niedziela, 11 lipca 2021

Czerwiec na bis - cz.III

 W poniedziałek przy kawie zabrałam się za sporządzanie listy rzeczy, które trzeba przywieźć, aby gościom było tu przyjemnie. Niby wiele tego nie ma, ale niedobrze byłoby o czymś zapomnieć. To planowanie właściwe jest gospodarstwom domowym czasowo użytkowanym i nie posiadającym pełnego wyposażenia na więcej niż dwie-trzy osoby. 

Około 7.00 ruszyłam natomiast do malowania, W. zresztą też od razu zabrał się do pracy. Chciał zrobić miejscowo opryski na perz.

Przyjrzałam się krytycznie efektom wczorajszego malowania i stwierdziłam, że preparat miejscami nie wysechł do końca, a miejscami porobiły się zacieki. W. twierdził, że to dlatego że modrzewiowe drewno bywa mocno żywiczne.  Założyłam rękawiczki, rozmieszałam preparat i rozpoczęłam nakładanie drugiej warstwy zgodnie z zaleceniem producenta. Zresztą i od sprzedawcy dostałam wydrukowaną bardzo szczegółową instrukcję użycia oraz nawet kontakt w razie wątpliwości albo niezadowalających efektów zastosowania impregnatu. 

U sąsiadów z domku pod lasem dolatywała jakaś muza, na szczęście nienachalna. Sąsiad coś tam robił na podwórku i zagłuszał w ten sposób, niemiłe mu najwyraźniej,  odgłosy przyrody. 

Przypomniałam sobie o przywiezionym stole werandowym, który w pudle kartonowym czekał w sieni na złożenie. W. po zakończeniu chemizacji rozpakował mebel i przy pomocy dołączonych śrub szybko zmontował całość. To był oczywiście stół używany, ale ładnie, prosto wykonany, nie żadna ikea, więc myślę, że i solidny będzie. Stół stanął na razie na środku werandy, ponieważ miejsce docelowe pod oknami było niedostępne, a to z powodu prozaicznego: klapa w podłodze od wejścia do piwniczki lekko spuchła i się nie chciała domknąć. W. próbował co prawda narzędziem o wdzięcznej nazwie raszpla spiłować nieco brzeg, ale jakoś nie zadziałało.  Zadzwonił zatem najpierw do inżyniera od budowy okrętów czyli Wiesia, a potem do Jasia. Żaden nie odebrał. 

Po kwadransie najpierw oddzwonił Jasio i o dziwo obiecał, że zajrzy za jakieś dwie godziny. Oddzwonił też Wiesio i stwierdził że on to dopiero za jakieś dwa-trzy tygodnie wpadnie poprawić drzwi na werandzie i zrobić nam dziury w drzwiach sypialnianych na witraże. Obecnie jest bowiem na jakiejś pracy wyjazdowej.

Kontynuowałam malowanie już nieco zmordowana tymi wygibasami na drabinie. W międzyczasie przybył Jasio, co pierwszy zauważył Zębas, starający się za każdym razem Jasia upierniczyć w dostępny fragment. W. zresztą zachęcał Zebasa do poczynań w tym kierunku twierdząc, że Jasio zrobił złą klapę. Jasio się bronił, że klapa dobra, ale W. skwitował to tekstem: "tak, klapa dobra, tylko dziura za mała". Tak przyjaźnie gawędząc panowie udali się na miejsce, ale po drodze W. zaciągnął Jasia do sieni i pokazał dewastację sufitu dokonaną przez kołatka. Stwierdził także, że trzeba zerwać te sufity w sieni i łazience i zastąpić innym drewnem, bo olcha wydaje się być bardzo atrakcyjna dla szkodnika. Jasio stwierdził, że olcha jest słodka i dlatego, a widząc moje załamanie na wieść, że sufity trzeba będzie demontować stwierdził pocieszająco, że można spróbować robaka wytruć. W. machał rękami odmownie, twierdząc z kolei, że to na nic. Pomaluje się z jednej strony trutką, a kołatek wygryzie się z drugiej. Janek podobnie jak ja chyba nie był zadowolony z takiego radykalnego rozwiązania, ale uznał, że faktycznie może tak być, że chemia okaże się bezsilna. W. opowiedział także o planowanych zmianach w kuchni, ale nie bardzo wiadomo kiedy wszystko dojdzie do skutku z uwagi na sytuację rodzinną majstra.

Wróciłam do roboty czyli malowania, Jasio natomiast obejrzał klapę i stwierdził, że dziś nie ma czasu, ale jutro przyjedzie i przytnie. Przewróciłam oczami, bo już myślałam, że dziś ustawię meble na werandzie i chociaż sobie popatrzę jak to wygląda. W. zawlókł jeszcze Jasia do stodoły chcąc pokazać mu deski daglezjowe tamże składowane jako alternatywę dla olchowych sufitów. Po wyjeździe Jasia sam umył się i pojechał do Wisznic.

Ja wreszcie skończyłam z malowaniem ścian werandy, a w puszce zostało kilkadziesiąt mililitrów impregnatu. Po przerwie na odsapkę i przegryzkę zabrałam się za drzwi. Znalazłam dwie puszki lakierobejcy, którą były malowane ramy okienne. Może nie była to super ciężka praca, ale już byłam zmęczona i z ulgą zakończyłam tę twórczość. Drugie malowanie odbędzie się po oszkleniu.


Zamiotłam werandę po raz nie wiem który, wystawiając pudło ze ścinkami z blachy oraz wiadro ze ścinkami drewnianymi na zewnątrz. potem zaniosłam wszystko do obory. Przeniosłam też kawałki desek oparte o ścianę werandy, które fajnie wyglądały i szkoda byłoby je palić. Jedna z desek okazała się być akacjowym stopniem do schodka werandowego. Podczas wykonywania powyższych czynności stanęłam przypadkiem na niedomykającej się klapie, która znienacka wskoczyła na miejsce. No i bardzo dobrze. Ja sobie ustawię teraz wszystko ładnie, a Jasio zdemontuje jak przyjedzie następnego dnia, gdy nas już nie będzie. Położyłam jutowy dywanik przed kanapą, ustawiłam przy stole fotel i jakieś odzyskowe krzesło i byłam bardzo zadowolona z efektu. 




Walnęłam się następnie na kanapie ledwo żywa. 

W. powrócił z zakupami spożywczymi ale także roślinnymi, na szczęście przeznaczonymi do klientów. Kupił pół samochodu hortensji bukietowych, a ponadto dokonał jakiegoś sporego zamówienia na byliny. Wisznicka szkółka ma bowiem stoisko sprzedażowe pod Warszawą, chyba w Babicach i tam W. zamierzał odebrać towar. Co prawda właściciel się zarzekał, że jak będzie dobra pogoda, to nie dowiezie roślin, bo ma 10 hektarów rumianku do skoszenia i wymłócenia. W. zainteresowany zapytał, czy mu się opłaca uprawa rumianku, bo nasi sąsiedzi już dawno zrezygnowali, nad czym ubolewam, bo żniwa rumiankowe były czymś niemal magicznym. Facet stwierdził, że zbyt jest tylko trzeba postawić na mechanizację zbioru czyli specjalny kombajn, no i liczyć się z tym, że pogoda w okresie zbioru jest kluczowa. 

W. rozładował zakupy i po przebraniu się, a raczej rozebraniu odpalił Bertę stojąca w stodole i rozpoczął koszenie terenu. A oto pierdzielnik w naszej stodole



Ja natomiast na dobicie zajęłam się czyszczeniem drucianymi czyścikami płyty kuchennej i fajerek z plam rdzy i tłuszczu, aby przygotować żeliwo do wysmarowania czernidłem. Najpierw zamierzałam tylko wyczyścić po wierzchu, ale uznałam że trzeba jednak porządnie podejść do sprawy. Wyjęłam wszystkie fajerki, wyszłam przed dom, gdzie słońce piekło niemiłosiernie i tam wyszorowałam każdy element z osobna z każdej strony. Płytę czyściłam metodycznie miejsce przy miejscu zmiatając opiłki. 

Potem nastąpiło wcieranie czernidła,  zawierającego jakieś naturalne oleje. To już była w zasadzie przyjemność. łatwo się toto rozprowadzało i od razu był efekt. Producent szwedzki twierdzi, ze preparat odporny jest na wysokie temperatury i doskonale konserwuje żeliwo. No, póki co nie sprawdzimy, bo wysokie temperatury to mieliśmy na zewnątrz i palić w piecu nie zamierzaliśmy.

Jedno zdjęcie z etapu przed. A raczej w trakcie. Pozostałe już po. 






Na niebie zgromadziły się ciemne chmury, jakby miał spaść deszcz, muchy gryzły wściekle, a słońce piekło.  W. szalał z Bertą, zaniosłam mu kubek z piciem w okolice stodoły. Zdjęcie z pewnej odległości z powodów obyczajności 😀



Zwinęłam tez puste worki po zrębkach, które w nieładzie leżały na placyku biesiadnym. Ze sprzątania w mrówczanym miałam góry prania, które należało jakoś spakować do transportu do miasta.

W. skończył koszenie i zamiast zgodnie z obietnicą zmontować prowizoryczny schodek przed wejściem do werandy, walnął się na łóżku z kotami. Ja wycofałam się z wszelkich prac ledwo żywa. Wykąpałam się i zaległam. W. po drzemce jednak zabrał się za montaż schodka. W tym celu musiał wywieźć gruz, który naładowałam do taczek i przywieźć opróżnionymi taczkami dwa bloczki betonowe. Po wyrównaniu gruntu pod bloczki schodek legł nawet dość stabilnie, choć to oczywiście prowizorka. 

 Zaczęłam zbierać graty do zapakowania, W. jeszcze zbierał kamczatki w celu zrobienia jakiejś mikroskopijnej ilości nalewki. Jedyne co znalazł jako utrwalacz to była flaszka księżycówki otrzymanej od Michała kiedyś tam. Zalał zatem owoce w moim pojemniku, w którym mam zwykle porcję żywności do  pracy. Słoika o stosownej pojemności bowiem nie znaleźliśmy.

W. jeszcze coś brzęczał o wypieleniu kawałka rabaty, gdzieś tam. Ja kategorycznie odmówiłam. Zamknęłam koty zaklinając W. żeby ich nie wypuścił. W. poprosił o odładowanie doniczek z roślinami z samochodu, bo musiał wpierw załadował Bertę. Samochód stał pod klonem na drodze wjazdowej. Psy kopnęły się do bramy ze szczekaniem anonsując jakiegoś intruza. Ja dostrzegłam jakiegoś faceta na rowerze, który gapił się na mnie, rozładowującą i ustawiająca doniczki z krzakami, ale który nic nie powiedział ani nie zamanifestował żadnej próby kontaktu. Postał sobie i pojechał. 

Wreszcie jakoś udało się wszystko upakować, choć dwa wielkie wory z tekstyliami do prania stanowiły pewne wyzwanie. Michał zadzwonił w międzyczasie, że zaprasza na zbiór truskawek za nasza stodołą, ale z żalem odmówiliśmy, bo pora była już wyjeżdżać. 

Przejdźmy się zatem jeszcze po ogrodzie




Rondo AWR


Rabata pod dereniarnią


Autorska



Aleja Bzów

Ruszyliśmy około 20.30, też niezbyt wcześnie, ale istniała perspektywa powrotu przed północą. Pojechaliśmy trasą, którą przyjechaliśmy, droga do S17 wieczorem była jeszcze bardziej malownicza niż za dnia, kolory zachodu były piękne, a potem z trasy widać było zachwycające obłoki srebrzyste. Zatrzymaliśmy się na MOP-ie Mroków, gdzie zjedliśmy po gigantycznym hamburgerze, psy załatwiły co trzeba i nawciagały się wody z ogromnego stawu, który zdobił otoczenie hotelo-restauracji. Wańka z przyjemnością dałaby nura do tego stawu, ale W. oznajmił, że wtedy wraca jadąc na pace, a nie w samochodzie.

Do domu dotarliśmy przed północą, a więc do następnego razu! A następnym razem będą goście! Zapraszamy!



16 komentarzy:

  1. Napracowaliście się ale efekty są wspaniałe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Joasiu, powiem Ci, ze faktycznie kawał roboty odwaliliśmy. W dodatku takie miejsca wstydu ruszyłam, typu mrówczany. I to mnie cieszy!

      Usuń
  2. Patrzę z otwartą buzią na ogrom pracy, jaką za każdym razem wykonujecie. Ale efekty są, wyzrębkowane rabaty wyglądają świetnie! No i mrówczany! Uwielbiam podłogi z desek, te u was wyglądają na bardzo porządne i w dobrym stanie.
    Pamiętam z pierwszych zdjęć, że mieliście takie fajne podlaskie okiennice. Zrezygnowaliście z nich, czy nie nadawały się już do użytku?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorotko, zrębki robią robotę jak to się mówi. Szkoda tylko, że są tak nietrwałe. Deski w mrówczanym są super, choć wymagają cyklinowania. Za to nie są malowane na te fekalne brązy jak w pozostałych pokojach.
      A okiennice są, a jakże. W leśniczówce W, odarte ze starej farby. Tylko nikt nie pamięta, żeby je w końcu zabrać :)

      Usuń
  3. Aha, zapomniałam się podpisać :-)
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
  4. Godzina późna, ja rozmarzonym okiem czytająca Wasze zmagania w pięknej scenerii bylin, zapomniałam o kolacji dla Lubego.
    Zmęczona poczułam się po przeczytaniu z jakim samozaparciem tworzycie swój raj.Już widzę minkę Zuzi "ale kadzi ta babcia". Słowo daję, każde Twe słowo i piękny przekaz w pokazaniu cudownych portretów kwiatów, stwarza że długo jestem pod ich urokiem.
    Pozdrawiam cieplutko.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Misiu, ja Cie nigdy, nawet w myślach nie nazwałam babcią! Nie kojarzysz mi się z babciowością, choć babciowość oczywiście nie jest niczym złym. Zawsze mnie cieszy, kiedy znajdziesz czas na czytanie tutaj i że masz z tego radość. Roboty jak widzisz jest na pokolenia, więc robimy co możemy :) Lubego swego pozdrów serdecznie od nas!

      Usuń
  5. Pięknie u Was i w domu i w ogrodzie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Wow, przeczytałam, zachwycam się jak zawsze. Dobór koloru werandy idealny. Wszystko tak jakoś ze sobą pasuje, że tylko podziwiać. Sielskość anielskość w pełnej krasie :)
    Czekam na kolejne relacje.

    Zuzia kiedyś już pytałam. Myślisz może o książce? Masz takie lekkie pióro i opowiadasz ciekawie.
    Pewnie znowu zaznaczy mnie jako anominka. Mam na imię Ela. Komentowałam już u Ciebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Elu, bardzo dziękujemy! bałam się o ten kolor werandy, ale w rezultacie ten szaroniebieski jest najlepszy.
      No ja bym może cos napisała, ale kto to wyda :D Masz status "Unknown" czyli zagraniczna jesteś :D

      Usuń
  7. Pięknie doczyściłaś płytę i fajerki. To czernidło to fajny produkt, jak widać. Ostatnie zdjęcie z Zębasem na werandzie jest jak z magazynów o urokach życia na wsi. I tak właśnie jest: te specjalne chwile, których nie kupi się za żadne pieniądze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czernidło fajne ale chyba do pierwszego palenia jest efekt. To na jakichś naturalnych olejach jest i chyba się ulatnia przy nagrzaniu. Zębas zapozował, bo właśnie chciałam zrobić taką sielska fotkę, a on uznał, że bez niego efektu nie osiągnę :)

      Usuń
  8. Aha, czarna czcionka w menu po prawej sprawdza się super. Natomiast nie działa ani powiadamianie o nowych wpisach, ani o nowych komentarzach (które działało jakiś czas). To pewnie wina samego Bloggera, może to jakoś działa na smartfonach w odpowiednich aplikacjach albo na najnowszym Windowsie? Ja natomiast lubię czytać i oglądać duże zdjęcia na sporym monitorze i tradycyjnym PC z ulubionym choć nie najnowszym oprogramowaniem, którego nie zamienię tak długo, jak tylko się da, na żadne nowsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurczę,ja przejrzałam wszystkie ustawienia, opisy są mało intuicyjne, ale nie znalazłam niczego co by zarządzało powiadomieniami...Nie znam nikogo, kto na bloggerze też piszę, a mógłby taki ktoś mnie oświecić, czy jest tu taka funkcja.

      Usuń
  9. Aha, widzę że pod okienkiem do wpisania postu jest opcja "powiadamiaj mnie", którą trzeba zaptaszkować, jeśli chce się dostawać powiadomienia. Tylko nie wiem jakie... czy tylko o odpowiedziach na komentarz czy o wszystkich komentarzach... W każdym razie ja powiadomienia o komentarzach dostaje ma maila.

    OdpowiedzUsuń