sobota, 21 sierpnia 2021

Co w sierpniowej trawie piszczy cz.III

Budzik zapiszczał w telefonie równiutko o 3.00 nad ranem. Ja nawet bez większych problemów wstałam i nastawiłam kawiarkę. |W. z niewyraźnym mamrotaniem sugerującym, że już jest oczywiście obudzony, zawinął się w kołdrę. Psy nieco zdumione naszą aktywnością po ciemku łaziły nam pod nogami. Cześka spała, a Maszki ani śladu od poprzedniego wieczora.

Obliczyliśmy, że musimy wyjechać o wpół do czwartej, żeby pokonać około 40km i obrać sobie miejsce do focenia wschodu słońca. Wschód niniejszy miał się odbyć nad rzeką Bug parę minut po piątej, co sprawdziłam posługując się aplikacją Ephemeris.

Dodatkowo w internecie wyszukałam informację, że w tym miejscu, gdzie planowałam plener, jest wieża widokowa, co wzmogło moją ciekawość. Wypiliśmy kawę, przegryźliśmy jakieś kanapki i po załadowaniu sprzętu do samochodu, zamknięciu psów w domu, ruszyliśmy kierowani przez nawigację. Póki co było ciemno, ostatnie gwiazdy jeszcze świeciły, a dołem ścieliły się mgły. Na drogach pusto, przed maską przemknął nam jakiś zając. W połowie drogi na wschodzie niebo zaczęło leciutko różowieć. Dojechaliśmy do Włodawy, uśpionej o tej porze, a potem zgodnie z pouczeniami pana z nawigacji pojechaliśmy dalej, do wsi Orchówek. Tam w pewnym momencie nawigacja powiedziała, że jesteśmy na miejscu, a my zgłupieliśmy, bo owszem, rzeka z pewnością gdzieś w pobliżu była, ale staliśmy przy głównej wiejskiej drodze i nie bardzo wiedzieliśmy gdzie tu pójść, nie forsując przy tym płotów posesji ciągnących się po obu stronach. Mgła nie ułatwiała orientacji w terenie. Podjechaliśmy jeszcze kawałek i zobaczyliśmy jakąś dróżkę schodzącą niżej w łąki. Zjechaliśmy zatem, a tam na placyku parkingowym stał busik na obcych rejestracjach, z przypiętymi rowerami i zasłoniętymi szybami, więc uznaliśmy że to jacyś podróżnicy, którzy przemierzają Polskę w podobnie sposób jak Justynka i Krzyś. 

Wysiedliśmy i wbijając wzrok w mgłę staraliśmy się dostrzec poszukiwaną wieżę widokową.  Równie dobrze mogliśmy wypatrywać sierotki Marysi i siedmiu krasnoludków. Ruszyliśmy drogą gruntową w kierunku domniemanego nurtu rzeki. 


Szliśmy jakiś czas wzbudzając  zdziwienie kilku czapli, rozglądaliśmy się, ale nic nie wskazywało, że wieża gdzieś tu jest. W. zastanawiał się, czy może została rozebrana, co wkurzało mnie, bo za nic nie chciałam, żeby cała wycieczka okazała się niewypałem. W pewnym momencie zwątpiłam w słuszność naszej wędrówki, wchodziliśmy w jakieś krzaki i za chwilę, jak sądziłam, przekroczymy zieloną granicę z Białorusią. Zawróciliśmy zatem do samochodu i postanowiliśmy przejść się kawałek wzdłuż drogi, sądząc, że może przeoczyliśmy właściwą ścieżkę. Rekonesans nic nie dał, bo  poza zbudzeniem kilku psów niczego nie zdziałaliśmy. Znów zeszliśmy do samochodu, a ja wbijając wzrok w guglemaps w telefonie starałam się iść w kierunku oznaczonym czerwona kropą. W. podążał za mną, buty już mi przemokły na wylot, ale miałam to w nosie. Postanowiłam znaleźć tę cholerną wieżę, choćby nie wiem co. Minęliśmy coś w rodzaju boiska piłkarskiego, a raczej łąki z przewagą szczawiu, gdzie stały chałupniczo wykonane bramki. No i wreszcie przy wtórze zgrzytania zębów dostrzegłam majaczącą budowlę z bali, która nie mogła być niczyim innym jak poszukiwaną wieżą widokową. Ruszyliśmy raźno w tamtym kierunku i za chwilę wspinaliśmy się na schody prowadzące na pierwszy poziom. Szczerze mówiąc miałam coraz większe obawy, bo schody były schodami ruchomymi. Tzn. obluzowane były poręcze, a deski uginały się niepokojąco. Na drugi poziom weszłam tylko ja, W. podał mi statyw, a sam został niżej, zresztą i tak nie byłoby  dla niego miejsca. Ledwo udało mi się statyw ustawić na tej mikrej powierzchni, choć nie bardzo wiedziałam po co, bo wokół nie było nic ciekawego, co można byłoby fotografować. Zrobiłam dwa czy trzy zdjęcia usiłując nie panikować widząc jak elementy drewniane ruszają się coraz bardziej. Ostatecznie zrejterowałam usłyszawszy głośne bzyczenie nad głową, a następnie ujrzawszy gniazdo szerszeni pod sklepieniem dachu wieży centralnie nade mną.  




Wkurzona zeszłam do W., zrobiłam jeszcze zdjęcie z wrzosami i oznajmiłam, że  to jakaś porażka jest. Po kij w tym miejscu ta wieża to nie wiem. Chyba, że to wieża na użytek Straży Granicznej. Widoki tu żadne, no chyba że ktoś się na ptactwo czai.  To miałoby sens, bo bliskość rzeki zwabiała tu przeróżne stworzenia latające, które można fotografować. 

Postanowiliśmy się pokręcić w okolicy, bo generalnie było ładnie, słońce powoli wschodziło, a na łąkach rozświetliły się pajęczyny.  Oto wieża wraz z wiatą, gdzie były jakieś ślady biesiadowania. W zdziwił się, że chyba jacyś abstynenci korzystają, ponieważ  tylko butelki po mineralnej leżą, a po alkoholu nic. Ja zasugerowałam, że może te po piwie są zwrotne i szkoda było zostawić. Co prawda nie wiem, czy w ogóle coś takiego jak butelki zwrotne nadal istnieje...











Wschód słońca













Łaziliśmy jeszcze chwilę, po jakichś 20 minutach zaczęliśmy kierować się w stronę samochodu. Mgła powoli opadała i coraz bardziej było widać, że byliśmy naprawdę blisko wieży, a kręciliśmy się jak g.., w przeręblu, bo mgła zasłaniała wszystko. Swoją drogą nic by się nie stało, gdyby był jakiś drogowskaz. Wieże kościelne wyłaniały się i czekałam, aż je oświetli słońce. 






Dotarliśmy do czegoś w rodzaju zadaszenia biesiadnego i okazało się, że jesteśmy tuż nad brzegiem Bugu. Nieopodal stała jakaś rzeźba przedstawiająca... beczkę. W. zaczął się zastanawiać, o co chodzi z tą symboliką, a ja sobie przypomniałam o czytanych wcześniej informacjach o sławnych kiszonych ogórkach z Orchówka, które w beczkach stały w chłodnym nurcie Bugu i to ponoć stanowiło o ich niepowtarzalnym smaku. Na potwierdzenie tego doszliśmy do tablicy informacyjnej, gdzie był zamieszczony nawet przepis.




Rozglądaliśmy się po okolicy, widocznej coraz bardziej, bo  mgła opadała, a słońce było coraz wyżej. Droga gruntową od strony parkingu, na którym stał nasz samochód nadjechał samochód Straży Granicznej. Podjechali do nas, bo najwyraźniej wzbudziliśmy ich służbową ciekawość, kręcąc się o świcie w pobliżu granicy. Po sprawdzeniu, że mówimy po polsku i jesteśmy pełni pokojowych zamiarów mimo podejrzanego wyglądu (W. w chustce Bundeswehry na głowie i boso, ja z teleobiektywem), oddalili się w stronę przygranicznych krzaków. 

Wlazłam jeszcze na nieduży pomościk, obok którego widoczne były resztki pochylni, prawdopodobnie służącej do staczania beczek do wody, ale poza usiłowaniem sfotografowania ptaszków szczebioczących w nadbrzeżnych trzcinach oraz po raz kolejny wież kościoła wznoszącego się nad nami, nie dokonałam nic ciekawego.




Zabraliśmy się zatem i pojechaliśmy w stronę domu, inną trasą niż przyjechaliśmy, co okazało się dobrym rozwiązaniem, bo  okoliczne wsie, pola i zagajniki były bardzo malownicze. Dojechaliśmy do Hanny, gdzie obejrzeliśmy odnowiony jakiś czas temu kościół. W. okropnie wkurzyło,  że stara plebania została  wyremontowana i zniknęły stare werandy, na których wzorowaliśmy naszą. No, dla mnie nie było jeszcze tak tragicznie, choć stary budynek miał swój niepowtarzalny klimat. Ten nowy był bardzo nijaki.  







Obejrzeliśmy także teren za kościołem, na którym za unijne pieniądze stanęła droga krzyżowa w postaci drewnianych wiat. 




Na dwóch czy trzech budynkach stojących na terenie trawiastym i stanowiącym coś w rodzaju skansenu zakończyliśmy zwiedzanie. Jedyne co nam się podobało, to malowidło na ścianie jednego z nich. Gdzieś w necie widzieliśmy już podobne malunki o tematyce wiejskiej, wykonane właśnie na ścianach czy drzwiach budynków mieszkalnych lub gospodarczych. 


Umieszczone tablice informacyjne były wykonane niechlujnie, zamiast za szkłem, tekst i zdjęcia były za kawałkiem jakby sztywnej folii, więc wszystko było zamoknięte i zaparowane. Na to już widocznie panu księdzu szkoda było kasy. Przed całym kompleksem budynków straszył wystrugany z drewna monstrualnych rozmiarów napis



Spodobał mi się za to piękny mural na pobliskim budynku mieszkalnym



Wieś jeszcze spała, było około 7.00 rano. Ruszyliśmy dalej i dojechaliśmy do pięknego pola słoneczników, gdzie W. nakazał zrobić krótki plener foto. Za jego namowa wlazłam na pakę samochodu i stamtąd zrobiłam zdjęcia. Najpierw przydrożnej sosny o oryginalnym kształcie




Widać było, że słoneczniki miały ścięte pędy główne, a to co kwitło, wychodziło z pędów bocznych.

Wreszcie dojechaliśmy do domu, gdzie już czekał na nas Maszka, który po dobowej nieobecności pojawił się głodny u drzwi. Zębas niby nas przywitał, ale był jakiś nieswój. Zaczęłam się zastanawiać, co mu może być i na wszelki wypadek sprawdziłam w necie okoliczne lecznice. Okazało się, że łatwiej o otwarty w niedzielę gabinet we wsi gminnej niż w byłym mieście wojewódzkim Biała Podlaska. Babeszjozę wykluczyłam, bo gorączki nie było, ale niepokoiło mnie, że Zębas odmawia jedzenia, nawet najwspanialszych smakołyków w górnej półki. Pił za to wodę, co jakiś czas przyjmował postawę z mostkiem na ziemi a odwłokiem wysoko uniesionym, więc z diagnozą poszłam w kierunku kłopotów z przewodem pokarmowym. W. był w razie czego pod parą żeby jechać jako karetka, ale postanowiliśmy poczekać i obserwować. 

Temperatura wzrosła do tego stopnia, że trudno było zaplanować jakieś prace ogrodnicze. W. tylko marudził, żebym wymyśliła jakieś miejsce na konkursowe róże. To akurat łatwe nie było, bo tu za gęsto, tam róże kiepsko rosną, ówdzie jeszcze za sucho... no, będzie kłopot. Novalisa chciałam zabrać do domu, bo nosiłam się z zamiarem kupna tej odmiany kilka ładnych lat i życzyłam sobie ją mieć na oku. Na przykład w miejscu, z którego jesienią wyjedzie Aurelia Liffa, która jest ogromna, za ogromna jak na miejski ogródek.

Póki co zalegliśmy w różnych kątach, W. na werandzie a ja w sypialni i podsypialiśmy. Po przebudzeniu zrobiliśmy obiad z karkówki wyjętej z zamrażalnika, która została z lipcowych zapasów. Do tego leczo i ziemniaki. No i chłodne białe wino.

Upał odpuścił nieco, więc W. zregenerowany nieco zarządził sadzenie róż. Jakieś dwa miejsca udało mi się wymyślić, o dziwo W. jakoś nie protestował. 

Jedna miała być na skraju Albiczukowskiegio i tymczasowej kwietnej łączki posianej przez W. wiosną przed werandą. Druga poszła na rabatę W. między płotem Bożenki a Aleją Bzów. Trzecia między cisami przy ścieżce do Bożenki, a ostatecznie i Novalis znalazła miejscówkę nieopodal innych róż, w miejscu gdzie W. posadził na przedwiośniu cisa przywiezionego z miasta. Cis był samosiejką wykopaną z naszego ogrodu, rósł sobie ładnie w donicy ze dwa lata, ale niestety po przesadzeniu do gruntu zdechł. W. przypuszcza, że późne przymrozki mu zaszkodziły. Cisa zatem się wywaliło, a w to miejsce poszła róża. Kompostu z obornika dawaliśmy oszczędnie i staraliśmy się go mieszać z ziemią rodzimą, nie dając "koncentratu" do dołka, bo wówczas korzenie siedzą w jednym miejscu, a nie rozłażą się w poszukiwaniu pożywienia.

Bożenka zawołała do nas spod furtki, więc chwilę pogadaliśmy. Bożenka miała jakieś wyraźne ubytki w dolnym uzębieniu, więc chyba była w trakcie wymiany zębów na trzecie. 

W. korzystając jeszcze ze światła naturalnego zarządził zrębkowanie rabaty, która powstała w styczniu tego roku, a teraz już ładnie prezentowała się z rozrośniętymi roślinami, choć tawułki były nieco przyschnięte po czerwcowych upałach.  W. nosił wory i rozsypywał zawartość, a ja usuwałam jeszcze chwasty i rozprowadzałam zrębki między roślinami.  Fajnie wyszło. Pokażę jednakowoż w kolejnym wpisie.

Potem W. zajął się podlewaniem tego co posadził, ja zabrałam się za wygrabianie pokosu traw i układanie go wokół roślin, bo zauważyłam że to świetny sposób na wygnicie chwastów.  Na przykład wywaliłam sporą stertę w pobliżu studni, gdzie zawsze zachwaszczało się niemiłosiernie



 Przycinałam jeszcze jakieś badyle, z zadowoleniem patrzyłam na pięknie kwitnące Ritausmy, które kilka lat temu zaczęły bardzo marnieć i podsychać.   W celach ratunkowych zostały mocno przycięte i przesadzone na nowe stanowiska dwa lata temu. Też pokażę później stan obecny. Dolałam wody do naczyń rozstawionych po ogrodzie, z których korzystały psy, ptaki i owady.

Zamiotłam ścieżkę do Bożenki, a w trakcie tej czynności W. objaśniał mi kwestię wychlastania wielkiego konara robinii, który aktualnie zacieniał starą różankę nr 2 . Rzeczywiście, jak się go usunie, róże dostaną sporą dawkę słońca. Patrzyliśmy na zwoje powojnika Paul Farges, który obficie kwitł na płocie Bożenki i oplatał okoliczne krzaki. Po naszej i po sąsiedzkiej stronie. 

No to jeszcze trochę zdjęć z części przeddomowej tj. od strony drogi.


Rożnik

Trawy przy płocie frontowym

Teren miedzy Albiczukowskim a płotem frontowym. Centralnie róża o buńczucznej nazwie Himmelsturmer.


Albiczukowski trochę pod innym kątem. 

No i przemieszczamy się przeciwpołożnie czyli za dom w kierunku stodoły

Wernonia


Okolice przystodołowe oraz Rondo AWR






Pierwszy aster

Słoneczniczek szorstki "Burning Hearts"

Aleja Bzów

Rabata jeszcze przed wyzrębkowaniem

Owoce kaliny Ulgen

Zebas przemieszczał się w pobliżu i po kilku spacerach ze mną w jedną i drugą stronę między domem a stodołą, przysiadł w wiadomym celu, co zwiastowało, że stan mu się wkrótce poprawi.

Zmierzchało powoli, na niebie płynęły chmury. Komary gryzły jak wściekłe, więc około 21.00 poszłam definitywnie do domu. Po prysznicu i jakiejś symbolicznej kolacji walnęłam się spać, bo przecież jeszcze poniedziałkowy c.d. zamierzał wkrótce n.