niedziela, 20 czerwca 2021

Czerwiec na prerii, poniekąd - cz. IV

 Od szóstej rano (teraz mogę napisać z pełnym przekonaniem na temat godziny, ponieważ wymieniłam baterię w zegarze sypialnianym), Wańka postękiwaniem i porykiwaniem zaczęła domagać się śniadania. Zwlokłam się więc wiedząc, że nie odpuści.

Na zewnątrz buro i ciemnawo. Chmury szczelnie pokryły niebo.  Część towarzystwa nie zamierzała wstawać póki co.


Podczas powolnego rozruchu porannego przy Leśnym Wędrowaniu zaczęło siąpić. Po kwadrancie zaczęło już padać konkretniej. 


W. zabierał się do uruchomienia wykaszarki, żeby podocinać to, czego Berta nie zjadła. Ja postanowiłam poczekać na jakieś zmiany w pogodzie. Póki co usiadłam na werandzie, z której widok był taki:



Mam nadzieję, że przy obecnie panujących upałach odgłos padającego deszczu ma działanie chłodzące :)  Przed 9.00 uznałam, że padanie zmniejszyło się wydatnie, choć nie ustało. 

Uzbroiłam się w znany już wszystkim widelec i poszłam do sadu, gdzie zajęłam się odchwaszczaniem tego, co W. pozostawił. Deszcz wzmagał się i zanikał falowo, W. warczał wykaszarką, ja złapałam za sierp i z pewnym wysiłkiem zaczęłam wycinać trawę na obrzeżach rabat tam, gdzie zostały kępy niewykoszone. W. udzielił mi jeszcze krótkiego szkolenia teoretycznego i jakoś szło. Trzeba uważać tylko, żeby przy bardziej zamaszystym ruchu ostrze nie ześlizgnęło się po mokrych źdźbłach i nie ciachnęło po palcach, nawet jeśli są w rękawiczkach.  

Przyjrzałam się rabacie przy dereniarni i postanowiłam jeszcze dokonać okancikowania szpadlem, to zawsze opóźnia włażenie perzu od strony ścieżki.  

Tu kilka fotek zrobionych już po robocie









Zgrabiłam zielsko zalegające na ścieżkach, to wykoszone przez W. i wycięte przeze mnie i ułożyłam wszystko między dereniami w celu przygłuszenia chwastów.  W. przerwał koszenie, bo mu się sprzęt zbuntował, a ja zaczęłam się zastanawiać, dlaczego to sprzęt za spore pieniądze tak często się buntuje w rękach W. Dłubanie w wnętrznościach wykaszarki  nic nie pomogło i W. najpierw zaczął znęcać się nad  chaszczami na rabacie przy płocie SN, a następnie stwierdził, że jedzie do serwisu.

Tu ogródek w deszczu



Ja natomiast zrobiłam sobie przerwę. Zdjęłam koszulę flanelową, której rękawy były ciężkie od błota. Założyłam jakąś bluzę zastępczą, zrobiłam sobie herbatę i usiadłam na werandzie. Zastanawiałam się nad dalszymi etapami prac.

Deszcz powoli przestawał  padać. I nawet widać było jakieś zaczątki ładnej pogody. We mnie wstąpiły nowe siły i rozpoczęłam przygotowania do zrębkowania rabat. Akurat po deszczu i wcześniejszym podlaniu będzie to miało sens. Jak wspomniałam, hałda zrębkowa zlokalizowana była praktycznie zaraz za bramą wjazdową. Spora część luzem, część w  workach wywalonych na stertę. Trzeba było zatem wykorzystać taczki do wożenia tego towaru na miejsce.  Założyłam gumofilce, wywlokłam taczki  które zostały na szczęście przez W. opróżnione, wzięłam widły oraz jedną donicę na dodatkową porcję i pojechałam na miejsce. Przy pomocy wideł napełniłam taczki i donicę zrębkami luzem, donicę ustawiłam na taczkach i pojechałam z tym ładunkiem, starając się tak balansować pojazdem, żeby mi się donica nie wygrzmociła. 

Widok zza bramy wjazdowej



Włości SN



Hałda zrębków już napoczęta



Droga do zrębek



Zrębki starałam się układać grubo, ale były one dość suche i przy wysypywaniu robiły się "puszyste" Uklepią się dopiero z czasem po kilku deszczach. Z donicy wysypywałam bezpośrednio na rabatę, z taczek garściami zrzucałam w kolejne miejsca. Po drodze do hałdy wyszarpywałam glistnika z róż rosnących wzdłuż płotu SN. 

Przy trzecim kursie zaobserwowałam wzmożony ruch na drodze i stwierdziłam, że oto na cmentarz jedzie kondukt pogrzebowy. Wśród samochodów był jeden strażacki wóz, więc musi jakiś zasłużony strażak zakończył swoją ziemską wędrówkę i żegnali go koledzy.  Samochody dojechały na parking przed cmentarzem, a ja ruszyłam z kolejnym kursem. Po zakończeniu modlitw nad zmarłym ostateczne pożegnanie odbyło się po strażacku, z wyciem syren. 

Taszczyłam te zrębki taczka po taczce, wysypywałam i jak zwykle dziwiłam się, że na taczce zajmują one tyle miejsca a na rabatce po wysypaniu ledwie spłachetek. Manewrowałam taczkami starając się dojechać jak najbliżej miejsca zrębkowania, trochę sponiewierałam irysy zwieszające się nad ścieżką, bo inaczej się nie dało doprowadzić pojazdu. 

Nie wiem ile tych kursów finalnie zrobiłam, ale po tej całej gimnastyce, pchaniu ciężkich jak piorun taczek, dźwiganiem, kucaniem, wygibasami, żeby dosięgnąć do wszystkich zakamarków rabat byłam już z lekka wypompowana. Hałda za to wydatnie zmalała. Pod zrębkami widły trafiały na jakąś dyktę, na którą prawdopodobnie cały ten towar był wywalony w ubiegłym roku.

W. powrócił z naprawioną wykaszarką, choć stwierdził, że naprawa nie była taka prosta. Poza sprzętem przywiózł lody oraz zakupy. Zjadłam sobie zatem posiłek regeneracyjny i w zasadzie nadawałam się do dalszej eksploatacji. W ramach płodozmianu znów chwyciłam za grabie i trochę uprzątnęłam pokos na fragmencie drogi do stodoły, formując niezgrabne sterty. Coś tam jeszcze pieliłam to tu to tam, a W. odpalił wykaszarkę i ruszył w teren. Miałam świadomość, że nie da się zrobić wszystkiego i spore fragmenty ogrodu zostaną kompletnie nietknięte. Ale tak czy siak było pięknie, zielono, kolorowo i pachnąco... Tylko jakoś mało pszczół i motyli. Natomiast masa ślimaków, chyba tyle co w mieście, co nigdy się nie zdarzało. 

Rozkwitała Fruhlingsgold


Azalie świeciły własnym światłem


Piękny bodziszek pod oborą

Zwierzęta drobne się kręciły w pobliżu




Po jakimś czasie znów przerzuciłam się na wożenie zrębek, tym razem na podokienną, Na pozostałe rabaty ginące w wysokiej trawie wolałam nie patrzeć.  Na razie względnie ucywilizowane są rabaty w sadku, bo w miarę świeże, no i te przy domu. Trawa w ubiegłym roku była skoszona zbyt późno i jak się wydaje, to przyczyniło się do rozsiania tego badziewia. Zebrałam zielsko wywalone na agrowłókninę na ścieżkach  i załadowałam na taczki, wyrwałam trawsko wokół wiciokrzewów przy placyku przed domem, poprawiłam nieco te liche podpory tymczasowe, których wciąż nie zastąpiła pergola planowana przez W.  

W. tymczasem przyszedł w poszukiwaniu sierpa, który gdzieś tu podobno leżał. Ja odpowiedziałam, ze ja zawsze zostawiam narzędzia w widocznym miejscu, bo potem szukaj wiatru w polu, zwłaszcza jak kolor trzonka jest maskujący. W. stwierdził, że z pewnością inni szatani byli tu czynni i sierp ukradli. Wreszcie podetknęłam mu sprzęt po nos wyjmując go z tymczasowego schowka w jednej z donic. W. poszedł zatem wycinać trawę wokół roślin na terenie Alei Bzów, gdzie zamierzał wejść z wykaszarką. Jak zwykle jakieś krzewy ucierpią, bo zbyt późno zostały dostrzeżone w wysokiej trawie. 

Ja już definitywnie porzuciłam prace ogrodnicze, wlazłam z ulga pod prysznic usiłując nie szorować gąbką bąbli po meszkach. Łydki miałam w stanie pożałowania godnym. Wysmarowałam się nawilżającym balsamem i po założeniu cywilizowanych ciuchów, klapnęłam sobie na werandzie z notatnikiem w celu przygotowania materiału do relacji, która tu Moi Drodzy czytacie. Jasne jest bowiem, że piszę częściowo z głowy, ale przede wszystkim korzystając z notatek sporządzanych na bieżąco.  

W pogodzie dokonywały się pewne zmiany. Pogodne w ciągu dnia niebo zaczęło się chmurzyć  Sina barwa zwiastowała deszcz, a może nawet i burzę. Chmura była dość fotogeniczna, więc poszłam do płotu frontowego pocykać zdjęcia. 





Przy okazji obejrzałam sobie kwasolubną, dość zarośniętą, ale kolorową




Stojąc pod bramą zobaczyłam w krzakach przy bramie jakiś kabel zwisający ze słupa i zakończony jakimś tajemniczym urządzeniem. Pojęcia nie miałam, co to jest, a włazić mi się tam nie chciało, zresztą tam teraz gniazdowały ptaki, mieszkały tam też nasze bażanty, więc nie chciałam im się ładować z butami do chałupy. Jakiś czas temu ciągnęli tu kabel światłowodowy, nawet Michał coś kiedyś przysyłał do podpisania, więc może to część tej instalacji.

W. ciągle dłubał w ogrodzie, ja zatem postanowiłam zając się obiadem, przynajmniej częściowo, w zakresie osiągalnym dla mnie. Tzn. zrobiłam sałatę w ilości przewidywanej dla 5-6 normalnych osób i około 50-60 pacjentów szpitala (o ile ci ostatni w ogóle jedzą sałatę z pomidorami, oliwkami i serem feta) oraz obrałam i nastawiłam ziemniaki. Dorada, która W. kupił w Biedrze musiała poczekać na W. Po raz kolejny błogosławiłam kuchenkę elektryczną, która w ciepłe dni pozwalała ugotować strawę bez konieczności rozpalania w kuchni. 

Za oknem zaczęło padać, W. wrócił do domu po jakimś kwadransie solidnie zmoczony i beztrosko oznajmił, ze robimy grilla. Ja popatrzyłam na niego z lekkim niepokojem, może długie przebywanie na świeżym powietrzu mu zaszkodziło, a może grilla chce rozpalać w domu... Oznajmiłam, ze w przypadku rozpalania grilla w deszczu sąsiedzi chyba wezwą pogotowie, albo przynajmniej okrzykną nas głupkami wsiowymi. Poza tym ziemniaki już bulgocą, sałata się przegryza, więc tylko ryby czekają na kulinarny talent W. 

W. zatem nie naciskał, umył się i zabrał do przyrządzania ryb, które początkowo chciał smażyć w całości. Ja zaprotestowałam gwałtownie, ponieważ  dorada była wypatroszona ale z łbem, z którego patrzyły na mnie wielkie oczy. Te oczy na talerzu chyba znacząco wpłynęłyby na moją zdolność konsumpcji. 

Finalnie obiad zapijany kolejną buteleczka białego winka był bardzo smaczny, choć dorada malizną pachniała. Ze dwie sztuki na głowę to już by było konkretniej.

Deszcz przestał padać, wypogadzało się, a my pozostawaliśmy w zadziwieniu, że godzina 20.30 a tu wciąż dzień. 


W radiu nadawali audycję- wywiad z Maciejem Dudziakiem, który napisał ostatnią część przygód Tomka Wilmowskiego na podstawie notatek pozostawionych przez autora wszystkich części Alfreda Szklarskiego. Książka nosi tytuł "Tomek na Alasce" Matko jedyna, ja się zaczytywałam tych Tomkach w podstawówce, kilka tomów było u nas, pozostałe pożyczałam gdzie popadło. Chyba trzeba i tę pozycję kupić. 

Wypiliśmy resztę wina, przy czym mnie przypadła większa reszta, bo W. jako podagrycznik musi uważać. Ziewając jak hipopotamy, z objawami zatrucia świeżym powietrzem udaliśmy się na zasłużony spoczynek, po którym c.d. jak zwykle n.





 



12 komentarzy:

  1. Pięknie, zielono i aż pachnie ze zdjęć. I jak zawsze kupa roboty, którą będzie trzeba znowu wykonać przy okazji następnego pobytu. Ale jak bardzo warto!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano pachniało fantastycznie. Tyle różnych zapachów wymieszanych z dominującą nutą sianokosów :) Ten pobyt był wyjątkowo dla mnie pracowity, ale również dający wiele satysfakcji.

      Usuń
  2. Po przejściu Berty przełysiało, ale ciągle jest co robić. I o to chodzi, żeby się nie nudzić :-). Bodziszek przepiękny. czy to Raven?
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorotko, Berta dokonuje rzeczy wielkich ale ja już marzę, żeby przynajmniej miejscami móc wejść ze zwykłą kosiarką. Tak to chyba Raven. Nie ma odcienia fioletu tylko jest ciemnogranatowy.

      Usuń
  3. Po prostu bajka zakończona morałem " bez pracy nie ma kołaczy "
    Pozdrawiam, Joanna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaa... ale czy kołacz adekwatny do intensywności pracy to ja nie wiem :D

      Usuń
  4. Patrząc na Wasz busz widzę swój, no obszarowo mniejszy. Ale do roboty jestem sama, nie żebym narzekała bo lubię to, ale w tym roku chwaściska dały popalić. Jeszcze nie wyszłam z zaległości. Wy już wyszliście. Pięknie jest./AlaSz/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Alu kochana, gdzie tam wyszliśmy!My jesteśmy zawsze grubo do tyło za chwastami, zresztą już się nawet nie ścigam. taki gąszcz ma swój urok, choć nie ukrywam, że podupadek Angielskiej i byłego kartofliska bardzo mnie martwi. tam już wiele nie zdziałam chyba, wszystko poszło na żywioł.

      Usuń
  5. Melduję, że zaległości wyczytane, a w nawigacji posiłkowałam się podręcznym menu z prawej strony, co dało mi jakieś umocowanie w chronologii. Nie ułatwia tu sprawy fakt, że notki z czerwca mają tytuły majowe (ale to może taki celowy zabieg jest, żeby publika klucząc i błądząc czytała je po kilka razy!). No ale po bibliotekarsku patrząc - trochę grzech. :)

    Jeszcze muszę dodać, że tzw. brzydka pogoda to jest na Twoich fotkach coś najpiękniejszego na świecie!
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja wiem Małgoś, że konsekwencją opóźnień w pisaniu relacji jest rozjeżdżanie się tytułów i dat publikacji, ale dla ułatwienia wskazówka. Należy się kierować tytułami, które dodatkowo poa nazwą miesiąca, opatrzone są numerami kolejnych części :)
      Prawda, że ładność pogody zależy od tego, gdzie jej doświadczamy? :)

      Usuń
  6. Tak sobie myślę, po obejrzeniu angielskiej u Was na żywo, że gdybyś chciała się kiedyś do niej dobrać, to chyba jedyna opcja jakoś wiosną ściąć wszystkie róże dość krótko (co im pewnie nie zaszkodzi, bo szybko ładnie odbiją) i wtedy możesz oczyścić resztę, wysadzić lub podzielić to, co ginie w gąszczu, wyściółkować grubo, może wstawić podpory pod niektóre róże. U nas zawsze jest problem z dostępnością materiału do ściółkowania, ale jeśli macie dostęp do słomy, to też się nadaje. Bo siano to wiadomo, kolejny milion nasion.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie jest plan żeby kolejny wyjazd poświęcić na uporządkowanie Angielskiej. Poza różami tzreba przyciąć berberysy oraz tawuły. Mniejsze byliny przenieść bliżej ścieżki. No a potem sciółkowanie...

      Usuń