niedziela, 30 stycznia 2022

Remont czyli apokalipsa domowa cz. II

Mając już tak zaawansowany stan prac zaczęłam powoli wierzyć, że to naprawdę ma szansę  się zakończyć szczęśliwie. Zatem nieśmiało rozpoczęliśmy dyskusje o zakupie nowego wyposażenia do kuchni. Chodziło głównie o stół z krzesłami. Stół  taki, do którego W. będzie w stanie się dosunąć. Pod ten obecny nogi mu nie wchodzą, bo blat jest za nisko. Krzesła dlatego, że te które mamy, zacne i wyprodukowane w fabryce mebli giętych, są niestety straszliwie niestabilne i żadne dokręcanie śrubek nie pomaga.

Poza tym konieczny jest nowy zlew, nowa szafka zlewowa i nowa szafka z ociekaczem. Ja natomiast marzyłam o takim stylowym drewnianym kredensie, który miałby drzwiczki i szuflady, których nie trzeba zamykać, jak obecnie, głośnym trzaśnięciem, od czego zawsze dostaję nerwowych drgawek. Oczywiście stary kredens zostaje jako miejsce przechowywania rzeczy nieużywanych na co dzień, zostaje także komoda z marmurowym blatem, bo jest fajna i dobrze się sprawdza jako blat roboczy.

Ponieważ wnętrze będzie bardziej mroczne z uwagi na ciemniejsze ściany, meble trzeba wybrać jasne. Zamówiłam stół z krzesłami w kolorze ecru gdzie blat stołu i siedziska krzeseł będą ciemnobrązowe.

Co do szafek, wysłałam zapytanie do jednego ze sklepów internetowych z meblami drewnianymi na temat dopasowania wymiarów mebla do naszych potrzeb, ale póki co nie dostałam odpowiedzi. Zakupiłam także lakier do lakierowania podłóg w pokojach. 

Pewne pomysły krystalizują się, że tak powiem, na bieżąco. W. upiera się maniacko co do instalacji ogrzewania podłogowego, ja jestem kategorycznie na nie, bo skoro jest piec, to jaką cholerę jeszcze ta elektryka? Ogrzewanie podłogowe to raczej w łazience, którą nie wiadomo kiedy, ale też remontować będziemy. Kompromisu nie ma póki co. Z kolei przyjęliśmy przez aklamację mój pomysł, żeby jednak jedną ścianę w kuchni, tę z oknem, obudować płytami g-k. co da pewną izolację oraz spowoduje rozjaśnienie wnętrza i przełamanie tego wszechobecnego drewnianego dizajnu. Drewniane ściany zabezpieczone zostaną jakimś lakierem, olejem czy co tam W. wymyśli po konsultacjach z takim jednym sklepem w Babicach. Nad zlew i blat roboczy pójdzie szklany panel zamiast kafelków. To na razie tyle z planów.

A co tam na froncie robót? Otóż po wyjściu piaskowego pana, majstry wzięli się za wylewanie posadzki. Przyjechał beton gotowy, ale nie było gruchy, więc majstry taczką dowozili masę na miejsce. Ponieważ nas przy tym nie było, zażądaliśmy zdjęć, które niestety są mało wyraźne, ale wskazują, że prace trwają. 





Piec na szczęście obudowany starymi płytami i ofoliowany, ponieważ panowie wzięli sobie do serca groźby W., że jeśli coś stanie się choćby z jednym kafelkiem, to wiwisekcję przeprowadzoną przeze mnie na złoczyńcy mają jak w banku. Teraz trwa kilkudniowa przerwa  w celu związania betonu na tyle, aby można było po płytach wejść do pokoi i zacząć malowanie. Kolorystyka w zasadzie ustalona, nie odbiegająca od tej, która jest. Muszę tylko sobie poradzić z tymi wymyślnymi nazwami kolorów i napisać wiadomość do wykonawców, co należy nabyć. 

Wobec braku możliwości wejścia do domu W. zrezygnował z kontrolnej wycieczki na wieś, ale prawdopodobnie w nadchodzącym tygodniu wybierze się tamże, Janek bowiem obiecał, że wymieni dwie czy trzy belki w suficie w sieni, które noszą ślady deprecjacji z powodu dawnego przeciekania dachu. No i musimy dać drzwi sypialniane do obróbki w celu wstawienia witraży, wciąż stojących u nas w domu miejskim za szafą. Oby wszystko się powiodło...

A zatem c.d. jak widzicie musi n. 




Remont czyli apokalipsa domowa cz.I

 Kochani, na jakiś czas przenosimy się do wnętrza (gdzie tyle różnych spraw nawarstwia się i spiętrza), albowiem ... uwaga, uwaga... rozpoczął się remont naszej kuchni. Jak do tego doszło? 

Otóż zrezygnowana nieobecnością majstra, własną bezsilnością w temacie remontu i kompletnym brakiem alternatywy, popełniłam rzecz desperacką, a mianowicie weszłam sobie na portal olx i poprzez wyszukiwanie po parametrach znalazłam kilka ofert panów majstrów okolicznych. Na chybił trafił wybrałam kilka numerów telefonów, napisałam kilka maili z zapytaniem o wykonanie takiej to a takiej roboty. 

Dostałam nawet jedną odpowiedź, więc nadzieja nieśmiała wstąpiła w moje serce. Pan pisał bowiem, że chętnie podejmie się pracy, nawet od zaraz.  W. zatem dostał przykazanie odezwania się do pana telefonicznie i ustalenia szczegółów. Szczegóły polegały na umówieniu się na miejscu po wstępnym dogadaniu się co do zakresu prac. W. zatem niewiele czasu po naszym powrocie znów wyruszył na wieś.  Z obawą i nadzieją czekałam na wieści, które były dość optymistyczne, ponieważ pan przybył na miejsce, obejrzał całokształt i stwierdził, że od poniedziałku (a była niedziela) wejdzie z robotą. 

Entuzjazm mój eksplodował, W. dodatkowo twierdził, że pan przepytany na okoliczność posiadanej wiedzy o remontach starych wiejskich chałup wydał się być kompetentny, wiedział jakie etapy prac należy wykonać, więc tym bardziej entuzjazm rósł. Z uwagi na termin rozpoczęcia prac W. zajął się wynoszeniem wszystkiego, co się dało w pojedynkę unieść, do Mrówczanego i na werandę. Poinformował też sąsiadów o planowanym remoncie, żeby nie niepokoili się obecnością obcych.

W.  pozostał  zatem na wsi, ja w poniedziałek udałam się do zakładu pracy oczekując na dalsze nowiny. Około 8.00 W. zadzwonił wkurwiony, że remontu nie będzie. Para wyszła mi uszami i z zaciśniętymi zębami zapytałam, co się wydarzyło. Ano pan nie przybył w umówiony dzień, wysłał jedynie SMSa, że dostał pracę w Niemczech, którą zamierza podjąć, więc  adios, good bye i praszczaj. Noż !@#$%^&*

W. co prawda spotkał w sklepie w Wisznicach Janka i poprosił o rozejrzenie się za innym wykonawcą, ale w to raczej nie wierzyłam. Na chwilę zapomniałam o pracy dla ojczyzny, odpaliłam olx i zaczęłam szukać. Zapisałam dwa numery telefonów i wysłałam do W., bo co szkodzi spróbować. W. po jakimś czasie oddzwonił, że umówił się z obydwoma delikwentami na rozmowę na miejscu i poinformuje mnie o wynikach, a potem zabiera się i wraca. 

Pierwszy z panów wydawał się być nawet zainteresowany, ale aktualnie jeszcze coś tam mu się klarowało z inną robótką, więc obiecał, że zadzwoni z ostateczną decyzją. Drugi pan za to nie stawiał warunków, przystał na wycenę zrobioną przez poprzednika i stwierdził, że zaczną we wtorek.   W. stwierdził, że we wtorek się nie zaczyna roboty, więc ustalili, że zaczną w sobotę. W. przenocował dokonując jeszcze jakichś prac przygotowawczych i we wtorek przed południem powrócił do Warszawy z tekstyliami użytkowymi czyli roletami rzymskimi, makatkami, kilimem z lelonkami do prania. 

We środę a potem w piątek majster zadzwonił, że jeszcze coś tam kończą gdzie indziej, więc zaczną w poniedziałek.  Przyjęłam wiadomości już z mniejszym rozczarowaniem, a W. po upewnieniu się, że w poniedziałek na amen i mur beton majster będzie, wyruszył znów na wieś w niedzielne przedpołudnie.  Dojechał podobno w tempie ekstra rekordowym, napalił w piecach i z ufnością czekał na rozwój sytuacji.

Sytuacja rozwinęła się w poniedziałek rano, kiedy to majster w towarzystwie pomagiera przybył i rozpoczęto prace.   Póki co do zrobienia była totalna demolka, czyli  zerwanie płyt gipsowych ze ścian kuchni i sieni nr 2 (tej między kuchnia a werandą), zerwanie podłogi w kuchni i sieni. Przedtem trzeba było jednak dokończyć wynoszenie mebli, zdemontować zlew i cieknącą baterię z wyciąganą wylewką, odczepić wszystkie przewody elektryczne od ścian i pewnie jeszcze masę innych rzeczy. 

W. zadzwonił do mnie w trakcie wywózki płyt kartonowych i zrelacjonował pierwszy etap, kiedy odsłoniły się ściany, pomalowane czymś paskudnym i łuszczącym się oraz  sufit ze śladami dawnego komina. Płyty g-k W. wywoził na kompostownik, co skomentowałam dosadnie, ale W. twierdził uparcie, że gips się szybko pod wpływem deszczu rozpadnie i zasili w wapno masę kompostową. Nie miałam siły się kłócić, i tak byłam szczęśliwa, że się udało (na razie), że on tam jest i wszystkiego dopilnowuje sam również nie próżnując. 

Usunięcie płyt z sufitu w sieni ujawniło gigantyczną spiżarnię chyba wiewiórek, ponieważ na łeb wszystkim spadło chyba wiadro starych orzechów. Usunięcie dziwnego zabudowania z płyty pilśniowej za piecem ujawniło z kolei kilka belek zaatakowanych przez jakiś grzyb, który W. póki co uznał za grzyba domowego czyli stroczka i przymierzył się z piłą do wycięcia chirurgicznego tych kawałków. Ale okazało się, że to nie ten paskudny gatunek, który bardzo szybko rozkłada drewno żywiąc się celulozą. Pod warstewką zaschniętej i już pewnie od lat nieaktywnej grzybni było zdrowe drewno.  

Przy okazji zaczęliśmy prowadzić ustalenia dotyczące pozostałych pomieszczeń, to jest salono-jadalni i sypialni. Tam podłogi miały być cyklinowane, ale W. twierdził, że cyklinowanie farby olejnej jest trudne i cykliniarze niekoniecznie chcą to robić.  Nie bardzo chciało mi się w to wierzyć, ale W. jako alternatywę zaproponował piaskowanie, ponieważ i tak ściany, sufity, a także drzwi drewniane w remontowanej części domu muszą być wypiaskowane, bo szlifując to ręcznie skończymy gdzieś pod koniec wieku. Z głęboką pylicą płuc i niedowładem kończyn. Oraz z pomieszaniem zmysłów.

Nie miałam pojęcia jak wygląda takie piaskowanie, obawiałam się, że potem cały dom będzie wyglądał jak gigantyczna brudna piaskownica, a my do końca życia w każdym kęsie jedzenia będziemy mieli ziarenka piasku zgrzytające  w zębach. Obawiałam się także o okna, które na pewno piaskowane być nie mogły. W. był jednak zupełnie przekonany co do pomysłu.

W. zajął się następnie uczestnictwem w pracach trwających, po zerwaniu części podłogi w kuchni znów zadzwonił i poinformował mnie po pierwsze primo, że pod podłogą poza dwoma zmumifikowanymi kunami niczego ciekawego nie było, a tym bardziej poszukiwanego przez nas usilnie garnka ze złotem, po drugie primo, że piec kiedyś stał bardziej po środku, bo natrafiono na stare fundamenty piecowe.

Ponadto W. umówił się z panem od piaskowania, który po obejrzeniu terenu miał wejść z przytupem zaraz po usunięciu podłóg przekładając jakąś inna robotę, żeby dopasować się do harmonogramu prac naszych majstrów.  W. został jeszcze na kolejny dzień, aby zakończyć kwestie demolki i upewnić się że wszystko w porządku. Demolka została podobno przeprowadzona sprawnie, ale ja gratulowałam sobie że mnie tam nie ma, bo jak się wyraził W. "w kaftanie by cię stamtąd odwieźli". Faktycznie, pewnie bym się wszystkim przejmowała i denerwowała, głównie samym faktem straszliwego rozgardiaszu. Trochę żałowałam, że W. nie wziął aparatu, bo byłam okropnie ciekawa tego, co znałam tylko z opowieści W.

Pan od piaskowania pojawił się zgodnie z umową już po wyjeździe W., klucze od domu znalazł w umówionym miejscu i rozpoczął prace. Trwało to cały dzień, ale na koniec wraz z rachunkiem  na trzy i pół tysiaka otrzymaliśmy kilka fotek potwierdzających wykonanie prac.

Część sufitowa w kuchni ze starym miejscem na komin


Drzwi do sypialni od strony sypialni



Drzwi do Mrówczanego z sieni nr 2. Ten czarny otwór po lewej to miejsce po drzwiach z kuchni do tejże sieni. Został ten fragment ściany na górze i z boku. Oczywiście do stolarskiej obróbki na późniejszym etapie prac.


Wejście do kuchni z sieni nr 1 . Nie wiem czemu drzwi nie zostały wypiaskowane, chyba jakieś niedogadanie zaszło. 



Sień nr 2. Białymi drzwiami wychodzimy na werandę, a te obok, otwarte to nieużywane drzwi z sypialni do sieni. Ten dom jest tak skonstruowany, że w zasadzie można się ganiać dookoła. No, z wyjątkiem Mrówczanego, skąd nie ma przejścia do łazienki.



Piasek w części kuchennej został jako część wypełnienia podpodłogowego. Z części mieszkalnej pan piasek wyodkurzał i powymiatał, ale uprzedził że ponieważ bale były wcześniej malowane wapnem, to pyliło się konkretnie i przed malowaniem ścian trzeba je jeszcze raz odkurzyć. 

W. zadzwonił, podziękował i umówił się jeszcze na piaskowanie drzwi kuchennych oraz być może kredensu i komody kuchennej, tej z marmurowym blatem, o ile nie są fornirowane. 

Szczęście nasze nie miało granic..., a c.d. ku niezmiernej radości naszej i mam nadzieję kochanych Czytelników także, wkrótce n.

 

 


Z Nowym Rokiem cz. VI

Kolejny, przedostatni dzień naszego pobytu na wsi zaczął się tak jak wszystkie poprzednie, pogoda też nie uległa gwałtownym zmianom. Kilka stopni powyżej zera, przeważnie chmury z rzadkimi przebłyskami słońca. Na Bugu we Włodawie chyba też nic nie ubyło ani nie przybyło. Swoją drogą nie spodziewałam się, że kiedyś będę mieć chałupę całkiem blisko tej sławnej Włodawy!

Zjedliśmy śniadanie, napełniliśmy miski zwierzaków i wyszliśmy na zwiady. Koty towarzyszyły nam wypatrując wrogów. 




Obejrzeliśmy po raz setny fragment gibniętego płotu, który należało naprawić. Może następnym razem... W. przy okazji wykonał kontrolny telefon do naszego majstra, ale nikt po drugiej stronie nie zamierzał się odezwać. W. zdesperowany zaczął przemyśliwać nad projektem samodzielnego wykonania remontu, przy wsparciu swoich pracowników, ale ja  jednak kategorycznie opowiedziałam się za fachową siłą, której na razie na horyzoncie widać nie było. No cóż,  ćwiczmy cierpliwość i pozytywne myślenie. 

Po dokonaniu obchodu ubrałam się w komplet roboczy, nacisnęłam czapkę W. na głowę i uszy i  przymierzyłam się do ruszenia chwastów w Albiczukowskim. W zachęcił mnie opowieściami, że w trawach poprzedniego dnia całkiem nieźle usuwało się trawska kiełkujące już  obficie. I że może dałoby się wobec tego trochę poczyścić między roślinnością w Albiczukowskim, żeby wiosną już mieć nieco mniej pracy. 

Moim zdaniem, żeby mieć mniej pracy, to trzeba by od razu sypać tonę zrębek, których nie mieliśmy. No ale od czego niekończące się pokłady optymizmu graniczące z naiwnością człowieka miastowego, który wierzy, że kiedyś wygra z tym zielskiem.

Zaopatrzona zatem w narzędzie, wlazłam pomiędzy roślinność i tak z boczku od strony gruszy zaczęłam wydłubywać kępy trawy, kłącza bluszczyka kurdybanka i różne inne tam. Nie powiem, żeby szło jakoś śpiewająco, ale dało się pracować, głównie dzięki temu, że ziemia była mokra i miękka.

W. dziabał z kolei miskanty, ograniczając objętość kęp, które przyrosły zastraszająco szybko. Wyobrażam sobie co to będzie, kiedy nie będziemy już mieli sił, żeby te giganty wykopywać i dzielić. No cóż, wchodzimy w taki wiek, że i nad tym zaczynamy się zastanawiać.

Na razie sił i determinacji nie brakowało, więc dłubiąc miejscami z zegarmistrzowską dokładnością, posuwałam się w głębsze rejony. Odnajdywałam przy okazji zarośnięte kępy irysów,  starałam się nie zdemolować nowych przyrostów chryzantem, od czasu do czasu jakaś cebulka wychodziła mi razem z kępą trawy, więc zakopywałam ją pieczołowicie. Koty zaglądały do mnie co jakiś czas, co w sumie jest miłe. Skoro się interesują i czują się współodpowiedzialne za całokształt, to dobrze o nich świadczy. 

Dookoła spokój, przelatywały jakieś ptaszki, z rzadka przejeżdżał samochód. 

Znajomy widok za drogą.


Stara kuźnia u sąsiadów za SN


Trochę mi już doskwierała ta robota, ale zawzięłam się, że zrobię jak największy fragment, a potem W. zrobi to, co ewentualnie można rozdłubać widłami amerykańskimi. 

W. zresztą nadciągnął po jakimś czasie i omiótł wzrokiem moje dokonania. Teren nieco zbuchtowany, a trawy zmierzwione.




Widząc, że już mam serdecznie dość, wygonił mnie do domu, a ja dość ochoczo przystałam na zakończenie działalności. W. zabrał się za dłubanie na skrajnych częściach rabaty, a ja poszłam sobie do domu, przebrałam się, dołożyłam do ognia i  z czystym sumieniem oddałam się lenistwu. 

W RL nadawano wywiad z Andrzejem Sikorowskim, znanym  oczywiście z grupy Pod Budą, ale nie tylko. Fajna rozmowa, choć wyraźnie wskazująca, że czasy są niewesołe, nie tylko dla kultury. 

W. zakończył prace i usiedliśmy do obiadu. Przy zmywaniu naczyń pomstowałam na cieknący kran, a W. dowodził, że cieknie dlatego, że uparłam się na armaturę z wyciąganą wylewką, a taka ponoć (nie wiem jaki ośrodek badawczy cytował) zawsze musi cieknąć. Co mówiąc wylał całe wiadro wody stojące w szafce zlewowej do ogrodu. Ja tam lubię wyciąganą wylewkę, bo jest wygodna, a przyczyn cieknięcia raczej upatrywałam w osobie montażysty tejże armatury, ale głośno się nie wyraziłam. 

Zmierzch zapadł, zwierzaki ulokowały się w różnych miejscach. Ustaliliśmy, że jutro, czyli w święto państwowe Trzech Króli ruszamy do domu w okolicy południa. Co prawda zostało jeszcze kilka dni wolnego, ale ja chciałam co nieco ogarnąć też dom w mieście, W. też miał sprawy do załatwienia. Następnego ranka zatem rozpoczęłam porządkowanie i pakowanie przedwyjazdowe. W. jeszcze działał ogrodniczo: podlewał nasadzenia, przycinał winorośle na Małpiarni oraz rozciągał folie na ścieżkach ceglanych w celu zabezpieczenia przed inwazją chwastów.  Pochowaliśmy narzędzia, pozamykaliśmy budynki gospodarcze i zjedliśmy resztki obiadowe.

Po zapakowaniu samochodu bagażami, pozostało jeszcze umycie się, przebranie, spuszczenie wody z instalacji, spisanie liczników i... w drogę. Pojechaliśmy trasą na Białą, zatrzymaliśmy się w stałym miejscu, gdzie W. poza tradycyjną kawą "co beret zrywa" kupił opakowanie faworków. Tunel na Ursynowie przejechaliśmy równie komfortowo w odwrotnym kierunku oglądając sobie nasze city, oświetlone i migające, z dużej odległości. Do domu dotarliśmy późnym popołudniem, a więc: do następnego razu!



 




niedziela, 23 stycznia 2022

z Nowym Rokiem cz. V

 Ranek 4 stycznia był jakiś taki rozmamłany. Co prawda ku mej radości wschodzące słońce rzuciło kilka różowo-złotych refleksów na ścianę, czego nie widzieliśmy od tygodni. Ale po zrobieniu tego krótkiego pokazu schowało się i tyle. Trochę jak w Zimie Muminków, kiedy pierwszy raz zza horyzontu ukazał się rąbek tarczy słonecznej i zaraz znikł powodując głęboką frustrację Muminka.

Mnie bardziej frustrowała ogólna obolałość po wczorajszym dźwiganiu worów ze zrębkami oraz widok rąk w krwistych ciapkach po kontakcie z różami. Zrobiłam kawę i jakieś śniadanie, W. jeszcze dosypiał. Ubrałam się i zmobilizowawszy się psychicznie wzięłam widły i ruszyłam za bramę wjazdową, gdzie równo rok temu czyściłam rosnące tam rugosy z tej sławnej turzycy, sadziłam nadmiarowe krokusy i kawałki irysów.  Ponieważ turzyca nie zamierzała się poddać, chciałam znów ją trochę nadwyrężyć. Dziabałam widłami i wyrywałam oporną trawę, ale po wyrwaniu trzeciego kłącza irysa razem z korzeniami turzycy poddałam się. Sprawa wyglądała na beznadziejną. Deszcz mżył leciutko, nigdzie żywego ducha, z sąsiadowego komina unosiła się strużka dymu.



Aby nie upaść na duchu wróciłam do oczyszczania róż na terenie obrabianym ubiegłego dnia. Tu na szczęście mogłam efektywnie podziałać, róże dawały się oczyszczać. Szpadla nie miałam, ale widłami też jakoś się pracowało, choć znów trzeba było uważać na kroplówkę ułożoną także tutaj, ale już zarośniętą i zagrzebaną w ziemi. Zjawił się W., który zamierzał zlikwidować plantację takiego gigantycznego miskanta, którego już w domu zidentyfikowałam jako M. lutaroripariusa, strasznie inwazyjne dziadostwo. Miskanta tegoż W. posadził eksperymentalnie chyba dwa lata temu, wyrosły pojedyncze gigantyczne badyle na 4 metry z pióropuszem szerokich liści.  Tych badyli w tym roku było więcej i W. chyba coś musiał przeczuwać, że eksperyment może się skończyć pochłonięciem całej wsi przez tego potwora, bo ostatecznie postanowił znacznie ograniczyć zielsko. Wykopując kłącza klął głucho, zresztą było nad czym, bo rzeczone kłącza miały grubość kiełbasy zwyczajnej a może nawet i krakowskiej! Zlokalizowane były na różnych głębokościach i rozprzestrzeniały się zatrważająco szybko. 



Dłubaliśmy zatem każde na swoim poletku, a tymczasem drogą sunął sznur samochodów, co W. skwitował: "Ani chybi pogrzeb". I rzeczywiście samochody zmierzały w kierunku cmentarza, gdzie zatrzymały się, a po chwili doszły nas dźwięki ceremonii pogrzebowej. 

Fale mżawki przechodziły w różnych odstępach czasowych. W. skończył z tym inwazyjnym badziewiem i zaczął wykopywać kolejne kępy miskantów, tych przyzwoitych, co prawda rosnących do nieba, ale tworzących grzeczne kępki. Nadmiar miał zamiar zabrać do miasta i kontynuować obserwację w ogrodach klientów. 


Ja usypywałam kopce z ziemi wokół oczyszczonych róż. Całkiem ładnie wyglądała ta część ogrodu, pod warunkiem, że nie patrzyło się na zmierzwioną trawę. Berta tu nie wjedzie, a na wchodzenie z wykaszarką nie zawsze jest czas. Natomiast pomieszanie traw z iglakami, marcinkami i różami dało w sumie fajny efekt.


Przeszłam się trochę rozprostować nogi, podsypywałam jeszcze ścinki drewniane pod kilka róż. W. zarządził posiłek regeneracyjny w postaci bigosu, który okazał się być rzeczywiście przepyszny, mimo zawartości fasoli. Po herbatce i regeneracji sił poszłam sobie jeszcze w kierunku drugiej różanki, która stanowiła taką samą terra incognita jak i ta pierwsza, już obecnie ucywilizowana, w miarę możliwości rzecz jasna. Desperacko wbiłam motykę i pociągnęłam za plątaninę korzeni pokrzywy. Zdejmowałam suchelce oplatające Ritausmę i inne mieszkanki tego miejsca. Powoli wyciągałam sieci korzeni, które poruszały całe fragmenty ziemi i sięgały daleko, daleko. Niestety przy okazji wyrywałam także kępy goździków brodatych, które jakby w ogóle korzeni nie miały. Większe fragmenty starałam się sadzić z powrotem. Tu też rosły gdzieś hosty, zresztą natykałam się na resztki zaschniętych liści.  Trzeba było też uważać na lilie.



W. pojawił się na horyzoncie w samą porę, siłowałam się bowiem właśnie z dwoma najbardziej opornymi siewkami mirabelki. Widły zrobiły co trzeba. Na tej różance rosną najbardziej kolczaste róże oraz gigantyczna Fruhlingsgold, która pachnie przesłodko, w jej kwiatach zasypiają kruszczyki złotawce, a jej płatki zwykle padają ofiara niszczylistki. Miała sporo martwych pędów, które W. obiecał usunąć. Zastanawialiśmy się, czy nie wykorzystać do niej tej gigantycznej podpory zespawanej przez pana Zbynka, który tworzy arcydzieła ze złomu. Podpora leżała od ubiegłego roku pod spichrzem. W. zatem porzucił swoja robotę, ponieważ uznał, że skoro wlazłam w ten kąt, to go jakoś może uporządkujemy. Szpadlem okopał skraj rabaty, bo zatarł się on już dawno, ja z kolei wlazłam pod sam płot, gdzie rosły żurawki. Z sadzonych jakieś 6-7 lat temu 15 sztuk przetrwało chyba z pięć.  Ale za to większość z nich utworzyło solidne kępy. Jedna miała chyba z 40 cm średnicy. Znaczniki wyblakły lub zaginęły, pamiętam jedynie że ta to Blackberry Jam.




I po naszych działaniach 





Zabrałam się za wyrywanie trawy i pokrzyw wokół krzewu ligustra jajolistnego odmiany Aureum. To ładny, warunkowo zimozielony krzew o dwubarwnych liściach.


 

W. tymczasem piłował Fruhlingsgold, potem widłami przenosił cały mój urobek na hałdę biomasy pod płotem. Pokrzywy rosły dosłownie wszędzie, na szczęście względnie ławo wychodziły, ale długość ich korzeni była jakaś kosmiczna. Ogarnęliśmy całkiem porządnie ten skrawek. W. w dalszej kolejności postanowił przyciąć jabłonkę, która prowadzi w formie smukłej kolumny, jak to kiedyś podpatrzył w Wielkiej Brytanii. Powody cięcia były dwa: drzewko było już zbyt wysokie do formowania, przekrzywiało się na jedną stronę. Poza tym W. miał zamiar wychlastać jedną wielką gałąź robinii, która zwieszała się nad różanką. Gałąź zwieszała się także nad linką utrzymującą jabłonkę w pionie. Przytargał drabinę, odczepił stalowa linkę, wlazł z piłą i przystąpił do działania. Ja jeszcze grabiłam dookoła kompulsywnie, wydłubywałam jakieś kawałki dawno pociętej mirabelki schowane w trawie. Oczywiście wygrabiłam jeszcze trzy puszki po piwie wyżłopanym przez klasę robotnicza, wykonująca usługi u Michała latem.

W. skończywszy z robinią przyciął znienacka także czarny bez rosnący pod robinią. Szkoda mi się zrobiło, bo to był już ładny rozłożysty krzew. W. machał rękami w odpowiedzi na moje żale i twierdził, że obok na skraju Angielskiej rośnie inny, odmianowy, który wynagrodzi mi stratę. No, na razie miał dwa czy trzy patyki w ramach gałązek.


 




W. uparł się jeszcze, żeby przesadzić jedną z róż, co do których miał podejrzenia, że są identyczne, co w zasadzie było możliwe, bo te kolczaste potrafią rozłogami pójść sobie w bok i wyrosnąć nowym krzaczkiem. Wyznaczenia miejsca oczywiście oczekiwał ode mnie, więc po krótkiej dyskusji postanowiliśmy wyeksmitować wykopany krzaczek na drugą stronę ścieżki do Bożenki. 

Deszcz nasilił padanie, Cześka przylazła z pretensją, że kto to słyszał siedzieć w deszczu i jeszcze koty trzymać w wilgoci. Poszłam zatem w stronę domu zgarniając i Maszkę, który chyba czekał na efekt interwencji. Rozpaliłam pod kuchnią i pstryknęłam czajnikiem. W. coś tam jeszcze kombinował, chyba zawziął się i zabrał się za kopanie dołka pod różę. Wyskoczyłam jeszcze z konewką, bo miałam potrzebę podlania przesadzonej Rosarium U. zanim W. zdecyduje się to zrobić. Deszcz ustabilizował się na poziomie średnio intensywnym, robiło się ciemno, zabraliśmy się zatem do domu i przystąpiliśmy do robienia obiadu. Ja obrałam ziemniaki, a W. pichcił dwie wersje posiłku: dla mnie dietetyczny cycek z kury, który o zgrozo zabroniłam solić. Dla W. posiłek w wersji dla drwala.  

Ogień szumiał pod płyta kuchenną, deszcz padał w ciemnościach za oknem. Wystawiłam na ganek jedzenie dla kotów tambylczych, zresztą szary pręgus już czekał. Pozmywałam naczynia i ogarnęłam kuchnię. Około 20.00 po prysznicu wczołgaliśmy się do łóżka i zasnęliśmy. Po północy obudziliśmy się jak na gwizdek, zjedliśmy po jabłku. Ja zasnęłam znów, a W. czytał jeszcze przy lampce, co prawda kupiłam mu taką na giętkim pałąku, ale i tak światło trochę mi przeszkadzało. Natomiast c.d. bardzo taktownie n. dopiero gdy się wyspałam. 




Z Nowym Rokiem cz. IV

 Noc była wietrzna, wczesny poranek pochmurny, ale podczas śniadania chmury nagle się rozstąpiły i wyszło słońce, które kaprysiło, potem cały dzień wychodząc, a potem złośliwie chowając się za chmury. Temperatura nadal na plusie. W. zabrał się do Wisznic po zakupy, natomiast ja zachęcona sukcesem dnia poprzedniego ubrałam się na roboczo i wyszłam w poszukiwaniu wyzwań. 

Na pierwszy ogień poszły dwa powojniki, które rosły na rabacie obok różanki, i którą pokazałam w poprzednim wpisie. Przy jednym (JP II) stała jeszcze podpora, z drugiego (President), jak mniemałam, nic nie zostało, więc podpora poszła służyć innej roślinie. Rozdłubałam ziemię wokół najpierw jednego, zauważyłam, ze pęd jest żywy, obcięłam jakiś dyndający suchelec. Dłubiąc wokół drugiego jednak natrafiłam na żywe resztki, więc zdopingowana przyspieszyłam dłubanie i wydzierając płaty darni, perz i pokrzywy utworzyłam szerokie placki gołej ziemi wokół każdego powojnika. 

Darń nie dała się wytrzepać z ziemi, więc powstały całkiem konkretne doły, które zapełniłam kompostem z worów i zrębkami. Zaważyłam sens sadzenia powojników dość głęboko, albowiem z pędów zagrzebanych w ziemi wyrastały nowe korzenie. Presidentowi dałam na razie kawałek bambusowej tyczki obiecując mu bardziej godne podparcie, o ile zechce żyć wiosną.




Następnie udałam się na Autorską i rozpoczęłam  zrębkowanie róż w formie kopczyków.  Jak wspominałam tutaj róże marnie jakoś rosną, może z wyjątkiem Francois Juranville, która chyba też nie pokazuje całej swej okazałości. Podsypię im chyba mączki bazaltowej wiosną i zobaczymy. Część zrębków zużyłam także pod róże na rabacie, na której wcześniej czyściłam powojniki. Obejrzałam znów róże z konkursu na ZZ, wszystkie miały się bardzo dobrze.



W. trakcie prac nadjechał W. z kiepską wieścią, że jedyny kiosk w Wisznicach zamknięty. W. spotkał właściciela, który objaśnił, że idzie na emeryturę, przychód z handlu marny, więc zamyka interes. Fatalnie, bo to było jedyne miejsce, gdzie można było dostać Krainę Bugu, Sielskie Życie oraz Brać Łowiecką. To był taki właściwie salonik prasowy.  Ech...

W. oddalił się do domu, żeby rozładować zaopatrzenie i oczywiście napić się nieśmiertelnej herbaty, obiecując że potem włączy się w prace na Angielskiej, gdzie stały już worki ze zrębkami. W. nie było i nie było, wreszcie bezrobotna i marznąca na wietrze sama zaczęłam wywalać zawartość worków i rozgarniać pomiędzy badylami. Wydzierałam znów kępki trawy i przy okazji natknęłam się na wyłażące przebiśniegi. Obsypałam je zrębkami, ale zaznaczyłam miejsce, żebyśmy tam nie wleźli, bo rozkwasimy je na amen.

W. nadszedł i złapał za kolejny worek, ja wlazłam między róże przy płocie Bożenki i tam rozprowadzałam ściółkę. Co chwilę W. wydawał nieparlamentarne okrzyki, gdy róże zahaczyły go za garderobę, ja jednostajnie powtarzałam "Nie wejdź w to" starając się ostrzegać W. przed rosnącymi tu i ówdzie mniejszymi roślinami. Berberys drapał konkretnie, ale wreszcie skończyliśmy. Ponieważ staraliśmy się sypać grubo, to znów została część terenu na następny raz, ale już bliżej niż dalej. No i tak to wyglądało





Zebrałam worki, ciepnęłam je do zwinięcia pod oborą, zabrałam aparat, ale po cyknięciu kilku zdjęć, w tym tych widocznych powyżej, postanowiłam jeszcze wyściółkować kilka krzewów rosnących naprzeciwko małpiarni obok morwy o płaczącym pokroju. Tam W. posadził jakiś czas temu azalię, dwa kiścienie i cos tam jeszcze, chyba oczar. Jeden kiścień nie przeżył poprzedniej zimy, reszta cieszyła sie zdrowiem. 

Zrębki skończyły się nieodwołalnie, ale pomyślałam, że pewnie w drewutni jest trochę ścinków, zrzynków i odpadków drewnianych, które być może dadzą się wykorzystać. No i faktycznie, kilkadziesiąt lat dziabania drewna w tym miejscu spowodowało, że na ziemi (no bo nie podłodze) była warstwa drobnych i grubszych kawałków, które po odłożeniu aparatu w bezpieczne miejsce załadowałam do pustych donic i nosiłam w różne miejsca. Poza krzewami, które wymieniłam, obsypałam Aleksandrę i Pat Austin czyli róże rosnące na skraju Angielskiej oraz klombik azaliowy w sadku, który najpierw solidnie wypieliłam. 



W. natomiast demontował górę darni pod stodołą, szykując tym samym miejsce na przywiezioną wierzbę, która miała rosnąć obok posadzonej kilka lat temu Mt. Aso. Różowe i czarne kotki wierzbowe miały stanowić ładny wiosenny akcent.

Póki co postanowiłam zrobić przerwę. Dołożyłam do ognia pod kuchnią i usiadłam przy stole z herbatą i cebularzem, który odgrzałam sobie ekspresowo na patelni.  Słuchałam radia i starałam się nie patrzeć na obrzydliwe deski podłogowe, które powoli stają się moją obsesją z powodu odwlekającego się remontu. Posilona zabrałam aparat i ponownie wyszłam na zewnątrz. Dotarłam na teren pomiędzy Albiczukowskim a płotem, gdzie kilka lat temu sadziliśmy róże: Cardinal Richelieu, Gishlaine de Feligonde i jeszcze jedną. Potem dosadziliśmy kilka kupionych w ogrodzie Botanicznym w Powsinie podczas święta róż.  Pomiędzy nimi oczywiście rosły trawy W., a trochę dalej kilka iglaków i pod samym płotem świdośliwy.



Popatrzyłam na zarośnięte wysoką splątaną trawą róże, jakoś tak wzięłam porzucony przez W. szpadel i zaczęłam rozdziabywać ten kożuch wokół pierwszego krzaka. Rwałam, podkopywałam, wyciągałam kłącza i to wszystko bez rękawiczek. Ale czynność już mnie tak pochłonęła, że zapomniałam o kłujących kolcach i brudnej ziemi. Szło opornie, ale jakoś udało się z pierwszym krzakiem, który został ładnie oczyszczony. Wokół dosypałam pięknej świeżej ziemi z rozdłubanej częściowo przez W. góry kompostowej przy gruszy rosnącej miedzy Albiczukowskim a byłym warzywnikiem. Tam przez kilka lat rzucaliśmy chwasty z akcji pielenia w terenie przyległym. Pod tą gruszą, jak dostrzegłam, W. posadził wykopaną Rosarium U. Grusza na zdjęciu po prawej stronie kadru

Zachęcona przeszłam do drugiej róży i gdy zaczynałam dobierać się do chwastów, nadszedł W. zabrać mi szpadel, ponieważ zamierzał dokonać dzielenia kilku miskantów rosnących pod płotem frontowym i znacznie przewyższających dopuszczalne rozmiary. 


Szpadel musiałam zatem oddać, ale wzięłam sobie saperkę, która okazała się poręczniejsza. Siłą rozpędu oczyściłam jeszcze jedną, obsypałam ziemią, która już wysypywała mi się po drodze, choć było to kilka metrów dosłownie. No ale byłam już lekko zmachana, więc pokłuta, podrapana i umazana ziemią poszłam wreszcie do domu. Gumofilce zostawiłam na ganku, ciuchy z grubsza wytrzepałam i powiesiłam do przeschnięcia. W. został jeszcze walcząc z trawskiem. 

W Albiczukowskim dziura w niebie:



Wykapałam się tymczasem i udzieliłam sobie dyspensy w temacie słodyczy, albowiem W. kupił po pączku w Wisznicach. Lodziarnia nieczynna, więc W. przerzucił się na wypieki. Pączki miały taką konsystencję, że jak to W. stwierdził, robią je chyba z ciasta chlebowego, tyle że słodzonego. Ale ja tam nie wybrzydzałam. Kalorii spaliłam milion, więc chyba mogę. 

Gdy W. wrócił w podobnym stanie jak ja, przebrał się i przystąpił do robienia bigosu, albowiem kupił jakąś przemysłową ilość kapusty kiszonej. Omawialiśmy w międzyczasie kwestię dereniarni, ponieważ wystąpiłam z odważnym  pomysłem, aby wśród tych kolorowych zimą pędów wprowadzić nieco zieleni sadząc niewielkie iglaki karłowatych odmian. Takie obrazki widziałam w Gardeners' World Winter Special i bardzo mi się to połączenie spodobało. W. nawet nie protestował, co więcej podchwycił pomysł i stwierdził, że go zrealizuje. 

Koty wróciły, pod kuchnią trzaskały resztki naszego starego płotu, bigos pachniał, w RL zapowiadali w dalszym ciągu deszcze i wiatr. W. przypomniał sobie, że kiedyś jadł bigos w wersji z fasolą Jaś i postanowił popełnić tę wersję samodzielnie. Ja tam fasoli nie lubię, poza szparagową, więc skrzywiłam się. W. obiecując, że bigos będzie arcydziełem, namoczył całą torbę fasoli i odstawił na blat roboczy, chcąc ugotować ją następnego dnia i dodać do kapusty która zawierała już resztki gęsi, jakieś inne mięsa, boczek etc.

Zasypiałam zatem w oparach bigosu i w rosnącej temperaturze, bo W. niemiłosiernie dokładał do ognia, chcąc doprowadzić bigos do finału. Nad ranem było mi tak gorąco, ze uchyliłam okno i ponownie zasnęłam a c.d. w chwili kiedy n. zastał W. nerwowo poszukującego czapki do spania. 





Z Nowym Rokiem cz. III

 Drugi dzień nowego roku nie różnił się pogodowo od dnia poprzedniego, jednakowoż deszcz nie padał. Wstawać jakoś się nie chciało, zatem póki co włączyłam sobie Manniaka po Omacku w RNŚ czyli p. Wojciecha Manna z jego muzyką. W. natomiast  już się ewakuował na zewnątrz razem z psami. W związku z brakiem skrystalizowanego planu wylazłam dopiero po 13.00 z aparatem. Momentami wychodziło zza chmur nieco słonecznego blasku, ale wiatr trochę szarpał poły tużurka.


Biały domek, czyli sąsiedzi zza drogi


Nasza drewutnia zza krzaków. Już niedługo będzie obecny ten widok



Kilka zbliżeń na derenie 































I kilka portretów. Rudbekie i wiciokrzewy się nie poddają




Trawy też trzymają fason








No i tak sobie łaziłam i myślałam, że jakoś tak głupio być na wsi i nie grzebać w ziemi skoro się w zasadzie da. Wzrok mój spoczął na różance, która zarośnięta niemiłosiernie i zaniedbana od ubiegłego roku wyglądała przeokropnie. Nie miałam jakoś ani czasu ani weny zająć się nią wiosną, chwasty zatem porosły radośnie, w ciągu sezonu zawsze było co robić i jakoś omijałam ten fragment.

Teraz miałam dwa wielkie krzaki Super Dorothy i Lykkefund splątane ze sobą, porośnięte jakimś chwaściorem, który wspiął się na pędy dość wysoko tworząc na pół zeschnięty kożuch. Dołem też plątanina zaschniętego perzu w Gipsy Boy i Stanwell Perpetual. Mężnie postanowiłam wleźć w to wszystko i oczyścić ile się da. W. jednak machał mi przed oczami doniczkami z przywiezionymi różami i domagał się ostatecznej decyzji co do ich lokalizacji. Z westchnieniem udałam się z W. na spacer po ogrodzie i wytykaniem palcem miejsc z grubsza nadających się. Po burzliwych dyskusjach (jakby było nad czym dyskutować) ustaliliśmy, że W. Baffin pójdzie pod jedno z drzew od frontu, a Teresę damy na teren przy ścieżce do Bożenki, tam gdzie już rośnie komplet krzewów i drzew takich jak cisy, kaliny, Lilak Krasawica Moskwy oraz róże przesadzone z różanek w trakcie rozgęszczania. 

Tu rzeczona rabata z zasiekami z tyłu, pod płotem Bożenki, gdzie W. także składuje hałdy gałęzi. Tu będą w przyszłości piękne rododendrony. Jak twierdzi W.




Wróciłam na wyznaczony odcinek i powolutku wydłubywałam sznurki perzu i ograniczając dziabania, pamiętając że gdzieś tam rosną hosty. Niewdzięczne krzaki kłuły mnie, drapały, szarpały za włosy. Jakby tego mało otarłam się o badyl z łopianowymi kulkami, który też gdzieś się uchował. Błyskawicznie oblepiłam czapkę i polar (obie części garderoby należące do W.) tym badziewiem, czepliwym jak chyba nic innego. 

Wśród sznurkowych kłączy perzu oczywiście nie mogło zabraknąć pokrzyw, także pakiet standard. Dotarłam do podstaw krzewów róż, tych największych, pełznąc na kolanach, Dołem masa zaschniętych, martwych pędów, których nie miałam czym usunąć, poza łamaniem rękami, ale jednak to nie dawało spodziewanych rezultatów. Wydarłam się zatem w przestrzeń, żeby zlokalizować W. Poprosiłam o podrzucenie sekatora, ponieważ już mi się nie chciało wypełzać z tej gęstwiny. W. porzucił zajęcie polegające na roznoszeniu worów ze zrębkami z samochodu na docelowe tereny i rozpoczął poszukiwania sekatora. Trwało to dobrą chwilę i wreszcie przyniósł malutki ręczny sekatorek, na który popatrzyłam z  niechęcią. Niestety większe narzędzie gdzieś przepadło, lub zostało z rozpędu zgarnięte poprzednim razem i zawiezione do miasta. 

Wycięłam zatem większość suchych badyli tym maleństwem, tnąc na kawałki pędy po całej długości, żeby jakoś je wyplątać spomiędzy tych żywych długaśnych batów Matko jedyna, co to była za galernicza robota. W  międzyczasie wyszarpywałam zielsko oczyszczając dawno zarośnięte obrzeże różanki ze starych dachówek betonowych. Sekator wpadł mi gdzieś w miękką ziemię i przepadł, więc wróciłam do łamania gałęzi palcami. Zaczęłam sama sobie współczuć. W. co prawda wyrażał podziw dla mojej desperacji, ale ja już marzyłam o chwili, kiedy stamtąd wyjdę, o własnych siłach i z oczami nie wykłutymi przez gałęzie. Zębas od czasu do czasu wybiegał z domu i współczująco przytulał się do mnie, ale potem wracał pod dach, bo jednak temperatura 6 czy 7 stopni jest stanowczo za niska na psa nie posiadającego podszerstka. 

Skończyłam z wyrywaniem zielska i cięciem z jednej strony i po bezowocnych usiłowaniach odszukania sekatora, przeniosłam się na przeciwpołożną, żeby oczyścić róże z drugiej strony, tam gdzie nie sięgałam siedząc po środku rabaty. Wychlastałam całą masę martwych pędów i jakoś tak się krzewy ładnie prześwietliły. Wyrwałam pokrzywy i trawsko wokół powojników i winorośli posadzonych po drugiej stronie akacjowej pergoli. Odpieliłąm resztki zabidzonej Solero i Rosarium Uetersen, którą postanowiłam definitywnie przesadzić, ponieważ co roku była ścinana wykaszarką, deptana i co tam jeszcze, właziła bowiem na ścieżkę pokładając się jedynym pędem, który jednakowoż co roku zawsze kwitł. 

W. nadciągnął ze szpadlem i wykopał krzew, który miał niewiarygodnie gruby korzeń. No, ale róża ta rosła tu od wielu lat, ponieważ przyjechała chyba z pierwszą partią róż od Ewy Jarmulak, kiedy odważyłam się założyć na tym dziewiczym terenie różankę. Na korzeniu widniała jeszcze oryginalna plakietka znacznikowa 



Na zakończenie wygrabiłam urobek, dość dokładnie, żeby psy się nie pokłuły o kawałki pociętych kolczastych gałęzi. Grabiąc pomiędzy krzewami odkopałam zaginiony sekator! No i tak wyszło





Zrobiła się już szarówka, zebrałam więc narzędzia i skierowałam się do domu. W. jeszcze został, na szczęście róże były już na swoich miejscach, więc nie było zagrożenia, że dłubiąc po ciemku coś pomyli. Zauważyłam, że kilka worków zrębków ustawił przy Autorskiej, ponieważ chciałam obsypać róże tam rosnące w celu ochrony przez ewentualnymi niekorzystnymi warunkami. Mimo całej tej harówy czułam satysfakcję i cieszyłam się, że pogoda pozwoliła wsadzić łapy w ziemię, bo bardzo mi już tego brakowało. 

W domu obrałam ziemniaki i nastawiłam na kuchni, pod którą zdążyło oczywiście wygasnąć. W. wkrótce też nadciągnął, przebrał się i zaczął przygotowywać resztę gęsi do odgrzania. Ja zabrałam się do oskubywania garderoby roboczej z rzepów, co zajęło mi trochę czasu., ale jakoś w rezultacie pozbyłam się tego świństwa wrzucając je od razu do pieca. Zrobiliśmy sałatę, otworzyliśmy winko i zasiedliśmy do stołu.

Zjedliśmy ze smakiem późny obiad, wykąpaliśmy się i walnęliśmy pod kołdry. Na zewnątrz słychać było szum deszczu, któremu wtórował narastający wiatr. Co oczywiście nie oznaczało, że c.d. z jakichś przyczyn nie n. kolejnego poranka.