poniedziałek, 1 listopada 2021

Dygresja na tematy oboczne

Jak niektórzy z Was wiedzą, W. przebywał tydzień na Ukrainie, a konkretnie w Obwodzie Kijowskim, a jeszcze konkretniej w okolicy Elektrowni Atomowej. Zwiedzał bowiem teren Zony czyli Strefy Wykluczenia. W tym wpisie chcę pokazać kilka zdjęć, które zrobił zwiedzając opuszczone wsie w tejże strefie. Architektura nieco znajoma, jednak to co przede wszystkim rzuca się w oczy to niezwykle niski poziom cywilizacyjny jeśli chodzi o warunki mieszkaniowe a wysoki poziom wyposażenia szkół kołchozowych. Widok tych biednych, prymitywnych chat jak z XIXw. w zestawieniu z najnowszą na tamte czasy i rejon technologią w odległości kilkudziesięciu kilometrów bardzo W. zszokował.
W części domów pomieszczenia dla zwierząt bezpośrednio przylegały do części mieszkalnej.










Na opuszczony cmentarz jeszcze przyjeżdżają jacyś krewni. Powiewające ręczniki obrzędowe w tym pustkowiu robią niesamowity klimat



Druga sprawa to... aż boje się pisać, żeby nie zapeszyć. W. wydzwonił naszego majstra wiejskiego kilka dni temu i ponoć majster chętny do prac i przybędzie do nas na wizję lokalną w trakcie naszej następnej bytności. Więc może jest jednak szansa, że remont kuchni się odbędzie... To be continued.

Dwa październikowe dni cz.II

Poranek niedzielny zapowiadał się całkiem przyzwoicie, w związku z czym miałam coś w rodzaju zapału do prac ogrodowych, z którymi zamierzałam się uporać całkiem  sprawnie. Przy okazji pokażę  jedną z róż, która stanowiła część nagrody w konkursie fotograficznym na Zielono Zakręconych. Wszystkie zostały posadzone w sierpniu i rosną świetnie tfu, tfu.  



Novalis nawet chciała zakwitnąć, ale pogoda zmumifikowała kwiat w fazie pąka. 

Kwitła natomiast New Dawn


Oraz F.J. Grootendorst



W. planował dziś dokończyć sadzenie roślinności, w tym zakupów dokonanych w Daglezji w postaci oczywiście nowych traw. Przywiózł także kilka odmian jaśminowców zakupionych w Kórniku przy okazji wizyty w Suchym Lesie pod Poznaniem, gdzie W. zaopatruje się w mundurówkę. 

Odziałam się stosownie, bo choć było słonecznie, to wiało niemiłosiernie. Rozstawiłam byliny na Autorskiej i oczyszczając z chwastów posadziłam wszystko co sobie zaplanowałam. Szczególnie ciekawa jestem wiesiołka. Róże niestety w tym miejscu rosną kiepsko. Jalitah padła jeszcze w ubiegłym roku. Elfe i Monika marne... 

W. poddał pomysł, że może częściowo na wypieloną w sierpniu Angielską wysypiemy przywiezione przez niego we wrześniu zrębki . Nie ma ich co prawda wiele, ale ponieważ moja ciężka krwawica już powoli była niweczona przez wyrastające siewki trawy, to może warto choć kawałek obsypać.  

Wzięłam konewkę i wędrując od zlewu w kuchni (kran na zewnątrz jest za nisko żeby podstawić konewkę, a końcówka najdłuższego węża nowoczesnej Europy- nie wiadomo gdzie) zrobiłam kilka kursów do posadzonych roślinek. W. oczywiście wrzeszczał, że mam nie dźwigać, bo i tak po posadzeniu wszystkich roślin będzie podlewał z węża. Ja tam lubię podlać od razu po posadzeniu.

Porzuciłam na chwilę prace ogrodnicze i obejrzałam z nadzieją kiście fioletowych winogron na Małpiarni. Okazały się być dojrzałe i bardzo smaczne. Kilka nadgryzionych przez osy, ale większość nienaruszona. Poskubałam sobie trochę, wydłubałam tez kilka orzechów spomiędzy roślin i rozgniotłam na ścieżce dla ptaszków. 

Jeśli chodzi o ptaszki, to na bezchmurnym niebie pojawił się klucz takich stworów. Kormorany!



Zrobiłam wyłom od zdrowego menu i odgrzałam sobie cebularz na patelni. Usiadłam na werandzie, która i jesienią jest miłym miejscem do relaksu. Trawy i pozostała roślinność bujały się na wietrze, drobne ptaszki uwijały się wśród drzew i krzaków. Dzwony na sumę dzwoniły.

Pokrzepiona poszłam z aparatem sprawdzić, co porabia prezes firmy AWR na odległych terytoriach podstodołowych. Towar do sadzenia pojechał samochodem i zastałam już część traw posadzonych. Rabata pod stodołą może nie prezentuje się jakoś wybitnie, ale jednak roślinność na niej systematycznie przyrasta, a niektóre cienioluby takie jak rodgersje pokazują potęgę. Jedna z palczatek także wyjątkowo wyrosła 


W. ma zwyczaj zakopywania etykiet, więc pospieszyłam uwiecznić te, które jeszcze było widać 







Wspólnymi siłami rozciągnęliśmy wąż i W. powierzył mi podlewanie tego, co już posadził, a sam udał się do Alei Bzów, gdzie w odcinku bliżej bramy zadniej zaczął kopać doły pod jaśminowce. W sumie 6 odmian, w tym Aurea, którą już mamy więc podarujemy Bożence. Zapamiętałam nazwy trzech odmian: Justynka, Girandole i Snowbelle. 

W pobliżu ogrodzenia od strony Bożenki przebarwił się kasztanowiec siny.



Dojrzały także owoce na oliwnikach, które W. posadził w 2019r. Nie wiem, czy to pierwsze owocowanie, w każdym razie pierwsze jakie widziałam. Owoce mają smak taki trochę porzeczkowy, trochę jak owoc granatu. Podobno bomba witaminowa. 



Rondo AWR wyglądało przepięknie, choć w porywach wiatru trudno było zrobić zdjęcie. 






Zakręciłam wodę i poszwendałam się jeszcze chwilę po terenie, żałując że nie mamy możliwości wykoszenia trawy.  Następnym razem trzeba pamiętać o zabraniu berty. 






Słońce spowodowało, że coraz więcej astrów otwierało kwiaty, motyle obsiadały je stadami. Lubię te świadomość, że jesteśmy w jakiś sposób pożyteczni także dla tych kolorowych stworzeń. Na rosnących u nas pokrzywach pasą się gąsienice, na kwiatach żerują dorośli. 

W. dokończył sadzenie i zaczęliśmy omawiać kwestię zrębkowania Angielskiej, którą należało jeszcze wypielić z tej zieloniutkiej, kurza twarz, trawki. W. jednak uznał, że wystarczy przedziabać motyczką, poczekać aż trawka przeschnie na słońcu i na to wywalić ściółkę. Pomysł mi się spodobał jako mniej pracochłonny, więc wzięłam stosowne narzędzie i wlazłam między rośliny. 

W. poszedł na przerwę regeneracyjną, ja natomiast przypomniałam sobie, że w lipcu wytypowałam kilka liliowców, które należało przesadzić z gąszczu pod płotem Bożenki. No ale do tego potrzebny jest W.

Póki co dziabałam i rozgrabiałam powierzchniową warstwę ziemi, starając się poprzerywać korzenie trawy i zapobiec jej ponownemu wzrostowi. W. jeszcze zasugerował użycie kartonów, ale o ile zwykle był ich nadmiar, to tym razem gruntowne porządki spowodowały, że pozbyliśmy się makulatury wywożąc ją do miasta i wystawiając do wywózki surowców wtórnych.  No nic, zrębki muszą wystarczyć, trzeba je tylko sypać grubo.

W. poszedł jeszcze kończyć sadzenie, ja czekając aż trawa podeschnie, zaczęłam już zbierać rzeczy do spakowania, wstawiłam leżaki z werandy do sieni, umyłam kuchnię i piec, utłuklam kolejne muchy, które obudziły się z letargu pod wpływem słońca. Kuchnia znów musi czekać na remont, nie bardzo wiadomo ile... Trzeba wymyślić miejsce dla płytek podłogowych, które na zimę należałoby gdzieś zeskładować. 

Na zewnątrz zebrałam doniczki tradycyjnie powywalane przez W. i poinformowałam rzeczonego, że można przystąpić do przesadzania. W. z widłami poszedł na miejsce i po wskazaniu kęp rozpoczął kopanie, starając się nie wydłubać sobie oka przy pomocy róży lub berberysa. Odciągałam zresztą większość pędów w taki sposób, aby dostęp do liliowców był jak najlepszy. W międzyczasie dyskutowaliśmy, gdzie je posadzić. W. oczywiście chciał dosadzać na skraju Albiczukowskiego. Ja niestety mam traumatyczne wspomnienia z odchwaszczania tego terenu i liczyłam raczej, że jednak pójdą na wypielone poprzedniego dnia rabaty na byłym warzywniku. To z kolei W. się nie podobało. Już mi się nie chciało spierać i machnęłam ręką, najwyżej za jakiś czas się przesadzi.

Wróciliśmy na Angielską gdzie W. przewiózł pierwszą partię zrębek w workach. Starałam się sypać dość grubo, choć widać było, że porcja jest niewielka i nie wystarczy nawet na połowę czy nawet na jedną trzecią.  Wydłubywałam jeszcze sznurki perzu pojawiające się tu i ówdzie. Rośliny na tle zrębek zawsze wyglądają jakoś tak porządniej, co parę minut odginałam grzbiet i patrzyłam z przyjemnością. 

Skończyliśmy i ostatecznie postanowiłam się wycofać już z ogrodu, przypominając W. że musimy wyjechać w miarę wcześnie, ponieważ następnego dnia miałam spotkanie służbowe do którego potrzebna  mi była przytomność umysłowa. W. zatem poszedł połapać koty, które szczęśliwie siedziały w domu. Zostały zatem chwilowo skoszarowane w Mrówczanym. Następnie zjedliśmy resztę kwaśnicy i zaczęliśmy zgarniać graty do spakowania. Podczas chowania narzędzi do obory zauważyłam, że W. przywiózł tu we wrześniu kosiarkę spalinową! No kurczę, gdybym wiedziała, to w sobotę już bym ją wypróbowała. W. zawezwany stwierdził, że sam zapomniał. No, przypuśćmy że wierzę. W. ma umiarkowanie entuzjastyczny stosunek do koszenia kosiarką na wsi, bo obsesyjnie wręcz uważa, że teren jest za trudny na kosiarkę, która od razu wyzionie ducha. Ja jednak mam inne zdanie. Oczywiście nie wjeżdżałabym z nią w jakieś niedostępne chaszcze, ale są miejsca, gdzie moim zdaniem można już kosić bez przeszkód. Choćby w sadku.

Spakowani i umyci wsiedliśmy do samochodu lekko po 18.00. W. postanowił wracać starą trasą czyli przez Białą. Zatrzymaliśmy się w zajeździe tam gdzie zwykliśmy to robić, a do domu dotarliśmy cali i zdrowi, choć po drodze uświadomimy sobie, że zostawiliśmy w kredensie całe pieczywo kupione do miasta. 

Tak czy siak- do następnego razu!