niedziela, 20 czerwca 2021

Czerwiec na prerii, poniekąd - cz. IV

 Od szóstej rano (teraz mogę napisać z pełnym przekonaniem na temat godziny, ponieważ wymieniłam baterię w zegarze sypialnianym), Wańka postękiwaniem i porykiwaniem zaczęła domagać się śniadania. Zwlokłam się więc wiedząc, że nie odpuści.

Na zewnątrz buro i ciemnawo. Chmury szczelnie pokryły niebo.  Część towarzystwa nie zamierzała wstawać póki co.


Podczas powolnego rozruchu porannego przy Leśnym Wędrowaniu zaczęło siąpić. Po kwadrancie zaczęło już padać konkretniej. 


W. zabierał się do uruchomienia wykaszarki, żeby podocinać to, czego Berta nie zjadła. Ja postanowiłam poczekać na jakieś zmiany w pogodzie. Póki co usiadłam na werandzie, z której widok był taki:



Mam nadzieję, że przy obecnie panujących upałach odgłos padającego deszczu ma działanie chłodzące :)  Przed 9.00 uznałam, że padanie zmniejszyło się wydatnie, choć nie ustało. 

Uzbroiłam się w znany już wszystkim widelec i poszłam do sadu, gdzie zajęłam się odchwaszczaniem tego, co W. pozostawił. Deszcz wzmagał się i zanikał falowo, W. warczał wykaszarką, ja złapałam za sierp i z pewnym wysiłkiem zaczęłam wycinać trawę na obrzeżach rabat tam, gdzie zostały kępy niewykoszone. W. udzielił mi jeszcze krótkiego szkolenia teoretycznego i jakoś szło. Trzeba uważać tylko, żeby przy bardziej zamaszystym ruchu ostrze nie ześlizgnęło się po mokrych źdźbłach i nie ciachnęło po palcach, nawet jeśli są w rękawiczkach.  

Przyjrzałam się rabacie przy dereniarni i postanowiłam jeszcze dokonać okancikowania szpadlem, to zawsze opóźnia włażenie perzu od strony ścieżki.  

Tu kilka fotek zrobionych już po robocie









Zgrabiłam zielsko zalegające na ścieżkach, to wykoszone przez W. i wycięte przeze mnie i ułożyłam wszystko między dereniami w celu przygłuszenia chwastów.  W. przerwał koszenie, bo mu się sprzęt zbuntował, a ja zaczęłam się zastanawiać, dlaczego to sprzęt za spore pieniądze tak często się buntuje w rękach W. Dłubanie w wnętrznościach wykaszarki  nic nie pomogło i W. najpierw zaczął znęcać się nad  chaszczami na rabacie przy płocie SN, a następnie stwierdził, że jedzie do serwisu.

Tu ogródek w deszczu



Ja natomiast zrobiłam sobie przerwę. Zdjęłam koszulę flanelową, której rękawy były ciężkie od błota. Założyłam jakąś bluzę zastępczą, zrobiłam sobie herbatę i usiadłam na werandzie. Zastanawiałam się nad dalszymi etapami prac.

Deszcz powoli przestawał  padać. I nawet widać było jakieś zaczątki ładnej pogody. We mnie wstąpiły nowe siły i rozpoczęłam przygotowania do zrębkowania rabat. Akurat po deszczu i wcześniejszym podlaniu będzie to miało sens. Jak wspomniałam, hałda zrębkowa zlokalizowana była praktycznie zaraz za bramą wjazdową. Spora część luzem, część w  workach wywalonych na stertę. Trzeba było zatem wykorzystać taczki do wożenia tego towaru na miejsce.  Założyłam gumofilce, wywlokłam taczki  które zostały na szczęście przez W. opróżnione, wzięłam widły oraz jedną donicę na dodatkową porcję i pojechałam na miejsce. Przy pomocy wideł napełniłam taczki i donicę zrębkami luzem, donicę ustawiłam na taczkach i pojechałam z tym ładunkiem, starając się tak balansować pojazdem, żeby mi się donica nie wygrzmociła. 

Widok zza bramy wjazdowej



Włości SN



Hałda zrębków już napoczęta



Droga do zrębek



Zrębki starałam się układać grubo, ale były one dość suche i przy wysypywaniu robiły się "puszyste" Uklepią się dopiero z czasem po kilku deszczach. Z donicy wysypywałam bezpośrednio na rabatę, z taczek garściami zrzucałam w kolejne miejsca. Po drodze do hałdy wyszarpywałam glistnika z róż rosnących wzdłuż płotu SN. 

Przy trzecim kursie zaobserwowałam wzmożony ruch na drodze i stwierdziłam, że oto na cmentarz jedzie kondukt pogrzebowy. Wśród samochodów był jeden strażacki wóz, więc musi jakiś zasłużony strażak zakończył swoją ziemską wędrówkę i żegnali go koledzy.  Samochody dojechały na parking przed cmentarzem, a ja ruszyłam z kolejnym kursem. Po zakończeniu modlitw nad zmarłym ostateczne pożegnanie odbyło się po strażacku, z wyciem syren. 

Taszczyłam te zrębki taczka po taczce, wysypywałam i jak zwykle dziwiłam się, że na taczce zajmują one tyle miejsca a na rabatce po wysypaniu ledwie spłachetek. Manewrowałam taczkami starając się dojechać jak najbliżej miejsca zrębkowania, trochę sponiewierałam irysy zwieszające się nad ścieżką, bo inaczej się nie dało doprowadzić pojazdu. 

Nie wiem ile tych kursów finalnie zrobiłam, ale po tej całej gimnastyce, pchaniu ciężkich jak piorun taczek, dźwiganiem, kucaniem, wygibasami, żeby dosięgnąć do wszystkich zakamarków rabat byłam już z lekka wypompowana. Hałda za to wydatnie zmalała. Pod zrębkami widły trafiały na jakąś dyktę, na którą prawdopodobnie cały ten towar był wywalony w ubiegłym roku.

W. powrócił z naprawioną wykaszarką, choć stwierdził, że naprawa nie była taka prosta. Poza sprzętem przywiózł lody oraz zakupy. Zjadłam sobie zatem posiłek regeneracyjny i w zasadzie nadawałam się do dalszej eksploatacji. W ramach płodozmianu znów chwyciłam za grabie i trochę uprzątnęłam pokos na fragmencie drogi do stodoły, formując niezgrabne sterty. Coś tam jeszcze pieliłam to tu to tam, a W. odpalił wykaszarkę i ruszył w teren. Miałam świadomość, że nie da się zrobić wszystkiego i spore fragmenty ogrodu zostaną kompletnie nietknięte. Ale tak czy siak było pięknie, zielono, kolorowo i pachnąco... Tylko jakoś mało pszczół i motyli. Natomiast masa ślimaków, chyba tyle co w mieście, co nigdy się nie zdarzało. 

Rozkwitała Fruhlingsgold


Azalie świeciły własnym światłem


Piękny bodziszek pod oborą

Zwierzęta drobne się kręciły w pobliżu




Po jakimś czasie znów przerzuciłam się na wożenie zrębek, tym razem na podokienną, Na pozostałe rabaty ginące w wysokiej trawie wolałam nie patrzeć.  Na razie względnie ucywilizowane są rabaty w sadku, bo w miarę świeże, no i te przy domu. Trawa w ubiegłym roku była skoszona zbyt późno i jak się wydaje, to przyczyniło się do rozsiania tego badziewia. Zebrałam zielsko wywalone na agrowłókninę na ścieżkach  i załadowałam na taczki, wyrwałam trawsko wokół wiciokrzewów przy placyku przed domem, poprawiłam nieco te liche podpory tymczasowe, których wciąż nie zastąpiła pergola planowana przez W.  

W. tymczasem przyszedł w poszukiwaniu sierpa, który gdzieś tu podobno leżał. Ja odpowiedziałam, ze ja zawsze zostawiam narzędzia w widocznym miejscu, bo potem szukaj wiatru w polu, zwłaszcza jak kolor trzonka jest maskujący. W. stwierdził, że z pewnością inni szatani byli tu czynni i sierp ukradli. Wreszcie podetknęłam mu sprzęt po nos wyjmując go z tymczasowego schowka w jednej z donic. W. poszedł zatem wycinać trawę wokół roślin na terenie Alei Bzów, gdzie zamierzał wejść z wykaszarką. Jak zwykle jakieś krzewy ucierpią, bo zbyt późno zostały dostrzeżone w wysokiej trawie. 

Ja już definitywnie porzuciłam prace ogrodnicze, wlazłam z ulga pod prysznic usiłując nie szorować gąbką bąbli po meszkach. Łydki miałam w stanie pożałowania godnym. Wysmarowałam się nawilżającym balsamem i po założeniu cywilizowanych ciuchów, klapnęłam sobie na werandzie z notatnikiem w celu przygotowania materiału do relacji, która tu Moi Drodzy czytacie. Jasne jest bowiem, że piszę częściowo z głowy, ale przede wszystkim korzystając z notatek sporządzanych na bieżąco.  

W pogodzie dokonywały się pewne zmiany. Pogodne w ciągu dnia niebo zaczęło się chmurzyć  Sina barwa zwiastowała deszcz, a może nawet i burzę. Chmura była dość fotogeniczna, więc poszłam do płotu frontowego pocykać zdjęcia. 





Przy okazji obejrzałam sobie kwasolubną, dość zarośniętą, ale kolorową




Stojąc pod bramą zobaczyłam w krzakach przy bramie jakiś kabel zwisający ze słupa i zakończony jakimś tajemniczym urządzeniem. Pojęcia nie miałam, co to jest, a włazić mi się tam nie chciało, zresztą tam teraz gniazdowały ptaki, mieszkały tam też nasze bażanty, więc nie chciałam im się ładować z butami do chałupy. Jakiś czas temu ciągnęli tu kabel światłowodowy, nawet Michał coś kiedyś przysyłał do podpisania, więc może to część tej instalacji.

W. ciągle dłubał w ogrodzie, ja zatem postanowiłam zając się obiadem, przynajmniej częściowo, w zakresie osiągalnym dla mnie. Tzn. zrobiłam sałatę w ilości przewidywanej dla 5-6 normalnych osób i około 50-60 pacjentów szpitala (o ile ci ostatni w ogóle jedzą sałatę z pomidorami, oliwkami i serem feta) oraz obrałam i nastawiłam ziemniaki. Dorada, która W. kupił w Biedrze musiała poczekać na W. Po raz kolejny błogosławiłam kuchenkę elektryczną, która w ciepłe dni pozwalała ugotować strawę bez konieczności rozpalania w kuchni. 

Za oknem zaczęło padać, W. wrócił do domu po jakimś kwadransie solidnie zmoczony i beztrosko oznajmił, ze robimy grilla. Ja popatrzyłam na niego z lekkim niepokojem, może długie przebywanie na świeżym powietrzu mu zaszkodziło, a może grilla chce rozpalać w domu... Oznajmiłam, ze w przypadku rozpalania grilla w deszczu sąsiedzi chyba wezwą pogotowie, albo przynajmniej okrzykną nas głupkami wsiowymi. Poza tym ziemniaki już bulgocą, sałata się przegryza, więc tylko ryby czekają na kulinarny talent W. 

W. zatem nie naciskał, umył się i zabrał do przyrządzania ryb, które początkowo chciał smażyć w całości. Ja zaprotestowałam gwałtownie, ponieważ  dorada była wypatroszona ale z łbem, z którego patrzyły na mnie wielkie oczy. Te oczy na talerzu chyba znacząco wpłynęłyby na moją zdolność konsumpcji. 

Finalnie obiad zapijany kolejną buteleczka białego winka był bardzo smaczny, choć dorada malizną pachniała. Ze dwie sztuki na głowę to już by było konkretniej.

Deszcz przestał padać, wypogadzało się, a my pozostawaliśmy w zadziwieniu, że godzina 20.30 a tu wciąż dzień. 


W radiu nadawali audycję- wywiad z Maciejem Dudziakiem, który napisał ostatnią część przygód Tomka Wilmowskiego na podstawie notatek pozostawionych przez autora wszystkich części Alfreda Szklarskiego. Książka nosi tytuł "Tomek na Alasce" Matko jedyna, ja się zaczytywałam tych Tomkach w podstawówce, kilka tomów było u nas, pozostałe pożyczałam gdzie popadło. Chyba trzeba i tę pozycję kupić. 

Wypiliśmy resztę wina, przy czym mnie przypadła większa reszta, bo W. jako podagrycznik musi uważać. Ziewając jak hipopotamy, z objawami zatrucia świeżym powietrzem udaliśmy się na zasłużony spoczynek, po którym c.d. jak zwykle n.





 



czwartek, 17 czerwca 2021

Czerwiec na prerii, poniekąd - cz.III

 W piątek W. obudził mnie telefonem przed siódmą rano. Bardzo chciał się dowiedzieć, czy coś poza ładowarką zabrać, więc półprzytomna zdołałam wydusić, że suche żarcie dla zwierząt się kończy. W. obiecał, że zapakuje, poinformował mnie, że wyrusza z domu po Bertę, a potem zmierza na wiochę. No, zapomniał dodać, że nie bezpośrednio, ale o tym za chwilę. Na zakończenie rozmowy odśpiewałam mu "Sto lat", o ile to jęczenie i chrypienie można było nazwać śpiewem, ale teraz  w sztuce audio środki wyrazu są przeróżne, więc nie mam kompleksów.

Z oknem pochmurno jakby. To dobrze wróżyło w kontekście dalszych prac ogrodniczych. Około 8.00 zgodnie z planem poszłam na Autorską uzbrojona w widelec ogrodniczy. Wzięłam ze sobą donicę szkółkarską na chwasty, ale jak to zazwyczaj bywa, po jej napełnieniu rzucałam chwasty na sterty na ścieżce, bo już mi się nie chciało jej opróżniać. 

Odchwaszczanie szło mozolnie. Ziemia sucha, troszkę się zabetonowała, więc nawet po podważeniu widelcem część chwastów urywała się. Momentami poddawałam się, gdy w krzewach czy bylinach był zbity kożuch trawy. Ogarniałam dookoła, na ile się dało  i tyle. Temperatura rosła. Meszki gryzły wściekle po nogach.  Róże ładnie odbijały, więc trzeba było wyciąć suche badyle. Niestety nie miałam sekatora, a wyłazić z rabaty mi się nie chciało. Pryzma darniowa nr 1 obsunęła się pewnie wiosną gdy ziemia rozmarzała i zasypała mi nieco część roślin, ale jakoś sobie dawały radę. Mięta z dwukolorowymi liśćmi rozbujała się nieźle, wyrwałam jej trochę i zapach trzymał mi się na rękawiczkach jeszcze przez jakiś czas.   Dotarłam wreszcie do jabłonki, pod którą rośnie John Davis, teraz kompletnie zarośnięty pokrzywami. Las pokrzyw porastał zresztą i pryzmę darniowa nr 2. W pokrzywach dwie hosty, brunnera, tawułka, żurawka i róża, która najpierw wyglądała na zdechłą, bo zaatakowała mnie suchymi kolczastymi pędami. Po wyrwaniu części pokrzyw dojrzałam, że jednak jeszcze żyje.  Podrapana, pogryziona i poparzona z trudem kontynuowałam tę galernicza pracę, robiąc wygibasy i usiłując nie rozdeptać siewek werbeny hastaty.

Od czasu do czasu prostowałam grzbiet i patrzyłam z przyjemnością na dereniarnię wraz z rabatą bylinową pod nią. Tam teraz królowały czosnki, ale była tam też kolekcja chryzantem, po części od Małgosi i R. Dwie chyba nie przezimowały. Obok azalie dawały intensywna plamę koloru. Orliki w pięknych różnokolorowych grupach, lilaki Meyera pachniały.

Zdjęcia robione są później, po podładowaniu akumulatora, zatem z trochę innych miejsc.








Tylko W. wciąż nie nadjeżdżał.

Tyle ile się dało zrobiłam. Wylazłam z roślinności i poszłam do domu po jakieś picie. Okazało się, że jak obszył siedziałam w robocie 3 godziny! Satysfakcji całkowitej nie osiągnęłam przez te wrośnięte trawska, no i przez nieskoszone okolice, co wydatnie tłumiło efekt.

Znalazłam sekator, więc poszłam przycinać porządnie suchelce na różach, wcześniej lekko je poobłamywałam pieląc. Gorąc zrobił się już okropny. Zębas schował się do domu, Wańka wykopała sobie dół przed werandą w cieniu i spała. 

Pozbierałam zielsko do donic, żeby nie zalegało na terenie, który W. miał kosić. Stwierdziłam, ze w zasadzie mam dość. Usiadłam na werandzie i obserwowałam ptaki. Dzierzba gąsiorek siedziała cały dzień praktycznie bez przerwy na przewodach Od czasu do czasu podrywała się, coś łapała w powietrzu i znów siadała na drucie. 




Kos śpiewał jak najęty


Na próbę weszłam jeszcze w Albiczukowski i utwierdziłam się w przekonaniu, że wypielenie znów chyba muszę delegować na W. , bo po bardzo zgrubnym oczyszczeniu dwóch metrów kwadratowych ledwo żyłam. Chwasty trzymały się ziemi jak przyspawane. Nadgarstek mnie już bolał od dźgania widelcem. Rzuciłam  to w cholerę i wlazłam do domu. W. nadal nie było.

Trochę już nerwowo zaczęłam omiatać pajęczyny, wycierać kurze i po raz nie wiem który zamiotłam werandę. W końcu nie wytrzymałam i zadzwoniłam do W., bo już sto razy powinien być na miejscu. W. odezwał się wesolutko informując mnie, że mija lotnisko w Wisznicach. Wlazłam zatem pod prysznic, żeby pierwszą rzeczą, jaką zobaczy nie był mój stan pożałowania godny. Łydki i tak przypominały zdjęcia w atlasach medycznych z zakresu dermatologii, ale trudno. Poza tym paznokcie  stanowią dla mnie od zawsze problematyczną cześć ciała, ale u Nosowskiej przeczytałam o jej traumie z pielęgnacją tychże i uważam, że nie mam się czym martwić. 

Czysta, z umytymi włosami i prawie doszorowanymi paznokciami, w letniej bawełnianej sukience, nieco znoszonej, ale historycznej, bo w niej byłam gdy pierwszy raz zobaczyłam W., wyszłam przed dom. W. akurat wjechał na podwórko. Wypakował zakupy i na moje pytanie, gdzie to spędzał upojnie czas stwierdził, że zajrzał do Daglezji w Rykach. Obejrzał ich ogród, no i oczywiście kupił rośliny. Jakieś topinambury, poza tym baptysje i jakieś trawy.

Na przednie siedzenie samochodu wpakowała Cześka, która widocznie wyczuła prawie Noblowskie klimaty, bo okazało się, że W. przywiózł szampana oraz truskawki w ramach uciech urodzinowych. Została uprzejmie wyproszona i usiadła obrażona na płocie gapiąc się w swoje rodzinne strony.

 


Szampan kupowany w sklepie w Radzyniu mógł nie spełniać wyśrubowanych norm koneserskich, ale na nasze chamskie wiejskie gardła jak raz się nadaje. Po rzetelnym schłodzeniu rzecz jasna.

Dostałam ładowarkę, psy i koty zapas suchej karmy, a W. zmienił ciuchy i wytaszczył Bertę z samochodu. Ponarzekał, ze jest na metalowych kołach, ale te z oponami nie dały się zamontować, bo śruby się zapiekły i za Chiny nie dało się ich ruszyć.  Świętowanie odłożyliśmy zatem na potem, bo W. ruszył przecierać ścieżki w ogrodzie. Berta za chwilę jednakowoż kichnęła i zgasła. Okazało się, że wlazło coś w tryby, jakiś sznurek czy coś. W. machnął ręką, stwierdził że coś zjemy, a potem wywlecze ten sznurek i postara się wykosić ile się da. 

Na razie teren wyglądał tak


Uruchomiliśmy grill, W. zajął się ziemniakami i  sosem do gotowych mięs z Biedry, bo w zasadzie tyle mieliśmy w lodówce. Gdy kartofle piekły się w folii, W. ruszył ponownie z Bertą, a ja siedziałam głodna czekając na posiłek. W zasadzie to nie wytrzymałam i podgryzłam trochę chleba ze śledziem. I odwracając uwagę W. zajumałam jedną baptyzję i posadziłam ją na wolnym kawałku rabaty przed domem, którą odchwaszczałam poprzedniego dnia. Wywlokłam wąż i położyłam go na rabacie, chcąc nawodnić dobrze ziemię, zanim rozsypię zrębki. Zrębki wymagały transportu prawie spod bramy wjazdowej, a w taczkach stał ten nieszczęsny Szmaragd Gold i czekał na zmiłowanie. 

Wszystkie te czynności wykonywałam w stroju galowym opisanym powyżej, więc bardzo uważałam, żeby się nie uświnić.

Zębas zaczął jakąś awanturę w krzakach, początkowo nie zwracałam uwagi, ale jak szarpnął za agrowłókninę na ścieżce, to znienacka odpakował naszego kolejnego rezydenta. 



Zębas został zabrany, kolega dostał wodę i troszkę karmy kociej, którą wzgardził (no myślę, ma tu tyle żarcia ekologicznego, że chyba wciąż chodzi przeżarty) i poszedł sobie. 

Do palibina przyleciał fruczak. No to ja po aparat i obiektyw makro. Ale naklęłam się, żeby potwora złapać w miarę ostro.





W końcu usiedliśmy do stołu i wypiliśmy zdrowie jubilata. Co prawda zwykłym winem, bo temperatura szampana wciąż była nieakceptowalna.  Trochę się obawiałam, że biedronkowy zestaw grillowy składa się głównie z chlorku sodu, jak to już nie raz bywało. Ale był zjadliwy. Chłodne białe wino smakowało bosko. 

Po paru minutach zadzwoniła do mnie siostra W. która nie mogła się do niego dodzwonić z pytaniem, czy W. już jest na tym urodzinowym prezencie i ma do niego do Czarnobyla dzwonić (wycieczkę po zonie zażyczył sobie W. jako prezent), Uspokoiłam ją, że jesteśmy nieco bliżej, aczkolwiek kierunek z grubsza się zgadza. Siora W. za to pochwaliła się, że była ostatnio tydzień na Wyspach Zielonego Przylądka i szczerze poleca, zwłaszcza w pandemii, bo turystów jak na lekarstwo, miejsce piękne, klimat bardziej niż przyjazny.  W sumie byłoby fajnie. Ja też mam w tym roku okrągłe urodziny, dekadę niżej niż W. ale też mi się coś od życia należy. No to może W. do Czarnobyla, a ja na Cabo Verde i wszystkim według potrzeb. Pomarzyć dobra rzecz.

Reszt wieczoru upłynęła nam miło i przyjemnie, choć W. z niepokojem oczekiwał, że nagle przemieni się w zgrzybiałego starca. Stwierdziłam na pocieszenie, ze wtedy może podglądać Zuzannę w kąpieli bo tradyszyn taki już od czasów biblijnych.

No i mimo wiekopomnej rocznicy c.d. jak gdyby nigdy nic  po swojemu n.






niedziela, 13 czerwca 2021

Czerwiec na prerii, poniekąd - cz.II

 Obudziłam się około 6.00, co trudno potwierdzić dokładnie, ponieważ zegar w sypialni pół roku temu zatrzymał się na 7.15, więc tylko dwa razy na dobę pokazywał prawidłowy czas. Generalnie tutaj jakoś godziny nie były istotne, wystarczało radio, gdzie od czasu do czasu jakiś uprzejmy spiker informował o aktualnym czasie. Najbardziej lubimy Krzysztofa Farona, którego głos przypomina W. Piotra Polka, a ponieważ oglądaliśmy kiedyś "Ojca Mateusza", z uwagi na to podobieństwo p. Krzysztof otrzymał ksywkę Możejko, od nazwiska komendanta posterunku w Sandomierzu. Czasem nawet W. stanowczo skomentuje: "Ty tu Możejko w radiu gadasz, a tam w Sandomierzu znów się mordują!"

Ranek był cudny, słoneczny i spokojny. Ptactwo gadało, ja z kawą na werandzie, a W. nie wiadomo gdzie. Po jakimś czasie wychynął z krzaków i stwierdził, że czas na akcję odchwaszczanie. W sumie i ja miałam taki plan, poprzednim razem nic nie tknęłam, ale nie robiłam sobie wyrzutów, bo wielokrotnie bywało tak, że mimo wiosennego odchwaszczania i solidnego rycia, kolejny przyjazd powodował załamanie nerwowe, bo po ciężkiej pracy nie pozostał żaden ślad.

Nastawiłam jedzenie dla psów na kuchence, na śniadanie jakoś nie miałam jeszcze ochoty. Usiadłam z telefonem i usiłowałam znaleźć jakieś sklepy ze sprzętem elektronicznym. Moim oczom ukazały się strony wielu sieciówek oferujących prawie wszystko po niskich cenach, ale jednak nie od ręki. Wzbogaciłam za to moją wiedzę o dane kilkudziesięciu różnych modeli ładowarek do przeróżnych akumulatorów i stwierdziłam, że ktoś z tym musi zrobić porządek. Każdy jeden sprzęt musi mieć swój model akumulatora i naturalnie swoją ładowarkę. Do tego mojego owszem, ładowarki były, ale dostępne dopiero od poniedziałku, jak głosiły opisy. No, także tego. Jakoś przeżyję bez zdjęć.  

Ubrałam się póki co w długi rękaw i wygrzebawszy rękawice oraz widelec do odchwaszczania udałam się na rabatę podokienną. Tu w zasadzie poszło szybko, trochę mnie powkurzały rozłogi nawrotu (nawrota?), które plątały mi się wszędzie. Przycięłam mocno suche badyle po budlei, która zimy niestety nie przetrwała.Spróbowałam jakoś podeprzeć wiciokrzew, ale tu potrzebna jest solidna kratka. W. rwał zielsko na rabatach w sadku.  Robiło się coraz cieplej, pachniały oszałamiająco dwa palibiny rosnące w w pobliżu. Do kwiatów palibina przylatywały dwie zadrzechnie. To już trzeci rok, kiedy regularnie ją widujemy.




Przeszłam na sąsiednią rabatę, która zawsze była dla mnie okropną do odchwaszczania, ale od jakiegoś czasu mam jeszcze okropniejszą.  Irysy, jak wspominałam kwitły, ale nie tak obficie jak w ubiegłym sezonie. Może potrzebują odpoczynku. Ziemia już wykazywała objawy podsuszenia, przydałby się deszcz.

Oczyściłam spory fragment, choć nie robiłam tego jakoś kanonicznie, wyglądało to już nieco lepiej.,  Zamierzałam wyściółkować całość zrębkami żeby nieco przedłużyć efekt. Poprosiłam W. o pomoc w ustawieniu przewróconej podpory pod powojnik Rooguchii. Kombinowaliśmy chwilę, bo wydawało mi się, że dam rade wsadzić pędy do środka podpory w kształcie obeliska, ale guzik z tego wyszło, pędy się łamały, więc trochę niefortunnie, ale trzeba było zostać przy podparciu rośliny z boku. Potem jeszcze kilka machnięć widłami, żeby pozbyć się przetacznika zarastającego wszystko kożuchem. Przy okazji usunęliśmy nieco perzu. Upał panował konkretny.


Widać agrowłókninę na ścieżkach, która póki co zostawiliśmy.


Częściowo widoczna rabata w sadku


Częściowo  widoczny W. w sadku




Odsłonięty klombik azaliowy daje po oczach. Z tym, że tylko dwa krzaki kwitły


Tu juz widać częściowe odchwaszczenie dokonane przez W.


Taka oto hortensja "Emerald Lace"


Kalina koralowa Ulgen


W. oznajmił znienacka, że po południu pojedzie do Warszawy i przywiezie mi tę ładowarkę z domu. Przyznam, że zdębiałam, bo taka deklaracja jazdy 400 km od kogoś, komu na co dzień kłopot sprawia wyniesienie śmieci na odległość 15 metrów, jest przynajmniej czymś niecodziennym. Wydałam z siebie jakiś dźwięk niedowierzania i machnęłam ręką mówiąc, że to przecież bez sensu jest. Zdjęcia to nie warunek konieczny pobytu tutaj. W. natomiast uparcie twierdził, że pojedzie i już, bo ja muszę mieć czym robić zdjęcia. Przy okazji przywiezie Bertę, bo faktycznie na takie trawy tylko ciężki sprzęt. Choć z drugiej strony rozmarzył się w temacie koszenia zwykłą ręczną kosą.  Nawet już chciał latać po wsi i pytać czy ktoś nie ma. Przypomniał sobie jednak o sierpie, który walał się w oborze. Uradowany zaczął wycinać trawę wokół krzewów, żeby nie skosić ich z powodu słabej widoczności w wysokim zielsku.

 Prawdę mówiąc stałam się mimo wszystko podejrzliwa po usłyszeniu planów W. Po kiego grzyba on chce jechać taki kawał? Zwłaszcza, że ma w dniu następnym urodziny, w dodatku okrągłe?

Zakończyłam prace na rabatach przed domem, stwierdziłam, że jak na pierwszy dzień wystarczy. Trochę upadłam na duchu widząc ocean traw na około. No ale to trzeba wykosić, co i tak w dzień świąteczny było niewykonalne.

Z kubkiem wody z sokiem z cytryny usiadłam na werandzie. W. coś tam przegryzł, porozglądał się po terenie i zabrał się za przenoszenie płytek, a raczej przewożenie ich z palety na placyk przed domem za pomocą taczek. Próbowałam mu pomóc, ale mnie pogonił, zresztą faktycznie ciężkie to było jak cholera. W dodatku nieporęczne, bo spięte tylko jakimiś paskami plastiku i przy nieostrożnym ruchu można było wygruzić cenny towar na glebę. Nie upierałam się zatem, miałam bowiem w pamięci pamiętne przenoszenie i przewożenie cegieł, pozostałych po budowie ścieżek. Od tamtej pory moja pierwsza krzyżowa jest wybitnie wrażliwa na napinanie grzbietu.

W. woził i układał zatem cały towar, koty szalały w trawie, a ja zajęłam się kolejny raz wymiataniem pyłu drzewnego z werandy. Otworzyłam okna, te które były otwieralne i przy pomocy zmiotki wymiatałam z parapetów, framug okiennych, zakamarków ścian i podłogi. Na szybach milion różnych uwięzionych owadów.   Przesuwałam znów z kąta w kąt pudło ze ścinkami blachy i donicę szkółkarską ze ścinkami drewna. Koty wlazły na eksplorację otwartej piwnicy. W zasadzie można już by było wystawić niebieską kanapę z salono-jadalni, ale nie tracąc nadziei, że jednak remont kuchni w tym roku się odbędzie, stwierdziłam że może zrobimy to już po całym rozgardiaszu.

Płytki w nowej lokalizacji


Tymczasowy kącik werandowy



Rozmyślałam nad planami W.odnośnie tej podróży do Warszawy, wietrzyłam tu raczej jakieś kwestie firmowe, wizyta u klienta albo chęć dopilnowania załogi, bo z tym jest wieczny problem na wyjazdach. W. zawsze ma obsesję pod tytułem: co oni tam robią. Zawsze jedną nogą w pracy.

W. wykąpał się i pojechał na lody, a ja w tym czasie przegryzłam cebularza a następnie poogarniałam ganek i sień. Po prysznicu jeszcze resztką sił wyszłam zrobić kilka zdjęć. 












W. wrócił z dwoma porcjami lodów. Swoich też nie zjadł jak zwykle na miejscu, bo podobno w lodziarni tłumy się kłębiły. Pani od lodów chciała mu tradycyjnie zaparzyć kawę, ale W. powiedział, że przy tej ilości roboty  z klientami niech sobie nie zawraca głowy. 

Posiedzieliśmy chwilę na werandzie, W. chciał się chwilę zdrzemnąć przed podróżą, co tez uczynił w pozycji siedzącej. Około 18.00 wyjechał zadzwoniwszy wcześniej do pracowników, żeby zamontowali mu Bertę do ciągnika.

Zostałam z psami i kotami, które zadowolone z życia zażywały relaksu. Maszka defilował po płocie frontowym. 


Ptaki wracały do swoich gniazd. Posprzątałam w kuchni, złote światło przesączało się przez gałęzie brzozy za oborą. Długi czerwcowy dzień dobiegał końca.  Usiadłam na werandzie. Cisza wieczorna z rechotaniem żab. Cały świat przepadł gdzieś. Ale W. nie przepadł na szczęście, dojechał jakoś nadspodziewanie szybko w niecałe trzy godziny, o czym oznajmił mi za pomocą telefonu. Nie przepadły też meszki, które żarły na potęgę.

Zaraz po telefonie od W. poszłam do łóżka i natychmiast zasnęłam. Obudziłam się, gdy już c.d. zdążył już jakiś czas temu n.