niedziela, 13 sierpnia 2023

Nieoczekiwany początek lata cz.IV

 Piszę tak na raty tę relację z uwagi na smutne dla nas wydarzenia związane z walką najpierw o zdrowie Wańki, a potem, gdy już się okazało, że medycyna jest bezsilna, z walką o jej względny komfort życia. Niestety kilka ostatnich dni  sprawiło jej tyle bólu, który widać było w psich oczach, że postanowiliśmy  skrócić te cierpienia, gdy już nie było nadziei na poprawę, kiedy już odmawiała jedzenia i nie była w stanie wstać. 

Jeśli ktoś nie zna historii Wańki ( a w zasadzie Ivany), to przypomnę pokrótce, że wzięliśmy ją w styczniu 2018r. z domu tymczasowego pod Poznaniem  po śmierci poprzedniej naszej suczki Kredki. W adopcji pośredniczyła Fundacja Sfora Husky. Historia Wańki była niewesoła,  wegetowała u kolejnych właścicieli, potem gdzieś w schronisku w Gnieźnie. Nikt nie wiedział ile ma lat, choć mikroczip z 2006 roku jaki udało się odczytać świadczył, że nie była już młoda. Przyszła do nas z bagażem doświadczeń, odruchami agresji na widok szczotki i wszystkiego co przypominało kij, z brakiem socjalizacji z człowiekiem. Wzięliśmy ją na emeryturę, która trwała do 4 sierpnia 2023r.  Mamy nadzieję, że było jej u nas dobrze. 











Teraz pewnie Opiekun-Wszystkich-Małych-Stworzonek przyprowadzi do nas  jakiegoś kolejnego bezdomniaka,  który znajdzie u nas dom. Zębas bardzo tęskni na towarzystwem.

No ale wracajmy do ostatniej części relacji czerwcowej.

W. o poranku wyruszył do ogrodu, choć oczywiście groziła mu ekskomunika miejscowego proboszcza. Co prawda skrył się w trawach rosnących od frontu, ale uświadomiłam mu, że teraz pewnie parafian szpieguje się za pomocą dronów. 

Ja z kolei bez pośpiechu wypiłam pierwszą kawę, zjadłam kanapeczki oraz wstawiłam żarcie dla psów, którego proces kulinarny nie został ukończony w dniu poprzednim. Wszyscy obecni na czterech łapach zostali nakarmieni. 

Wyjrzałam na zewnątrz i zaobserwowałam, że pogoda jest całkiem niezła, choć było wietrzne, o czym uprzedzało RL. Póki co postanowiłam nadrobić notatki do relacji z pobytu, więc przeniosłam się z kawą na werandę. W. właśnie ukończył wyznaczony sobie odcinek do odchwaszczania i udał się do kuchni na śniadanie. Sporządził twarożek z rzodkiewką i szczypiorkiem, przyprawił steki czymśtam i uwalił się na leżaku z książką i herbatą. Ja usiłowałam porobić zdjęcia różom, ale wszystko majtało się na wietrze, więc nie zdziałałam zbyt wiele. Podczas gdy szwendałam się po krzakach za aparatem,  nadleciał nasz miejscowy pilot i niepokojąco nisko wykonał kilka ewolucji tuż nad naszymi głowami. Cud, że o przewody nie zahaczył. Być może podziwiał także nasz ogród ze swojej perspektywy. No to niech mu będzie na zdrowie.




Około 11.00 zabrałam się za uprzątnie urobku W., który wszystkie wyrwane badyle wywala z uporem na wykoszone ścieżki. W słuchawkach pan Mann i robota jakoś szła. Był to także sposób na rozruszanie gnatów po wczorajszej harówie. Zielsko pakowałam do pustej skrzynki i nosiłam na kompost, lub ściółkowałam nim pomiędzy krzakami.

W. wychynął zza zakrętu i oznajmił, że ukończył odchwaszczanie od frontu, a zatem zasłużył na prysznic i odpoczynek.  Ja kuszona widokami czerwcowego ogrodu zamieniłam grabie na aparat i starłam się oddać to nieprawdopodobne piękno, które otaczało nas  poniekąd dzięki naszej ciężkiej pracy. Albiczukowski wyglądał super, choć trawy jeszcze nie były w szczytowym okresie, który przypada na przełom sierpnia i września. Posiliłam się truskawkami z odrobiną miodu. No żyć - nie umierać.  Tylko ten wiatr mógłby nieco ucichnąć.  Stwierdziłam, że warto byłoby podlać jeszcze raz odzyskowe sadzonki marcinków, Trochę były klapnięte, ale liczyłam że dadzą radę jak tylko chwycą się ziemi. Podreptałam po konewkę i dolałam nieco wody uratowanym sadzonkom.

Ogólnie trwała leniwa niedziela, W. na leżaku, koty łaziły to tu, to tam, Zębas też towarzyszył nam wszędzie. Tylko Wańka leżała w domu, wychodząc tylko za potrzebą, jeśli zdążyła.  

Ponieważ w RNŚ zaczynała się Siesta pana Kydryńskiego, usiadłam sobie z podgrzanym cebularzem, który posmarowałam sobie resztka twarożku ze śniadania, nie bacząc na recepturę produktu regionalnego. W słuchawkach same fantastyczne utwory, Ray Charles, Ella Fitzgerald z Louisem Armstrongiem, no i J.S. Bach w Pasji Św. Mateusza. Na koniec wybrzmiało Bolero w wykonaniu Filharmoników Wiedeńskich. Patrzyłam sobie na ogród i jakoś mi ta muzyka współgrała z falowaniem na wietrze traw, zapachem róż, jaśminowców i skoszonej trawy.  "Tu nie zasłaniają piętrowe mury wschodzącego słońca. Jak tu pięknie. Prawdziwy raj", jak zanotował na którymś swoim szkicu pan Albiczuk. Może byłby z nas dumny, gdyby mógł zobaczyć to miejsce.





W. rozleniwił się, a tu jeszcze nas czekało sadzenie powojnika Purpurea Plena Elegans, który miał zastąpić Blue Angel, który zapadł się pod ziemię. Poza tym trzeba było podlać wszystko to, co zostało osadzone w sobotę. Zaczęliśmy od sadzenia, kiedy to pojawiła się Bożenka z talerzem pierogów z truskawkami. Pierogi to jest taka potrawa, którą chyba każdy lubi. Żarliśmy więc łapami prosto z talerza, nie przejmując się konwenansami i higieną osobistą. Bożenka oglądała nasze rośliny z niekłamanym i zupełnie uzasadnionym zachwytem. Przyznała się, że czasem sobie tu spaceruje, kiedy nas nie ma. Zachęciliśmy ją, żeby brała leżak i siedziała sobie ile chce. Bożenka jak zwykle stwierdziła, że ona nie ma czasu. No a w ogóle to już by do lasu na jagody poszła. 

Zeżarliśmy pierogi, za płot wstawiliśmy Bożence jeden powojnik, skrzynkę host oraz naczynia, które nagromadziły się przez ostatnie trzy pobyty, podczas których dostawaliśmy różne dobra konsumpcyjne.

W. pozostał w ogrodzie i zabrał się za podlewanie. Ja złapałam Cześkę, która akurat się napatoczyła i wstawiłam ją do Mrówczanego. 

Ponieważ mieliśmy jeszcze te nieszczęsne steki, więc obrałam ziemniaki i umyłam sałatę od Bożenki. Potem zabrałam się za ogarnianie przedwyjazdowe i pakowanie rzeczy, które miały z nami wyjechać.  W. zabrał się za czynności kulinarne. Zjedliśmy obiad, resztę jedzenia spakowaliśmy do zabrania. Udało się odłowić Maszkę, więc w zasadzie mogliśmy się zbierać do wyjazdu. Zmyłam stertę naczyń, zamiotłam podłogi, powywalałam do śmieci to co było zbędne, wyniosłam na kompost resztki organiczne. W. zapakował cały majdan do samochodu, śmieci wrzucił na pakę, wykapaliśmy się, odłączyliśmy prąd i po zapakowaniu zwierzaków wyruszyliśmy w drogę powrotną.  

Zatem do następnego razu 👋  

 A na deser filmik ze spaceru po czerwcowym ogrodzie