gdzie pozostało nam tylko wykąpać się i przy wieczornym posiłku wypoczywać po trudach dnia. W RL audycja o planach naszego nierządu wpompowania jakichś pieniędzy w...byłe PGRy. Po tylu latach od likwidacji teraz będa remontować rozwalające się świetlice, domy i nie wiadomo co jeszcze... Popieprzony jest ten kraj. Póki co trzeba iść spać, bo c.d. bardzo juz chce n.





Wiejski maraton świąteczno-noworoczny cz. XI

 Obudziłam się w niedzielę rano w dziwnej pozycji, wymuszonej przez rozliczne futrzaste cielska leżące tu i tam. W obawie przed przygnieceniem małego kota starałam się go omijać i w rezultacie wszyscy się wygodnie ułożyli, a ja   wygięta w paragraf  wyspałam się średnio. Chyba hotel sobie wynajmę, żeby się w samotności zrelaksować. A nie, wróć. Hotele zamknięte...

Przy śniadaniu słucham Niedzieli Radiowej w RL. Piękna rozmowa z Teresą Budzisz -Krzyżanowską o jej miłości do twórczości Norwida. Potem opowieść o ulicy w dzielnicy żydowskiej w Lublinie. 

O 10.00 przełączam się na Radio Nowy Świat na Manniaka po Omacku, gdzie znów pan Wojciech wypowiedział kilka miłych  słów wspomnienia o pani Renacie Lewandowskiej. 

Po zakończeniu programu wystawiłam głowę i konstatując, że nie pada postanowiłam poszukać jakichś tematów do fotografowania









Cześka łaziła po płocie w pobliżu.



Seria z mchami i porostami 








Kolejne gniazdo



Zaczyna kwitnąć wawrzynek wilczełyko




Ponieważ umówiliśmy się na popołudnie z Bożenką, około 13.00 po lekkim posiłku zaczęłam pakować prezenty. W. postanowił jeszcze podziabać w okolicy werandy. Wykąpałam się i zaczęłam szykować nam w miarę przyzwoite ciuchy. W. zorientował się, że nie mamy żadnego prezentu dla najmłodszego członka rodziny, ale wybrnęliśmy z tego przeznaczając flaszkę niezłej włoskiej brandy jako prezent na osiemnaste urodziny potomka. Co prawda naszła nas refleksja, że może to niestosowny prezent dla dziewczynki, ale liczyliśmy że to jednak chłopiec.  Możecie się śmiać, ale my ani razu o to nie zapytaliśmy. 

Wyszorowani, wypachnieni i ubrani prawie miastowo wyruszylismy z torbami podarków. U Bożenki stół zastawiony jak na wesele.  Nawet danie  na ciepło było w postaci gołąbków, które uwielbiam. W. zatem zaczął żałować, że cokolwiek jadł budząc swoimi ustyskiwaniami powszechną wesołość. Dziecko okazało się być chłopcem o imieniu Aleksander, więc prezent został przyjęty z podziękowaniami.

Niestety rozmowa zaczęła się od informacji, od której włos mi się zjeżył na grzbiecie. Otóż podobno córka SNa ma zamiar wiosną objąć w użytkowanie dom, więc uciążliwe o ile nie uciążliwsze sąsiedztwo powróci. Miny nam zrzedły i choć Bożenka zapewniała, że to tylko plotka, to humor popsuł mi się definitywnie. Co prawda W. racjonalizował twierdząc, że nikt w tej nędznej chałupinie bez wody i kanalizacji nie da rady mieszkać, ale kto wie, co się tym ludziom w głowach roi. Może remont planują? W. miał pewne plany związane z ta posesją, chciał ją bowiem odkupić od spadkobierców, ale zdaniem Bożenki sytuacja własnościowa jest dość skomplikowana. Poza tym SN chyba jeszcze żyje w tym Lublinie.

Michał zaprosił nas na zwiedzanie poddasza, które remontował, więc poszliśmy na górę, gdzie W. udzielał fachowych porad, a ja pozostawałam w niemym zdziwieniu na jaką cholerę ludziom takie powierzchnie mieszkalne. Oczywiście wyraziłam uznanie dla pracowitości Michała, który w wolnych chwilach sam wykonywał większość prac, ale zdania co do celowości tego wszystkiego nie zmieniłam. 

Za to wyczaiłam, że z okna jednego z pokoików zajmowanych kiedyś przez córki Bożenki widać wspaniale nasz ogród za domem, prawie jak z lotu ptaka. Muszę tu wpaść z aparatem, kiedy już będzie zielono i kolorowo od kwiatów. 

Wróciliśmy do stołu, Aleksander został nam okazany przez chwilę, potem trwały na zapleczu usiłowania uśpienia go, potem młodzi podrywali się co chwila i wybiegali do pokoju.  Rozmawialiśmy o sprawach bieżących, przy okazji dowiedzieliśmy się, że fakt że nasz pas zieleni przed płotem nie jest regularnie koszony wzbudza jakieś dyskusje wśród mieszkańców wsi. Michał stwierdził, że czasem sam kosił, żeby ludzie nie gadali. Żachnęłam się i stwierdziłam, że to doprawdy dziwne że tutejszym góry śmieci w lesie nie przeszkadzają, wyrżnięte w pień piękne sosny wokół cmentarza, a polna roślinność na kawałku terenu u sąsiadów budzi takie emocje... Nigdy nie pojmę tego przedziwnego poczucia estetyki oraz chęci komentowania cudzych spraw. 

Ponieważ wiedzieliśmy, że młodzi cierpią na chroniczne niedospanie, około 19.00 podziękowaliśmy wylewnie gospodarzom i zebraliśmy się do wyjścia,  w objęciach flaszkę bimbru produkcji własnej. Po omacku dotarliśmy do domu wymieniając po drodze uwagi dotyczące prawdopodobieństwa zagnieżdżenia się zstępnych SNa za płotem. W. był zdania, że to jednak plotka, ja jak zwykle już rozpoczęłam martwienie się. 

W domu przebudziliśmy towarzystwo, które leniwie lub w podskokach opuściło cztery ściany domu. 

Najedzeni byliśmy jak bąki, więc resztę wieczora przesiedzieliśmy z lekturą i herbatą, a c.d. już czekał, żeby po raz dwunasty n. 

sobota, 6 lutego 2021

Wiejski maraton świąteczno-noworoczny cz. X

 Wiedziona poczuciem obowiązku kronikarskiego, zasiadam do kolejnej relacji. 

Drugi dzień nowego roku znów przyniósł zachmurzenie absolutnie całkowite oraz temperaturę nieco powyżej zera. W. od rana przebierał nogami, zeby wypróbowac nowa piłę, postanowił na pierwszy ogień pociąć deski przed werandą, o których wspominałam. Raczej na nic więcej się nie nadawały, leżały bowiem kilak lat przytrzymując folię, którą zasłonięta była dziura piwniczna, zanim powstała weranda. Były zatem solidnie zmurszałe i miały nam posłużyć jako opał. 

Ja sobie zaplanowałam prace na odcinku nigdy, przenigdy przeze mnie nietkniętym. Chodzi bowiem o część przedbramową, gdzie po obu stronach wjazdu W. kiedyś posadził róże pomarszczone. Mając dość pracy w obrębie ogrodu, poza teren wychodziłam jedynie w pilnych przypadkach, czasem odchwaszczałam szpaler dereni i pięciorników rosnący wzdłuż płotu frontowego, kilka razy grabiłam ściętą trawę. Teraz krzewy róż były splątane z suchymi badylami i jakoś tak wyglądały żałośnie, więc uznałam, że może to dobry czas zająć się tym fragmentem.

Póki co trzeba było nakarmić stado i nastawić gar ze świeżym jedzeniem. W. nerwowo szukał różnych płynów potrzebnych do piły i powyciągane opakowania stawiał na pace samochodu. 



Za chwilę usłyszałam warczenie sprzętu. Znaczy szkolenie było skuteczne, a sprzęt sprawny.

Posilona śniadaniem wyruszyłam za bramę zaopatrzona w widły. Z lekka paniką popatrzyłam na kolczasto-badylasty kłąb rozciągający sie na odcinku kilku metrów. Niestety nie mam zwyczaju ani odruchu robienia zdjęć przed, a szkoda, bo wtedy widać różnicę i wkład pracy włożony w ucywilizowanie tegoż kawałka. 

Wydawało mi się, że suche trawska oplątujące róże usunę bez problemu. Niestety okazało się, zę suche to one są nad ziemią, natomiast częśc poziemna to grube kłacza jakiejś turzycy, która całkowicie przerosła ziemię. Zielone rozetki liści świadczyły o tym, że całe to towarzystwo tylko czeka cieplejszych dni, żeby ruszyć z nowymi siłami. 

Wbiłam widły i już wtedy wiedziałam, że to będzie wojna. Ale postanowiłam się nie poddawać, chciałam, żeby ten wjazd do domu też stał się przyjemny dla oka. Róże niepielęgnowane nigdy rosły raz lepiej, w mokre sezony, raz gorzej w czasie suszy i warto teraz je ogarnąć, wiosną zasilić i czekać aż się odwdzięczą. Niektóre z tych odmian podobno nawet ADR posiadają.

Przedziabałam jakieś półtora metra o szerokości 50-60 cm i czułam jakbym ryła na przodku. Zębas patrzył na mnie zza szczebli płotu i usiłował się do mnie przeciskać. Czapka mi spadała co chwila i ręką odzianą w brudną rękawicę ciągle ją poprawiałam. Kłącza turzycy wykopywałam, wyciągałam, wyrywałam starając się wybrać jak najwięcej.  Za plecami usłyszałam "dzień dobry" i obejrzawszy się ze stęknięciem zobaczyłam Emilkę z wózkiem, która wybrała się na spacer. Porozmawiałyśmy o pracach ogrodniczych, wspomniała że widziała moje zdjęcie Drogi Mlecznej na profilu Fb gminy. A ja nawet zapomniałam sprawdzić, czy faktycznie wstawili. Wspomniałam też o kocie, który od Sylwestra był już u nas rezydentem. Emilka przypomniała sobie, że małego kota zgodnego z moim opisem widziały z córką Bożenki Anetką przy drodze kilka dni wcześniej  i odstawiły go do tartacznika mieszkającego przy cmentarzu, bo wyglądało, że wyszedł z ich podwórka. Skrzywiłam się, bo temu żłobowi to bym niczego żywego nie powierzyła nawet na 5 minut. No ale póki co kot jest u nas a potem wyrusza w świat do domu docelowego. Ustaliłyśmy na zakończenie rozmowy, że spotkamy się u nich i porozmawiamy. Za chwilę nadeszła Bożenka z drugim wnukiem i wszyscy ruszyli w stronę lasu.

Żurawie(!) zaczęły się drzeć, próbowałam je namierzyć obiektywem, ale bezskutecznie.



Wróciłam do przerwanej pracy słuchając dobiegającego z ogrodu bzyczenia piły. W. przerwał cięcie desek i przyszedł popatrzeć sobie na moje dokonania. Przydał się nawet, bo podziabał mi widłami fragment wyjątkowo trudny, gdzie podłoże składało się głównie z tłucznia, który był drenażem wsypanym pod oczyszczalnię. Oznajmiłam W. mężnie, że będę dłubać póki nie padnę. Potem wyzrębkuję oczyszczony pasek i tyle. W. pokiwał głową i wrócił do desek.


Wreszcie dobrnęłam do końca, naprawdę resztką sił. Hałda wyrwanych kłączy leżała obok. Wyrywałam jeszcze fragmenty tuż przy płocie SN wczołgując się między krzewy, kiedy drugie "dzień dobry" wyrwało mnie z transu. Drogą szła jakaś nieznana mi kobita z małym dzieckiem i psem. A od strony lasu na drogę wyszła akurat Bożenka. Stanęły razem i rozmawiały na temat  tego psa, który kręcił się w pobliżu. Zwierzak był łagodny, widać było że po wielu porodach, bo sutki zwisały prawie do ziemi.

Z rozmowy wywnioskowałam, że suczka kręci się tu od jakiegoś czasu, ta babeczka ją dokarmia i chętnie by ją przygarnęła, ale nie wie czy ona nie jest czyjaś. Ktoś podobno w międzyczasie założył jej coś w rodzaju obroży, więc być może ma właściciela. I może szczeniaki. Na bramie tej kobitki zawisła jakiś czas temu kartka z informacją, ale nikt się nie zgłosił. Nie wypadało mi się wtrącać, ale miałam ochotę powiedzieć, że chrzanić to czy ona jest czyjaś czy nie, bo skoro ktoś dopuścił, żeby pies tyle czasu błąkał się głodny, to nie ma prawa rościć sobie niczego w stosunku do niego.

Kobitka poszła razem z psem i dzieckiem, a Bożenka zaczęła wyjaśniać mi szczegóły dodając że jej rozmówczyni to koleżanka z pracy. Potem dodała, że w sąsiedniej wsi jest jakiś człowiek, który ma jakąś horrendalną liczbę psów, które się wałęsają, podobno nawet są agresywne dla przechodniów, głodne, a wójt ma problem, co zrobić z tym fantem. Podobno były stosowne służby, telewizja nawet a problem nadal jest. Zapytałam, czy wójt w razie odbioru zwierząt z mocy ustawy ma gdzie je umieścić. Bożenka stwierdziła, że jest jakaś umowa ze schroniskiem, ale za każdego psa gmina musi płacić trzy tysiące, co oczywiście stanowi przeszkodę dość istotna dla budżetu gminy. Beret mi z lekka podskoczył, bo suma wydała mi się z kosmosu, ale już nie drążyłam sprawy, bo Bożenka wiele więcej nie wiedziała. Postanowiłam popytać znajomych z terenu  o co tu chodzi. Głównie skąd ta kwota pobierana za odwiezienie psa do schroniska. Być może kolejny szwindel jakich sporo w sferze opieki nad zwierzętami bezdomnymi oraz  w światku tzw. organizacji prozwierzecych, które naciągają ludzi na zbiórki, często na zwierzęta, które są ciężko i nieuleczalnie chore, na zwierzęta które już nie żyją. Już nie wspomnę o bezprawnych odbiorach zwierząt, także gospodarskich, ale także rasowych psów czy kotów przez przebierańców z napisem na plecach "Inspektor" z różnych Straży dla Zwierzat i tym podobnych nielegalek.  Ponadto same schroniska mają systemy żerowania na gminach przy kompletnym braku systemu pomocy zwierzętom. No, ale o tym wszystkim można poczytać na profilu Fb Czarna Lista Organizacji Prozwierzęcych. 

Zakończyłyśmy konstatacją, że wszystko przez brak świadomości na temat konieczności sterylizacji i odpowiedzialności ludzkiej. Amen.

Wróciłam do pracy, bo zostało jeszcze zrębkowanie, ale przypomniałam sobie, że mam jeszcze doniczkę z cebulkami krokusów odzyskowych oraz kłącza irysów. Przyniosłam jedno i drugie i powtykałam pomiedzy różami licząc, że jakoś dadzą sobie radę. Dotachałam kilka worków zrębków, na szczęście leżały niezbyt daleko i rozsypałam na zakończenie dość grubą warstwę. Resztką sił zgrabiłam kłącza na kupki, które miał uprzątnąć W., bo bujanie się z taczkami absolutnie nie wchodziło w grę w moim przypadku.




W domu W. siedział i jadł, a woda w garze z psim żarciem  osiągnęła poziom dna. Zapytałam W., czy mógłby czasem dostrzec coś dalej niż czubek nosa. Oświadczył, że jest zmęczony, bo deski piłował. No, a ja co mam powiedzieć? 

Piach mi się sypał z czapki, pod czapką miałam kołtun godny zuluskiego wojownika, ubłocone gumofilce zdjęłam na ganku i zajęłam się posiłkiem. Naprędce zrobiłam jajecznicę oraz odgrzałam cebularza na patelni. Lubię, kiedy spód robi się chrupki. Pozmywałam, zamiotłam kuchnię, wsypałam ryż i tartą marchew do psiego garnką. Dolałam paliwa do piecyka łazienkowego i włączyłam go celem ogrzania pomieszczenia przed kąpielą, której pilnie potrzebowałam.

W. najwyraźniej jeszcze nie dość miał operowania piłą, wetknął głowę do kuchni i zapytał, czy może wyciąć klon, który rośnie przy bramie. W zasadzie mi on nie przeszkadza, ale trzeba go przycinać dość regularnie. Koniecznie chciał też wycinać klon rosnący przy samym płocie Bozenkowym, ale tu już zaprotestowałam, bo to wielkie drzewo i nie ma sensu brać się za to o tej porze, przy siąpiącym od czasu do czasu deszczu.

Zamknięta w łazience słyszałam jakieś głosy na zewnątrz, jakby gdzieś na tyłach naszego ogrodu. Deszcz zaczął padać solidniej. 

Wykapana siedziałam w kuchni z herbatą, a W. wpadł z ogrodu i oznajmił, że łapali z sąsiadami perlika, który wlazł do nas do ogrodu i zamelinował się w zagajniku śliwkowym. Udało się go jednak jakoś wypłoszyć i namówić, żeby udał się do domu. Własnego.

W. dokonał ablucji i usiedliśmy razem przy stole patrząc, jak Cześka nieoczekiwanie bawi się z małym kotem. W RL rozmowa z autorką książki o Evereście. Wyniosłam psie wiktuały do sieni, zamknęłam drzwi na werandę.

Poczułam, że te wygibasy z widłami będę czuła jeszcze jakiś czas. Położyłam się do łóżka. Koty rozpoczęły wygłupy. W. jeszcze kręcił się po kuchni, wyraźnie głodny. W końcu wymyślił jakieś placuszki z twarożkiem, które zjedliśmy nieprzepisowo po 20.00  Potem już chyba zasnęłam, bo obudziłam się akurat, kiedy c.d. właśnie n.




PS: rozpoznałam sprawę tego faceta z psami, który przysparza kłopotu wójtowi. Otóż z informacji od kolegów z terenu wiem, że to po prostu biedny samotny człowiek, który dokarmia wałęsające się psy, sam nie mając za wiele. Psy zatem krążą w pobliżu jego posesji, usłużni sąsiedzi jeszcze mu podrzucają kolejne. O znęcaniu nie ma mowy, zatem jedyne działania jakie były podjęte po kontroli to mandaty za brak szczepień przeciwko wściekliźnie, ale ten człowiek pieniędzy na te mandaty nie ma. Ani tym bardziej  na kastracje i sterylizacje tych psów. Muszę coś pomyśleć  w tym temacie. No muszę.