niedziela, 6 listopada 2022

Październikowa rekonwalescencja mentalna cz. II

 Zanim przejdę do kolejnej części, jeszcze kilka zdjęć z poprzedniego dnia, ponieważ w zasadzie do tej pory nie pokazałam wcale ogrodu. Och, nie ma obawy, będzie tych obrazków jeszcze trochę w tej relacji.











I kosiareczka w Alei Bzów



Obudziliśmy się prawie jednocześnie, poranek wstał słoneczny, zwierzęta domagały się śniadania. W. się także posilił, ja poprzestałam na kawie. W zasadzie nie mieliśmy nic pilnego do zrobienia, więc W. zarządził wymarsz do lasu na grzyby. To znaczy on zamierzał zbierać grzyby, ja zabrałam sprzęt do fotografowania oraz Zębasa. Jako pasażer na gapę polazł z nami Maszka i dzielnie maszerował ze mną patrolując teren wokół, gdy W. oddalił się w krzaki na poszukiwanie zdobyczy runa leśnego.  Przeniosłam tylko bydlaka (tj. Maszkę) przez drogę do Sosnówki, bo tam samochody potrafią pokonywać prędkość światła.   Potem spokojnie dreptaliśmy ścieżką, gdzie oczywiście można było zobaczyć, gdzie miejscowi pozbywają się odpadów. Podniosło mi to ciśnienie, bo  nie wiem jakim trzeba być burakiem (nie obrażając szlachetnego warzywa), żeby zaśmiecać las, łąkę, rzekę, rowy przydrożne. 



Minęliśmy stos opon, worek ze śmieciami domowymi, a potem dostrzegłam  samochód zaparkowany na drodze leśnej, oczywiście grzybiarze którym nie chce się chodzić po lesie. Potem zobaczyliśmy jeszcze kilka SUVów, których właściciele nawoływali się gromko między drzewami.  

Stanęliśmy na rozstaju dróg we trójkę i czekaliśmy aż pojawi się gdzieś W. Po jakimś czasie zamajaczył  w oddali na ścieżce, ale Maszka widząc niepokojący ruch, zestrachany dał nura w krzaki i tyle go widzieliśmy. Trochę się martwiłam, czy nam gdzieś nie przepadnie, ponieważ oddaliliśmy się znacznie od domu. W. jednakowoż uważał, że da sobie świetnie radę. 

Weszliśmy w las, W. spuścił Zębasa ze smyczy, który jako zadeklarowany mieszczuch trzymał się go jak przyklejony. Ja robiłam zdjęcia, niestety słońce zasłoniły chmury. Las za to prezentował piekną jesienna kolorystykę. Leźliśmy powoli, W. znajdował jakieś podgrzybki, a niewielka łubianka zabrana z myślą, że zbiory nie będą zbyt wielkie, zapełniała się  dość szybko. 






Dotarliśmy nad bagno, gdzie teraz można było wejść suchą nogą. 







W. kręcił się w pobliżu i wkrótce ryknął, żebym szybko przyszła. Okazało się, że wśród traw i karłowatych paproci rósł sobie borowik, nadspodziewanie duży. Lekko tylko nadjedzony przez ślimaki, ale poza tym zdrowiuteńki. 



Potem już było coraz trudniej W. utrzymać zbiory w lichutkim pojemniku, więc skierowaliśmy się w stronę domu.  Wracaliśmy przez wieś, nikogo nie spotkawszy, ale to złudne przekonanie, że nikt nas nie widział, ponieważ trochę później tego dnia, kiedy W. poszedł do Bożenki z koszem winogron, Michał zapytał: "Na grzybach pan był? Sąsiadka pana widziała". Czyli dyskretna obserwacja działa jak najlepszy monitoring, a wieści przekazywane są błyskawicznie niczym za pośrednictwem tam-tamów.

W ogrodzie Maszka już na nas czekał i zgrabnie zeskoczywszy z płotu wmaszerował do domu po otwarciu drzwi. Wyglądało na to, że chodzenie na grzyby nie będzie jego hobby. W. zabrał się za czyszczenie grzybów, a borowika pokroił na duże plastry i usmażył na maśle z solą i czosnkiem. No niebo w gębie!


Potem zabraliśmy się za zrywanie części winogron na małpiarni, które były fantastycznie dojrzałe, a owoców było całe mnóstwo.  Niektóre miały cieńszą skórkę i do nich dobrały się już owady. Odmiany jakie kupiliśmy kilka lat temu to Festivee, Fredonia, Zilga, Jutrzenka, Rosyjski Konkord i Muskat Blue. Któraś z nich zdechła nam w ubiegłym chyba roku, ale nie wiem która. Najwspanialej owocującą była chyba odmiana Fredonia. 

Spora część owoców została na krzakach, zapowiadano w radiu ciepłe i słoneczne dni, zatem była nadzieja, że jeszcze w nich cukier skoczy. Oczywiście podżerałam sobie, gdy tamtędy przechodziłam i smakowały wybornie. Opłacało się ścinać liście przesłaniające dostęp światła do owoców. 





Świeże powietrze nieco mnie podtruło, więc ułożyłam się na kanapie na werandzie ze Siestą w słuchawkach. Z braku konkretnych planów założyłam sobie, ze w dniu następnym zajmę się odgruzowywaniem Mrówczanego, który zawalony był pudłami i tekturami pozostałymi po meblach kuchennych oraz po transportach wszelkich elementów wyposażenia, które wróciło na miejsce po praniu w mieście. Poza tym czuć było tam myszy, więc tym bardziej musiałam interweniować, zanim zrobi się tam mysie miasteczko. 

Chciałam też zebrać trochę orzechów, choć nigdy tego nie robiłam, lekceważyłam to co niezjadalne na poczekaniu. W tym roku miałam jednak taki wewnętrzny imperatyw, że trzeba zebrać to, co natura dała i nie marnować. Może to  nieuchwytne poczucie zagrożenia, które nolens-volens sączyło się mi gdzieś cienką strużką w głowie, kryzysy, szalejące ceny, niepewność. Z tego też powodu zamierzałam zebrać część jabłek, które również dojrzały jak na zamówienie. Wzruszająca była taka nieduża jabłonka na Angielskiej, na której rosło mnóstwo czerwonych jabłuszek. Nigdy wcześniej nie widziałam na niej tylu owoców.  Kompletnie nie znam odmian, bo to stare nasadzenia.



Pigwy w wielkiej obfitości



Pięknie zaowocowały też oliwniki, ale owoce jeszcze nie były dojrzałe niestety



Z innych plonów tradycyjne jajeczko



Coś potem jedliśmy, szwendałam się po ogrodzie, a W. zabrał się za sadzenie traw. Potem w domu, w cieple siedzieliśmy z lekturą, a zasnęliśmy dość wcześnie, co oznacza, że teraz to już c.d. czeka aby n. 







sobota, 5 listopada 2022

Pażdziernikowa rekonwalescencja mentalna cz.I

 Generalnie obydwoje potrzebowaliśmy wyjazdu od jakiegoś czasu. Najpierw każde z nas pojechało w swoja stronę, ja nad morze nasze, o czym już wspominałam. A W. na Podlasie, ale to prawdziwsze niż nasze, czyli też poniekąd na północ. 

Z mojego pobytu zostały mi wspomnienia miłych chwil i zdjęcia 







Oczywiście zdjęć mam dużo więcej, ale nie będę spamować. Zrobię tylko małą reklamę: jeśli ktoś chce zatrzymać się w miłym miejscu, nieco dalej od centrum Ustki (ale tam wszędzie jest blisko), gdzie są pyszne śniadania, droga na plażę wiodąca przez las sosnowy i w ogóle miła okolica, to polecam pensjonat GreenHouse.

Wracając do wyjazdu wspólnego: nasz samochód nadal tkwił w warsztacie pomimo pierdyliarda zapewnień o rychłym końcu remontu, więc wyjeżdżając w sobotni październikowy poranek nie mieliśmy jakiegoś imponującego ładunku. Wcisnęliśmy dwa  egzemplarze użytkowej sztuki ludowej otrzymanej od kolegi z Podkarpacia, a pochodzących ponoć z Polesia. Zdjęcia zrobione jeszcze na "starym" miejscu czyli w domu kolegi.



Prawdę mówiąc nie bardzo wiedziałam, co z tymi eksponatami pocznę, ale liczyłam na natchnienie na miejscu.
Poza tym wieźliśmy żywotnika w odmianie Jantar.
Pogoda była taka sobie, ale nie padało. 
W. miękolił, że chce do Ryk, marudząc coś o dniach otwartych w Daglezji. Trochę wydawało mi się to podejrzane, ponieważ dni otwarte tam bywają zwykle we wrześniu. Ostatecznie widząc focha numer 5 zgodziłam się na wizytę, zjechaliśmy zatem z S17 i po zatankowaniu pojechaliśmy na ul. Zieloną.  Tam oczywiście pustki, dni otwarte były miesiąc wcześniej. Ale ponieważ W. jest znany właścicielom, to dostaliśmy pozwoleństwo na zwiedzanie ogrodu, w dodatku z psami.
Świetnie obsadzone i pielęgnowane rabaty zachwycają nawet, gdy większość bylin przekwitła.



























Po spacerze W. wlazł oczywiście do sklepu i za chwilę napchał jeszcze traw i jakichś bylin za moje siedzenie.
Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na jakimś Orlenie, bo W. musiał dostać kawę. Bar okazał się być nieczynny, na stacji nawet tych ichniejszych parówek nie było, pan z obsługi wyjaśnił, że od miesiąca żadnej nie sprzedali, więc wyłączyli urządzenie. Kawa z automatu była obrzydliwa, ale skuteczna.
Ostatni przystanek zrobiliśmy w znanym zajeździe w Wisznicach, gdzie W. zamówił obiad. Wreszcie wylądowaliśmy w domu, wypuściliśmy zwierzynę i poszliśmy oglądać ogród, gdzie oczywiście królowały trawy. 

Dom zimny, więc wietrzymy, bo na zewnątrz znacznie cieplej. Oczywiście rozpaliliśmy pod kuchnią, a ja po pobieżnym rozpakowaniu rzuciłam się do koszenia trawy. Potrzebowałam jakiegoś wysiłku fizycznego i skupienia myśli na czymś innym, niż w ostatnich tygodniach. Koszenie świetnie się nadawało jako odstresowywacz, W. zatem widząc desperacje na mojej twarzy wywlókł mi kosiarkę ze stodoły, dolał paliwa,  a ja ruszyłam spacerkiem wzdłuż drogi dojazdowej. 
W. po obchodzie ogrodu udał się po zakupy i odbiór obiadu. Ja kosiłam w transie, wjeżdżając w rabaty, ostrożniej tam gdzie trawa była wyższa i wilgotna, bo silnik trochę się przeciążał. Zgrzałam się już porządnie, ale odważnie wjechałam w Aleję Bzów odrobinę dalej niż poprzednio, wgryzając się w dziewiczy teren. Wykosiłam także przed werandą, dookoła Albiczukowskiego, w sadku, w różankach i wszędzie tam, gdzie dałam radę wjechać.  Zostawiłam za sobą ścieżki równo skoszonej trawy, podkreślającej kipiące roślinnością rabaty. Wreszcie nadjechał W. i kazał mi kończyć, bo obiad przywieziony z zajazdu był jeszcze ciepły. Ponieważ byłam czerwona na obliczu, spocona i z pianą na pysku, najpierw udałam się do łazienki, gdzie skonstatowałam, że W. kończąc wyjazd sierpniowy już beze mnie, nie wyłączył boilera, zatem woda grzała się przez dwa miesiące... Szlag mnie lekki trafił, ale byłam głodna i zmęczona, więc usiedliśmy do posiłku. 
Potem jeszcze przeszłam się po ogrodzie, obejrzałam także nowe słupy ogrodzeniowe u Bożenki, ponieważ najwyraźniej Michał zmieniał właśnie płot. 
Popołudnie było ciepłe, kolory października cieszyły oczy. Na drzewach mnóstwo dojrzałych jabłek, pigwa obsypana owocami. 
Wywaliłam pościel na zewnątrz, pozmywałam i ogarnęłam kuchnię, bo W. zrobił to po swojemu opuszczając dom dwa miesiące temu i jakieś myszy już zwiedzały kąty. Następnie udałam się pod prysznic. 
W. natomiast wypakował kupione trawy i rozstawiał w miejscach docelowych. 
Rozpakowałam zakupy i usiłowałam domknąć lodówkę, którą W. dla odmiany wyłączył przed wyjazdem i zostawił otwartą. Nie wiem, co się stało z drzwiami, ale blokowały się przy próbie domknięcia. W. wkroczył z nożem i coś tam dłubał, ale niewiele wskórał. Coś tam filozofował na temat skrzywionych zawiasów, ja wreszcie z użyciem pewnej siły zamknęłam drzwi i wszystko już wróciło do normy. Czasem proste rozwiązania są najlepsze.
Wstawiłam na płycie żarcie dla psów, usiadłam w ciepłej już kuchni, zapaliłam sobie świecę o zapachu "sandalwood" i siedziałam sobie słuchając radia i mieszając od czasu do czasu w garze. 
W. po ablucjach umościł się w łóżku, ja jeszcze przyuważyłam na ganku kota tubylczego, więc wyniosłam mu kolację. 
Wreszcie zestawiłam garnek na blat, przymknęłam szyber, żeby ciepło nie uciekało, pogasiłam światła i poszłam spać, licząc że c.d. tak szybko nie n.