niedziela, 11 lipca 2021

Czerwiec na bis - cz.III

 W poniedziałek przy kawie zabrałam się za sporządzanie listy rzeczy, które trzeba przywieźć, aby gościom było tu przyjemnie. Niby wiele tego nie ma, ale niedobrze byłoby o czymś zapomnieć. To planowanie właściwe jest gospodarstwom domowym czasowo użytkowanym i nie posiadającym pełnego wyposażenia na więcej niż dwie-trzy osoby. 

Około 7.00 ruszyłam natomiast do malowania, W. zresztą też od razu zabrał się do pracy. Chciał zrobić miejscowo opryski na perz.

Przyjrzałam się krytycznie efektom wczorajszego malowania i stwierdziłam, że preparat miejscami nie wysechł do końca, a miejscami porobiły się zacieki. W. twierdził, że to dlatego że modrzewiowe drewno bywa mocno żywiczne.  Założyłam rękawiczki, rozmieszałam preparat i rozpoczęłam nakładanie drugiej warstwy zgodnie z zaleceniem producenta. Zresztą i od sprzedawcy dostałam wydrukowaną bardzo szczegółową instrukcję użycia oraz nawet kontakt w razie wątpliwości albo niezadowalających efektów zastosowania impregnatu. 

U sąsiadów z domku pod lasem dolatywała jakaś muza, na szczęście nienachalna. Sąsiad coś tam robił na podwórku i zagłuszał w ten sposób, niemiłe mu najwyraźniej,  odgłosy przyrody. 

Przypomniałam sobie o przywiezionym stole werandowym, który w pudle kartonowym czekał w sieni na złożenie. W. po zakończeniu chemizacji rozpakował mebel i przy pomocy dołączonych śrub szybko zmontował całość. To był oczywiście stół używany, ale ładnie, prosto wykonany, nie żadna ikea, więc myślę, że i solidny będzie. Stół stanął na razie na środku werandy, ponieważ miejsce docelowe pod oknami było niedostępne, a to z powodu prozaicznego: klapa w podłodze od wejścia do piwniczki lekko spuchła i się nie chciała domknąć. W. próbował co prawda narzędziem o wdzięcznej nazwie raszpla spiłować nieco brzeg, ale jakoś nie zadziałało.  Zadzwonił zatem najpierw do inżyniera od budowy okrętów czyli Wiesia, a potem do Jasia. Żaden nie odebrał. 

Po kwadransie najpierw oddzwonił Jasio i o dziwo obiecał, że zajrzy za jakieś dwie godziny. Oddzwonił też Wiesio i stwierdził że on to dopiero za jakieś dwa-trzy tygodnie wpadnie poprawić drzwi na werandzie i zrobić nam dziury w drzwiach sypialnianych na witraże. Obecnie jest bowiem na jakiejś pracy wyjazdowej.

Kontynuowałam malowanie już nieco zmordowana tymi wygibasami na drabinie. W międzyczasie przybył Jasio, co pierwszy zauważył Zębas, starający się za każdym razem Jasia upierniczyć w dostępny fragment. W. zresztą zachęcał Zebasa do poczynań w tym kierunku twierdząc, że Jasio zrobił złą klapę. Jasio się bronił, że klapa dobra, ale W. skwitował to tekstem: "tak, klapa dobra, tylko dziura za mała". Tak przyjaźnie gawędząc panowie udali się na miejsce, ale po drodze W. zaciągnął Jasia do sieni i pokazał dewastację sufitu dokonaną przez kołatka. Stwierdził także, że trzeba zerwać te sufity w sieni i łazience i zastąpić innym drewnem, bo olcha wydaje się być bardzo atrakcyjna dla szkodnika. Jasio stwierdził, że olcha jest słodka i dlatego, a widząc moje załamanie na wieść, że sufity trzeba będzie demontować stwierdził pocieszająco, że można spróbować robaka wytruć. W. machał rękami odmownie, twierdząc z kolei, że to na nic. Pomaluje się z jednej strony trutką, a kołatek wygryzie się z drugiej. Janek podobnie jak ja chyba nie był zadowolony z takiego radykalnego rozwiązania, ale uznał, że faktycznie może tak być, że chemia okaże się bezsilna. W. opowiedział także o planowanych zmianach w kuchni, ale nie bardzo wiadomo kiedy wszystko dojdzie do skutku z uwagi na sytuację rodzinną majstra.

Wróciłam do roboty czyli malowania, Jasio natomiast obejrzał klapę i stwierdził, że dziś nie ma czasu, ale jutro przyjedzie i przytnie. Przewróciłam oczami, bo już myślałam, że dziś ustawię meble na werandzie i chociaż sobie popatrzę jak to wygląda. W. zawlókł jeszcze Jasia do stodoły chcąc pokazać mu deski daglezjowe tamże składowane jako alternatywę dla olchowych sufitów. Po wyjeździe Jasia sam umył się i pojechał do Wisznic.

Ja wreszcie skończyłam z malowaniem ścian werandy, a w puszce zostało kilkadziesiąt mililitrów impregnatu. Po przerwie na odsapkę i przegryzkę zabrałam się za drzwi. Znalazłam dwie puszki lakierobejcy, którą były malowane ramy okienne. Może nie była to super ciężka praca, ale już byłam zmęczona i z ulgą zakończyłam tę twórczość. Drugie malowanie odbędzie się po oszkleniu.


Zamiotłam werandę po raz nie wiem który, wystawiając pudło ze ścinkami z blachy oraz wiadro ze ścinkami drewnianymi na zewnątrz. potem zaniosłam wszystko do obory. Przeniosłam też kawałki desek oparte o ścianę werandy, które fajnie wyglądały i szkoda byłoby je palić. Jedna z desek okazała się być akacjowym stopniem do schodka werandowego. Podczas wykonywania powyższych czynności stanęłam przypadkiem na niedomykającej się klapie, która znienacka wskoczyła na miejsce. No i bardzo dobrze. Ja sobie ustawię teraz wszystko ładnie, a Jasio zdemontuje jak przyjedzie następnego dnia, gdy nas już nie będzie. Położyłam jutowy dywanik przed kanapą, ustawiłam przy stole fotel i jakieś odzyskowe krzesło i byłam bardzo zadowolona z efektu. 




Walnęłam się następnie na kanapie ledwo żywa. 

W. powrócił z zakupami spożywczymi ale także roślinnymi, na szczęście przeznaczonymi do klientów. Kupił pół samochodu hortensji bukietowych, a ponadto dokonał jakiegoś sporego zamówienia na byliny. Wisznicka szkółka ma bowiem stoisko sprzedażowe pod Warszawą, chyba w Babicach i tam W. zamierzał odebrać towar. Co prawda właściciel się zarzekał, że jak będzie dobra pogoda, to nie dowiezie roślin, bo ma 10 hektarów rumianku do skoszenia i wymłócenia. W. zainteresowany zapytał, czy mu się opłaca uprawa rumianku, bo nasi sąsiedzi już dawno zrezygnowali, nad czym ubolewam, bo żniwa rumiankowe były czymś niemal magicznym. Facet stwierdził, że zbyt jest tylko trzeba postawić na mechanizację zbioru czyli specjalny kombajn, no i liczyć się z tym, że pogoda w okresie zbioru jest kluczowa. 

W. rozładował zakupy i po przebraniu się, a raczej rozebraniu odpalił Bertę stojąca w stodole i rozpoczął koszenie terenu. A oto pierdzielnik w naszej stodole



Ja natomiast na dobicie zajęłam się czyszczeniem drucianymi czyścikami płyty kuchennej i fajerek z plam rdzy i tłuszczu, aby przygotować żeliwo do wysmarowania czernidłem. Najpierw zamierzałam tylko wyczyścić po wierzchu, ale uznałam że trzeba jednak porządnie podejść do sprawy. Wyjęłam wszystkie fajerki, wyszłam przed dom, gdzie słońce piekło niemiłosiernie i tam wyszorowałam każdy element z osobna z każdej strony. Płytę czyściłam metodycznie miejsce przy miejscu zmiatając opiłki. 

Potem nastąpiło wcieranie czernidła,  zawierającego jakieś naturalne oleje. To już była w zasadzie przyjemność. łatwo się toto rozprowadzało i od razu był efekt. Producent szwedzki twierdzi, ze preparat odporny jest na wysokie temperatury i doskonale konserwuje żeliwo. No, póki co nie sprawdzimy, bo wysokie temperatury to mieliśmy na zewnątrz i palić w piecu nie zamierzaliśmy.

Jedno zdjęcie z etapu przed. A raczej w trakcie. Pozostałe już po. 






Na niebie zgromadziły się ciemne chmury, jakby miał spaść deszcz, muchy gryzły wściekle, a słońce piekło.  W. szalał z Bertą, zaniosłam mu kubek z piciem w okolice stodoły. Zdjęcie z pewnej odległości z powodów obyczajności 😀



Zwinęłam tez puste worki po zrębkach, które w nieładzie leżały na placyku biesiadnym. Ze sprzątania w mrówczanym miałam góry prania, które należało jakoś spakować do transportu do miasta.

W. skończył koszenie i zamiast zgodnie z obietnicą zmontować prowizoryczny schodek przed wejściem do werandy, walnął się na łóżku z kotami. Ja wycofałam się z wszelkich prac ledwo żywa. Wykąpałam się i zaległam. W. po drzemce jednak zabrał się za montaż schodka. W tym celu musiał wywieźć gruz, który naładowałam do taczek i przywieźć opróżnionymi taczkami dwa bloczki betonowe. Po wyrównaniu gruntu pod bloczki schodek legł nawet dość stabilnie, choć to oczywiście prowizorka. 

 Zaczęłam zbierać graty do zapakowania, W. jeszcze zbierał kamczatki w celu zrobienia jakiejś mikroskopijnej ilości nalewki. Jedyne co znalazł jako utrwalacz to była flaszka księżycówki otrzymanej od Michała kiedyś tam. Zalał zatem owoce w moim pojemniku, w którym mam zwykle porcję żywności do  pracy. Słoika o stosownej pojemności bowiem nie znaleźliśmy.

W. jeszcze coś brzęczał o wypieleniu kawałka rabaty, gdzieś tam. Ja kategorycznie odmówiłam. Zamknęłam koty zaklinając W. żeby ich nie wypuścił. W. poprosił o odładowanie doniczek z roślinami z samochodu, bo musiał wpierw załadował Bertę. Samochód stał pod klonem na drodze wjazdowej. Psy kopnęły się do bramy ze szczekaniem anonsując jakiegoś intruza. Ja dostrzegłam jakiegoś faceta na rowerze, który gapił się na mnie, rozładowującą i ustawiająca doniczki z krzakami, ale który nic nie powiedział ani nie zamanifestował żadnej próby kontaktu. Postał sobie i pojechał. 

Wreszcie jakoś udało się wszystko upakować, choć dwa wielkie wory z tekstyliami do prania stanowiły pewne wyzwanie. Michał zadzwonił w międzyczasie, że zaprasza na zbiór truskawek za nasza stodołą, ale z żalem odmówiliśmy, bo pora była już wyjeżdżać. 

Przejdźmy się zatem jeszcze po ogrodzie




Rondo AWR


Rabata pod dereniarnią


Autorska



Aleja Bzów

Ruszyliśmy około 20.30, też niezbyt wcześnie, ale istniała perspektywa powrotu przed północą. Pojechaliśmy trasą, którą przyjechaliśmy, droga do S17 wieczorem była jeszcze bardziej malownicza niż za dnia, kolory zachodu były piękne, a potem z trasy widać było zachwycające obłoki srebrzyste. Zatrzymaliśmy się na MOP-ie Mroków, gdzie zjedliśmy po gigantycznym hamburgerze, psy załatwiły co trzeba i nawciagały się wody z ogromnego stawu, który zdobił otoczenie hotelo-restauracji. Wańka z przyjemnością dałaby nura do tego stawu, ale W. oznajmił, że wtedy wraca jadąc na pace, a nie w samochodzie.

Do domu dotarliśmy przed północą, a więc do następnego razu! A następnym razem będą goście! Zapraszamy!



Czerwiec na bis - cz.II

 W niedzielę zbudziliśmy się tradycyjnie w okolicy 6.00, koty wlazły do łóżka po nocnych eskapadach. Zębas nawet nie reagował, choć próby dotknięcia jego szanownej osoby przez kota zwykle skutkują ostrzegawczymi warknięciami, chyba że nikt nie widzi, to nawet i kopyta Maszki wyciągnięte na jego grzbiecie mu nie przeszkadzają... 

Wstałam zatem i posiliłam się śniadaniem oraz kawą. Wypróbowałam przy okazji przywiezioną kawiarkę, która ma służyć gościom i wszystko działa jak należy. Także może pokój noclegowy niezbyt luksusowy, ale kawa będzie pierwsza klasa 😀

Dziś chciałam zająć się malowaniem werandy, ponieważ drewno lekko spatynowało od ubiegłego roku, woda deszczowa jednak chlapała na deski i warto było zabezpieczyć drewno. Największy problem był oczywiście z doborem koloru. Wymyśliłam, że będzie taki oliwkowo-zielony, ale po pierwsze był problem ze znalezieniem właściwego odcienia preparatu. Znalazłam i owszem coś w podobie, ale w jakiejś zbrodniczej cenie. Ponadto zastanawiałam się też, jaki kolor nie będzie gryzł się z kolorowymi szybkami w oknach i w rezultacie stanęło na szarym., który na drewnie leciutko wchodził w szaroniebieski. Na zdjęciach w internecie rzecz jasna. 

No, ale kto nie ryzykuje ten szampana nie pije, więc nabyłam stosowną ilość na przewidywaną powierzchnię do dwukrotnego pokrycia, choć W. marudził, że z pewnością trzeba więcej. Ja wiem, że W. maluje metodą chlapania farbą, co było widać przy malowaniu okien. W rezultacie on zużył dwie puszki lakierobejcy, a ja na tę samą powierzchnię pół puszki. Stąd ta rozrzutność. Paczka była niepokojąco lekka po odebraniu z paczkomatu, ale jednak po otwarciu okazało się że 3 litry są.

W. także ruszył się z posad i poszedł w rabaty. Ale zanim to uczynił, otworzył mi puszkę z impregnatem, ponieważ była zmyślnie zamknięta takimi metalowymi klipsami. 

Pędzle były w sieni z poprzednich eventów malarskich, więc po porządnym wymieszaniu zawartości puszki zaczynam. Na deskach pionowych, stanowiących dół werandy wychodzi owszem, szary, ale taki jakiś...jak w lamperia w komisariatach policji. Natomiast wysychając przechodził w taki łagodny popielato-niebieski odcień. Kolor drewna lekko przebijał.

Maluję zamaszyście cały dół, nawet szybko poszło mimo konieczności wchodzenia pędzlem pomiędzy deski szalunku. Wbrew czarnowidztwu W. preparat okazał się dość wydajny. W. zresztą w Albiczukowskim szarpał chwasty, ale jakoś nie komentował moich poczynań. 

Drzwi pozostały niepomalowane, bo W. twierdził, że mają być w kolorze ram okiennych. No, może i tak. Zrobiłam przerwę na herbatę, z którą W. oddalił się w szybkim tempie, ponieważ stwierdził, że od zapachu pokostu lnianego ma odruch wymiotny. Dla mnie ten zapach jest nawet przyjemny. Nie kojarzy się z chemią i nie drażni powonienia. 

Wzięłam płyn do szyb i przetarłam szybki z pyłu drewnianego, który uparcie nie daje się wysprzątać.

No i drugi etap czyli cała góra, ale to już z drabiny, którą W. ustawił mi w miarę stabilnie. Tu już idzie gorzej, bo po pierwsze muszę uważać, żeby nie wywalić puszki z impregnatem, nie zlecieć z drabiny i malować porządnie, choć słońce właśnie zaczęło mi świecić prosto w oczy. Przy malowaniu podbitki ręka mdlała, na drabinie czułam się średnio pewnie, stopy bolały od metalowych szczebli. Co chwila przesuwałam drabinę o 40-50 cm. 

Drogą sunęły samochody do kościoła, na szczęście chyba jedynymi osobami, które widziały nasz bezbożny czyn niedzielny byli sąsiedzi z naprzeciwka, z domu pod lasem. Więc może wieś nie weźmie nas na widły.

Posuwałam się powoli, wchodziłam i schodziłam z drabiny, klęłam w co trudniejszych miejscach i w chwilach kiedy nie mogłam dosięgnąć jakiegoś zakamarka. Ryknęłam w pewnej chwili na W., żeby przyciął gałąź wiśni, która omal nie zwaliła mnie z drabiny. Zdjął mi zatem ją z pleców, ale nie komentował. 

Ja w dodatku jak ta gupia starałam się jeszcze wyganiać pająki, które siedziały w kącikach, ale widziałam, że miały kokony, z których miały wyjść małe pajączki, więc szkoda mi ich było. 

W rezultacie zużyłam jakieś 2/3 preparatu, więc wystarczy na drugie malowanie następnego dnia. 

Stwierdzamy z W., że okna ładnie odcinają się od ścian i ogólnie wyszło w porzo. Oczywiście W. zauważył przy okazji, że kilka szybek zachlapałam i pewnie trzeba będzie skrobać. Rzuciłam mu przeciągłe, nieprzyjazne spojrzenie i przy pomocy płynu do szyb i kawałka ręcznika papierowego usunęłam mikroskopijne zacieki. Włożyłam pędzel do słoika z wodą. Następnie padłam.



W. oznajmił, że wybiera się do Wisznic po lody oraz w nadziei, że spotka naszego dziadka ogrodnika z pomidorami. Ja odmówiłam w kwestii lodów, bo niepokoił mnie utrzymujący się od kilku dni  ból gardła, który ani nie zanikał, ani nie przeradzał się w infekcję. Na wszelki wypadek postanowiłam zaniechać potraw i napojów o niskich temperaturach.

Otwierając bramę W. obejrzałam sobie łączkę kwietną wysianą wiosną przed płotem. Już widać pierwsze kwiaty. Miejscowi mieli podobno uwagi do nieskoszonej trawy, no to teraz będą mieli kwiatki.



A nasza chatka od strony drogi wygląda tak


Po odsapce próbowałam podwyższyć standard o jedną setną gwiazdki w mrówczanym przy pomocy dywanu, ale pierwsza radość, że rozmiarowo pasuje zgasła, gdy okazało się, że mądra Zuzia nie przewidziała, że szafa nie da się przestawić ani unieść i dywan na tej wysokości  już się przestaje mieścić. Śmieję się głośno do siebie i z siebie i zwijam dywan. Zamiotłam po raz kolejny i wszystkie meble przetarłam jakimś mleczkiem do drewna. Ale tak naprawdę przydałoby się im porządne woskowanie.

Wyszłam na werandę w celu uskutecznienia relaksu, ale koty zajęły kanapę, a Zębas fotel. Na szczęście gdy przelatują bociany, galopuje do nich z wrzaskiem, wtedy go podsiadam!

W. wrócił bez pomidorów, ale z ładunkiem jakichś bylin i informacją, że w lipcu nastąpi emisja nowego odcinka Mai w Ogrodzie z jego udziałem. Ponadto poczuł się wyróżniony, ponieważ pani w lodziarni podała mu jak zwykle kawę, a na pytanie klientów, czy oni też dostaną odpowiedziała, że nie bo ten pan to taki ich znajomy. No, nie jest to może zaprzyjaźniony rzeźnik w Toskanii, ale zaprzyjaźniona pani z lodziarni w Wisznicach to też coś. 

Kupił ładną naparstnicę

W. zabrał się za przygotowanie obiadu, ja lekko zdechła zabrałam się za ładowanie gruzu zalegającego pod oknem mrówczanego na taczki, oraz jakichś ścinek drewnianych pobudowlanych. Taczki osiągnęły masę średniego słonia, za chiny tego nie wywiozę. 

Siedliśmy do posiłku w małpiarni, kotlety cielęce z ziemniaczkami oraz sałatą popiliśmy białym winem. Zebrałam talerze i wzięłam się za zmywanie i ogarnianie apokalipsy w kuchni, a W. za poobiednią siestę. Potem bezskutecznie próbowałam zdrzemnąć się na kanapie werandowej, ale najpierw wleciał jakiś popaprany szerszeń, którego udało mi się wywalić, potem przylazły koty lokując mi się na różnych częściach kadłuba. Wreszcie wszystkie bydlęta świata dały mi spokój i mogłam się zdrzemnąć. 

Po godzinie zbudziłam się, a w powietrzu słychać było rozgłośny śmiech sąsiadów, którzy tradycyjnie w niedzielę po południu balowali pod chmurką. W. przyszedł z arbuzem i siedzieliśmy chwilę gadając o tym i owym, głównie o tym, jak to będzie zajebiście na emeryturze. Pod warunkiem, że dożyjemy, bo potem to już jakoś będzie. Na wsi  z głodu nie umrzemy, więc jakaś świetlana perspektywa jest. 

W. postanowił jeszcze podziałać z odchwaszczaniem. Muszę powiedzieć, że udało mu się całkiem ładnie oczyścić kawałek Albiczukowskiego, ale skończy się chyba na chemii, bo perz odrasta jak wściekły.  

Wyszłam jeszcze na chwilę z aparatem, W. wziął miskę i zajął się zbiorem jagód kamczackich, które jeszcze wisiały na krzakach. Ja już miałam dość. Siedząc na werandzie zrobiłam notatki do bloga i poszłam pod prysznic. Na kolację zmieszałam sobie garść kamczatek z jogurtem i łyżką kakao, ponieważ to w zasadzie jedyny dopuszczalny deser jaki jem od jakiegoś czasu. Słodycze definitywnie poszły w odstawkę, bo doopa rośnie.  


                   



                     




John Davis przerósł moje oczekiwania. Walnął taka kaskadę kwiatów, że proszę siadać. 




Raubritter pod oknami też ładnie zakwitła, ale to jest róża, która żadnemu podwiązywaniu i podporom się nie kłania. Jakimś cudem rozłazi się jak sama chce. 


Jaśminowiec w pełnej krasie, choć trudno mu zrobić sensowne zdjęcie




W. kopnął się jeszcze do sadzenia przywiezionych bylin, ja byłam w stanie doczołgać się do łóżka i słuchając Jazzarium w RL powoli zasypiałam. W. znienacka wpadł i stwierdził, że sąsiadka, ta od perliczek i rozchachanych imprez niedzielnych rozpoznała Cześke jako swojego kota! Oznajmiła,  że kot ma na imię Zosia i został przywieziony przez jej córkę chyba z Lublina. W. na szczęście niewzruszony stwierdził, że to żadna Zosia tylko Czesława i ona teraz to już jest Warszawianką.  Zapytałam z niepokojem, czy czasem sąsiadka  nie domagała się zwrotu kota, ale W. zeznał, że na szczęście ucieszyła się, że zwierzak znalazł dobry dom. No ja myślę! Przyszła tu głodna i trzęsąca się, to chyba wiedziała dokąd idzie. Mały czarny Dyjaboł znaleziony u nas w Nowy Rok podobno też od nich...

W. przygotował sobie jakieś kanapki w ramach kolacji, ja zasnęłam na szczęście, ale w nocy obudziły mnie dwie rzeczy: okropne chrapanie W. i hałasy w kuchni, które W. zidentyfikował jako kocie. No, kocie to one były, ale żaden z naszych kotów po nocy nie rozrabia. Zatem po tym jak c.d. dnia następnego n. stwierdziłam niezbicie, że był u nas obcy....




sobota, 10 lipca 2021

Czerwiec na bis - cz.I

 Zupełnie nieoczekiwanie (no, może trochę) udało się pojechać na krótko na wiochę z powodu konieczności przetransportowania Berty do miasta, albowiem miała być potrzebna w firmie.  W sobotę, 26 czerwca mieliśmy wyruszyć o świcie, ale oczywiście guzik z tego wyszło, bo W. miał wypożyczoną glebogryzarkę i trzeba ja było oddać. Wypożyczalnia czynna od 7.30... Także tego. 

Zależało mi na jak najwcześniejszym rozpoczęciu podróży, bo bałam się o Wańkę, która coraz gorzej znosi upał. W samochodzie dyszy, jest niespokojna i na postojach wypija hektolitry wody. 

Po powrocie W. z wypożyczalni zapakowaliśmy rzeczy tzw. domowe czyli na przykład stół na werandę, który kupiłam a na allegro, jakieś dywaniki, poprane ręczniki, pościel etc. Roślin nie zabraliśmy, ja oczywiście zapomniałam ładowarki, tym razem do telefonu służbowego. Ale bez niej jakoś przeżyję. Ale za to miałam puchę malowidła do werandy do użycia zewnętrznego czyli coś pośredniego miedzy bejcą, olejem lnianym i lazurą. A  także preparat zwany czernidłem do restaurowania płyty kuchennej.


 

Domu jakoś nie pucowałam nadmiernie, wyrzuciłam tylko to, co mogłoby spowodować skażenie biologiczne domu. Szczątkową żywność zapakowaliśmy do wzięcia. W. sprzątał samochód, koty awanturowały się uziemione w jednym z pokoi, Wańka zamelinowała się w krzakach, ale na widok szelek wylazła. Zapakowaliśmy menażerię i ruszyliśmy, w duchu zaklinając wakacyjno-piątkowe korki na drogach. Na szczęście do trasy S17 dojechaliśmy w pół godziny, potem do zjazdu na Kock, a następnie jechaliśmy znaną już drogą pośród malowniczych pól w okolicy doliny Wieprza. Po drodze minęliśmy rondo o niebywałej nazwie "Kontruderzenia znad Wieprza 1920 roku". Miejscami droga była wyżej niż krajobraz i widać było hen, nawet jakieś turbiny wiatrowe. Ogólnie pachniało horyzontem.

Na znajomym parkingu zrobiliśmy popas, zauważyłam, że sporo samochodów tam się zatrzymuje. Aż szkoda, że mała gastronomia zamknięta i opuszczona. Poza tym jak to w Polsce: stoi TOI TOI, a na środku chodnika ktoś nasrał. Jesteśmy katastrofą cywilizacyjno-kulturalną. Przeszłam się z psami kawałek wzdłuż drogi, Wańka była wyraźnie zmęczona, napiła się wody i leżała na trawie dysząc, choć upału nie było.  

Wreszcie dojechaliśmy na miejsce. Psy i koty uwolnione poszły w sobie znanych kierunkach. 

Trawa nieco odrosła od naszego ostatniego pobytu. Deszcz padał solidnie, mokro wszędzie.

W ogrodzie róże zmaltretowane deszczem, za to jaśminowiec jak na dopalaczach. Pełnia kwitnienia na tak ogromnym krzewie to widowisko. 









Weszliśmy do domu i pierwsze co zauważyliśmy to rudą podłogę w sieni i łazience. Kołatek rozhulał się koszmarnie, mimo prób zwalczenia go chemią i nadziei, że się udało, odrodził się po stokroć. Zabrałam się za zamiatanie i trzepania klnąc głucho. W. od razu ruszył po zakupy. Ja pootwierałam okna, włączyłam radio i rozpakowałam żywność. Odgrzałam sobie to co przyjechało z domu, a mianowicie eksperymentalne sorgo z sosem pomidorowym z wsadem cieciorki i mielonym mięsem. Sorgo W. gotował w sposób arcyciekawy. Najpierw ugotował tak jak ryż, a potem po mojej uwadze przestudiował instrukcję obsługi, która wyraźnie mówi o namoczeniu na noc. Wobec tego próba gotowania została ponowiona następnego dnia i w rezultacie dało się zjeść. Otworzyłam jakieś znalezione wino o nazwie Tejo-portugalskie. Paskudztwo. Nie kupujcie.

Po posiłku zmęczenie wzięło górę, postanowiłam zdrzemnąć się chwilę. Chwila trwała półtorej godziny mniej więcej. Ale pomogło, ponieważ wstałam z mocnym postanowieniem dokonania czegoś epokowego. Dość epokowo wyglądało mi sprzątanie pokoju mrówczanego, nie sprzątanego od lat, służącego jako podręczna graciarenka.  Pokój musiał być doprowadzony do kultury z uwagi na szanownych gości, których z radością mieliśmy powitać za kilka tygodni. 

Głównymi zawalidrogami był stół i kanapa, która przyjechała jakiś czas temu i oczekiwała w dziwnej pozycji na przeniesienie niebieskiej kanapy z salono-jadalni na werandę. Trzeba było też przestawić stary kredens czy też serwantkę, żeby nieco ergonomicznej wykorzystać przestrzeń. Zaczęło się mozolne szorowanie, zamiatanie, ściąganie pajęczyn, mycie podłogi wielokrotne. Szorowanie upstrzonych przez muchy okien. Wywalałam przeróżne śmieci, część przedmiotów kuchennych, które leżały tu od czasów remontu pieca umyłam i ustawiłam na docelowych miejscach. W tym samowar, niekompletny niestety. Z rozpędu zajęłam się także sienią prowadząca do werandy. Tu góry śmieci w postaci szkła, makulatury oraz jakichś opakować po różnościach. Mycie, mycie, szorowanie i zmienianie wody w mopie. Układanie wszystkiego na miejsce, pakowanie do pudeł .

W. w międzyczasie powrócił z zakupami i lodami. Zjedliśmy po kanapce i zapiliśmy herbata. W. ruszył do ogrodu odchwaszczać, a ja z powrotem zanurzyłam się w kurzowo-pajęczynowe odmęty. Przy okazji trzepania, wycierania, mycia, wietrzenia rozmyślam jak tu rozlokować spanie dla gości. Patrzyłam z niesmakiem na niewyględny widok z okna, zasłonięty przez chaszcze bzowe. Wygrzebałam sekator z długimi ramionami i wyruszyłam na wyrąb. Wychlastałam część odrośli z bzu, wisienkę niestety musiałam zostawić, ale troszkę przejaśniało. Wyniesienie gałęzi zostawiłam sobie na dzień następny.

Kluczowe okazało się jednak zrobienie roszady z kanapami, bo potrzebne było miejsce. W. marudził, że kanapy z salono-jadalni nie dźwigniemy i że on z Michałem przeniesie. Machnęłam ręką i kazałam mu chwycić za jeden koniec. Wyszliśmy  z pokoju i zamierzaliśmy przejść do sieni, a stamtąd na werandę. Niestety otwór drzwiowy prowadzący do sieni okazał się za wąski i żadne kombinacje poprzedzone skomplikowanymi obliczeniami matematycznymi nie pomogły. Pozostawała droga naokoło domu przez ogród. Ruszyliśmy powoli z tym klockiem, wyleźliśmy na zewnątrz i na chwilę zatrzymaliśmy się. Zębas wlazł na kanapę i już myśleliśmy, że będziemy nieć mebel z dodatkowym ładunkiem.  Udało się finalnie ustawić mebel na miejsce i uznaliśmy, że pasuje jak ulał. 

No i przyszła wreszcie kolej na ustawienie kanapy, która od czasu renowacji leżała w zasadzie, bo raczej nie stała w mrówczanym. Wymiotłam i wyodkurzałam salono-jadalnię, W. załatał blaszką dziurę w podłodze i ustawiliśmy nowy mebel. Trzeba jeszcze dowieźć poduszki z siedziska z miasta. 

Podpierając się nosem ogarniam jeszcze werandę. Popaduje deszcz. W. segreguje wytaszczone przeze mnie szkło, odstawiając butelki zdatne do nalewek. Resztę pakujemy w kartony do zabrania do miasta, gdzie wypełnią nasze zielone worki. Potem z resztek listew pozostałych jako odpad po montażu listew na werandzie zrobiliśmy zastępcze listwy przypodłogowe w mrówczanym. Z szafy w mrówczanym wyciągam kilim i wieszamy go na ścianie szczytowej. Normalnie Hiltondeparis. Myję jeszcze raz podłogę i otwieram okna, żeby pomieszczenie wietrzyło się po rewolucji. 


Jaka szkoda, że nie zrobiłam zdjęcia przed rewolucją. Ale może i lepiej....

O godzinie 21.00 wreszcie koniec. Ledwo wlokę się do łazienki i stoję lekko otępiała pod prysznicem. Przebrana w piżamę podziwiam efekt pracy, W. także nie ukrywa swojego podziwu.

Następnie padamy trupem i śpimy jak pijane susły, które obudzą się, gdy c.d. hałaśliwie n.