środa, 21 lutego 2024

Parę słów do mikrofonu

Postanowiłam przekazać tu  kilka informacji kompletnie z tematyką blogu niezwiązanych, ale istotnych z punktu widzenia wydarzeń społecznych, z którymi mamy obecnie do czynienia. Mówię o protestach rolniczych i ich oficjalnych lub mniej oficjalnych powodach. A także o konsekwencjach tychże. Krótko- i długotrwałych. 

Skłoniło mnie do komentarza obejrzenie sobie postu z Fb, jaki udostępniają sobie również osoby z mojej grupy znajomych na Fb. Przerażające zdjęcia spleśniałej kukurydzy, która jak prawdopodobnie twierdzą publikujący, wjeżdża do nas całymi tysiącami ton i truje nasze rodziny, zwierzęta i pogrąża kraj w morowym powietrzu. Zaskakujące dla mnie jest to, że udostępniają to osoby, którym generalnie nie odmówiłabym zdrowego rozsądku i umiejętności trzeźwej oceny sytuacji. Przypuszczam, że bezrefleksyjne powielanie bredni  publikowanych przez pewnego pana z Hajnówki, który jest dobrze znany polskiej administracji, wynika z głębokiej niewiedzy, którą pozwolę sobie choć trochę  ograniczyć pisząc niniejsze. 

Po wybuchu wojny na Ukrainie z powodu rosyjskiej agresji staliśmy się dla ukraińskiego rządu krajem, który mógł i siłą rzeczy musiał stanowić pewną alternatywę dla utraconych szlaków handlowych przez Morze Czarne. Ogromna liczba plonów zbieranych rokrocznie z fantastycznych ukraińskich czarnoziemów musiała zostać sprzedana, ponieważ pieniądze dla kraju prowadzącego wojnę to rzecz najważniejsza. Kraje UE graniczące z Ukrainą stały się nagle wrotami dla napływu ogromnej ilości zbóż i innych towarów, które finalnie miały trafiać do odbiorców na całym świecie. Ale należy pamiętać, że transport morski jest daleko bardziej opłacalny w przypadku towarów masowych niż transport kolejowy czy samochodowy. Dochodzi jeszcze różnica w rozstawie torów, a więc każdy transport kolejowy to konieczność przeładunków.  Każda operacja logistyczna, każdy dodatkowy kilometr transportu lądowego, zużyte paliwo etc powodują, że cena towaru rośnie, i to znacznie. 

Naturalną koleją rzeczy było więc to, że szukano rozwiązań polegających na krótkim łańcuchu dostaw. Wywieźć, sprzedać zaraz za granicą odbiorcom, którzy potem zajmą się dystrybucją w UE lub poza nią. Pusty środek transportu wracał na Ukrainę po kolejne ładunki.  Oczywiście w międzyczasie Komisja Europejska rozpoczęła inicjatywę Korytarzy Solidarnościowych, co było o tyle nietrafione, że infrastruktura i przepustowość naszych przejść granicznych nie była i nie jest przystosowana do tak ogromnej ilości towarów. Nikt tego nie przewidywał tak jak nie przewidywał, że za naszą wschodnią granicą wybuchnie wojna. 

W 2022 roku ilość materiału roślinnego wjeżdżającego z Ukrainy przez polską granicę w postaci zbóż konsumpcyjnych, paszowych zwiększyła się prawie pięciokrotnie. Czy ktoś to w ogóle jest w stanie sobie to wyobrazić?  Dla zobrazowania:

średnio w jednej ładowni statku masowca przypływa do nas do portu 20 tysięcy ton kukurydzy, soi czy innego towaru. To są 333 wagony po 60 ton. To z kolei stanowi 7 składów kolejowych o długości 48 wagonów, w sumie jakieś 7 kilometrów wagonów. 1 ładownia masowca, których to ładowni ma on kilka to siedmiokilometrowy pociąg.

Z TIRami jest jeszcze lepiej ponieważ taka ładownia statku to około 900 TIRów po 22 tony czyli 18 kilometrów ciężarówek jedna za drugą. 

W 2022r. przez polską granicę wjechało, jak się ocenia ok. 4,5 mln ton zbóż

No i co było dalej? Oczywiście towar z Ukrainy jako tańszy i bardzo dobrej jakości (o tym będzie nieco później) był i jest chętnie kupowany przez naszych przedsiębiorców, zakłady paszowe, hodowców drobiu czy świń, Ci ostatni szczególnie chętnie zaopatrują się w towar niepatriotycznie przywieziony zza wschodniej granicy, ponieważ dostali po dupie kosztami m.in. wody, prądu, więc koszty produkcji kilograma żywca też skoczyły. Nie wiem na ile komentujący posty pana z Hajnówki wiedzą, że koszty produkcji wpływają na ostateczną cenę produktu finalnego czyli mięsa, które mamy na półkach   I co więcej,  na konkurencyjne ceny eksportowe naszych towarów na rynkach światowych. O które to rynki trwa zażarta walka.  My nie mamy zbyt wiele do zaoferowania światu poza żywnością. 

Jednakowoż ogromna ilość wwiezionego zboża została dalej rozdystrybuowana, i na tym zarobiły nasze polskie podmioty dokonujące tych transakcji handlowych, organizujący logistykę etc. Za co teraz wiesza się je na różnego rodzaju listach wstydu.

To tyle tła merytorycznego całej sprawy.

Teraz kilka faktów:

  • materiał roślinny przeznaczony do produkcji pasz czy żywności z pewnymi konkretnymi wyjątkami nie podlega systematycznej kontroli urzędowej przez wyspecjalizowane inspekcje. Jest to towar niskiego ryzyka, nie stanowi zagrożenia a zatem częstotliwość kontroli jest ustalana na podstawie oceny ryzyka opartej na pewnych kryteriach. A kontrola może być przeprowadzona w dowolnym miejscu. To dotyczy towaru wyprodukowanego w UE jak i przywożonego spoza UE. Nikt nie żąda od Policji, żeby legitymowała każdego obywatela na ulicy tylko dlatego, że potencjalnie istnieje jakieś ryzyko, że nastąpi na tej ulicy włamanie. Natomiast co istotne, kontrola nad towarem przeznaczonym do dalszej produkcji w łańcuchu paszowym czy żywnościowym nie jest wyłącznie kwestą organów administracji. Zakład paszowy, ferma drobiu czy świń nie pozwoli sobie na wykorzystanie paszy niespełniającej wyśrubowanych norm. Wewnętrzne przepisy jakościowe bazują na opłacalności produkcji, co oznacza, że dobrej jakości pasza równa się zaplanowane przyrosty masy w jednostce czasu. Kurczaki wazy się co tydzień i sprawdza się przyrost masy. Jeśli rosną nie tak jak trzeba lub chorują to producent żąda odszkodowania od dostawcy paszy. To są poważne, wielomilionowe biznesy i nikt tu nie pozwoli sobie na skuchę. To samo z nioskami, lochami etc.
  • W ubiegłym roku inspekcja, w której pracuję i tak się składa, że nadzoruję to co się dzieje na granicy od dwudziestu przeszło lat, zbadała grubo ponad tysiąc prób pobranych z materiałów paszowych, w tym zbóż z Ukrainy. Były to próbki pobrane na granicy właśnie. Nigdy nikt w Europie nie prowadził badań pasz roślinnych na taką skalę. Kierunki badań to mikotoksyny, skażenie mikrobiologiczne, metale ciężkie, pestycydy fosforo-i chloroorganiczne, GMO. Ile było próbek z wynikami niezadawalającymi? Otóż 14. Słownie czternaście.  I nie wykryto tam nie wiadomo czego.   I więcej powiem: nasi inspektorzy zachwycali się jakością tych zbóż. Od czasu do czasu w badaniu organoleptycznym zdarzała się powierzchowna pleśń, głównie spowodowana tym, że wagony stały zbyt długo po załadunku w niekorzystnych warunkach atmosferycznych, czyli po prostu w deszczu i wilgoć przedostała się do środka. Wówczas towar nie był dopuszczany do obrotu. Owszem, ja też mam fotografie, które pokazują jakie w znakomitej większości to zboże jest. Zresztą nie tylko zboże ponieważ...
  • ... każda przesyłka produktów pochodzenia zwierzęcego podlega kontroli na granicy. i tu także widzimy jak wygląda to co przyjeżdża z ukraińskich zakładów. Jak na kraj częściowo ogarnięty wojną to naprawdę nie mają się czego wstydzić. Mięso drobiowe, miód, przetwory mleczne spełniają wszystkie standardy, a badania w urzędowych laboratoriach nie wskazują nieprawidłowości. Niezależne badania miodu wykonane w jednym z instytutów badawczych potwierdziły tylko jego dobrą jakość. Dla porównania: w 2023r. liczba powiadomień w unijnym systemie o niebezpiecznej żywności i paszach dla żywności pochodzenia zwierzęcego z Polski to 197 (głównie salmonella), dla żywności z Ukrainy w analogicznym okresie to 32. Przy czym żywność z Ukrainy jest kontrolowana znacznie częściej, ponieważ pochodzi spoza UE. 
  • Jak wspomniałam, towary z Ukrainy jada do nas od wielu lat, od 2022r. w znacznie większej ilości. I ta ilość to jest słowo-klucz. I cena. Jakość nie ma tu nic do rzeczy. Zdjęcia krążące po internetach są robione w niewiadomych okolicznościach, hitem stały się "sensacyjne" zdjęcia spleśniałej kukurydzy, która została przez nasze służby zatrzymana z powodu zawilgocenia i skierowana do zniszczenia, ale podmiot odpowiedzialny decyzji nie wykonał, zaskarżył ją do wojewódzkiego sądu administracyjnego, który z kolei nakazał wstrzymanie wykonania decyzji. Wagony stoją na bocznicy na jednej ze stacji granicznych od maja ubiegłego roku! I na fotkach towar wygląda naprawdę przerażająco. Zwłaszcza dla tych, którzy kompletnie nie znają tła całej sprawy. 
  • Zbliżają się wybory samorządowe. Czy nikogo nie zdziwiło, że gwałtowne protesty i blokady zostały zaininicjowane teraz? Kiedy Zielony Ład został przyjęty w swych założeniach już dwa lata temu? Kiedy zboże z Ukrainy akurat przestało wjeżdżać, bo od 15 września ubiegłego roku jest zakaz (tak, zakaz całkowity!) dopuszczania do obrotu na terenie Polski m.in. kukurydzy i pszenicy z Ukrainy?  Rolnicy przez te lata spokojnie brali sobie odszkodowania, dopłaty, rekompensaty z naszych podatków, hojnie rozdawanych przez poprzednią władzę A teraz rozliczają  rząd, który ukonstytuował się 2 miesiące temu.  Komuś zależy, aby kolejna bitwa o władzę została przez obecnie rządzące partie polityczne przegrana.  I ktoś te protesty podsyca między innymi przez publikowanie zmanipulowanych informacji lub po prostu kłamiąc.   A pożytecznych idiotów, którzy puszczą je dalej  nie brakuje. 
  • Blokowanie przejść granicznych kraju, który traktatowo jest zobowiązany do zapewnienia płynnego przepływu towarów powoduje jeszcze jedno: stajemy się niewiarygodni dla graczy handlu międzynarodowego. Przewozy towarowe zaczynają nas pomijać, wykształcają się alternatywne szlaki handlowe. Ogromny biznes jaki łączy się z handlem od wieków, zmienia swoje plany. Na Podlasiu kryzys migracyjny i zamknięte prawie wszystkie przejścia graniczne towarowe. Na granicy z Ukrainą agresywne blokady. Tymi przejściami nie tylko wjeżdżają towary, również takie jak stal, ruda żelaza ale wyjeżdżają towary eksportowane przez polskich przedsiębiorców. Byliśmy do niedawna potentatem w eksporcie piskląt jednodniowych do Ukrainy. teraz już na czele stawki jest inny kraj UE. Być może retorsje dotyczące naszych towarów będą szersze i bardziej bolesne. Gospodarczo nas to bardzo dotyka. Chcemy być światłymi Europejczykami, światowcami, a kilka głupich fotek na Fb zamieszczonych przez kogoś, kto chce zbić kapitał polityczny w zbójecki sposób robi z nas  tzw ciemny lud, który wszystko kupi. 
  • Protesty rolników to nie tylko Polska, zatem kwestia przyszłości rolnictwa europejskiego, zwłaszcza w obliczu planowanej neutralności klimatycznej do 2050 roku oraz  przyszłej akcesji Ukrainy do UE i jej potencjału rolniczego  to kwestia do rozstrzygnięcia gdzie indziej, nie na polskich drogach czy przejściach granicznych. Byłam na spotkaniu z tymi rolnikami i zapewniam, dla nich ideałem jest raczej Korea Północna z zamkniętymi granicami, niż cywilizowany kraj europejski. I jeszcze jedno: z produkcji rolniczej żyje obecnie około 8-9% mieszkańców wsi. To ubiegłoroczne dane GUS. śmieszne jest wierzyć, że reszta Polski konsumuje tylko to, co te kilka procent wyprodukuje, choć hasła na prześcieradłach na ciągnikach głoszą, że "bez nas jesteście głodni i nadzy"
Piszę to wszystko nie tylko z potrzeby własnej, ale  także w imieniu moich kolegów, którzy 24/7 pracują na przejściach granicznych, prowadzą kontrole, pobierają próby z wagonów (w specjalnym osprzęcie, kasku i przy wyłączeniu trakcji elektrycznej) w deszcz, zimno i upał, muszą użerać się z kierowcami, spedycjami, obsługują kilka systemów informatycznych, muszą śledzić wciąż zmieniające się prawo. Wracają po 12 godzinnym dyżurze do domu 50-60km zmęczeni po drogach siedemnastej kategorii odśnieżania. I ciągle słyszą, że nic nie robią, że wpuszczają syf, Ja usłyszałam ostatnio od pana rolnika  że jestem tłustym kotem pana ministra i leniwa mendą, której ktoś daje wytyczne żeby nie kontrolować. Także nic nie jest nam oszczędzone. 

Mówcie co chcecie, piszcie co chcecie, ale to ja jestem na pierwszej linii tego frontu, a nie wy. 


niedziela, 11 lutego 2024

Święta z przeszkodami cz. V

 W  piątek około 5.00 rano zbudziło nas coś niezidentyfikowanego. Przysnęliśmy jeszcze, a o 6.00 zadzwonili pracownicy W. jak co dzień oczekując na wytyczne. Po załatwieniu spraw fizjologicznych, wpuszczeniu kotów, wypuszczeniu Zębasa i wpuszczeniu go po jakich 10 minutach, postanowiliśmy jeszcze pospać. No i się udało. Zbudziliśmy się przez godziną dziesiątą. Ja rozpoczęłam rozruch poranny, W. jeszcze trwał w sennym odrętwieniu. 

Ubrałam się, spożyłam śniadanie i po rozpisaniu listy zakupów wyszłam do ogrodu. Przyciągnęłam taczki i wjechałam nimi do stodoły po pierwszy transport słomy i siana. W zasadzie te dwa artykuły były pomieszane częściowo. Mamy wieloletnie pokłady, część leży tu od czasu poprzednich właścicieli. 

Ostatnie worki owsa zostawione przez W. nadgryzły myszy i plewy zaścielały podłogę stodoły na jakichś pięciu metrach kwadratowych. Skoro myszy maja tu taką wyżerkę, to naprawdę nie wiem czego szukają u nas w domu. Zbierałam słomę, układałam na taczkach i powoli toczyłam się w kierunku różanki. Ogacałam róże starając się jakoś ułożyć lepiej obornik, ale po nocnym przymrozku wszystko stwardniało i nie dało się łatwo ruszyć. Zębas biegał ze mną zaaferowany, myszkował w stodole, przetrząsał słomę i ogólnie był bardzo zajęty. No i tak sobie kursowałam jakąś godzinkę, ciesząc się ciszą, spokojem i świeżym powietrzem. Otuliłam większość krzewów, koncentrując się na tych bardziej wrażliwych odmianach. Prognozy były dość zimowe, RL mówiło nawet o -20 stopniach w kolejnym tygodniu. Prawdę mówiąc nie wiem, czy takie ogacanie jest skuteczne, ale po prostu chciałam coś porobić na powietrzu. 



W. pojechał po zaopatrzenie, ponieważ wymyślił, że upiecze babkę ziemniaczaną. Najwyraźniej książki podlaskie go zainspirowały. Ja się tylko pytałam kto to wszystko zje. Ja z kolei chciałam zrobić zapiekankę warzywną na obiad na te dwa ostatnie dni pobytu.

Póki co wyniosłam jeszcze drona i zrobiłam kilka lotów ćwiczebnych, obserwując zachowanie urządzenia w różnych trybach. No super jest to zabawka.

W. wrócił z zakupów i zaczęliśmy przygotowania do kuchennych rewolucji. Ciasto chlebowe wniosłam do Mrówczanego celem powolnego ogrzania przed pieczeniem. W. naznosił drewna i rozpalił w piecu chlebowym. Ogarnęłam kuchnię i przystąpiłam do montowania zapiekanki. W. natomiast zabrał się za gotowanie...zupy ogórkowej! Chyba jadłodajnię otworzymy.  Do babki ziemniaczanej potrzebna była kasza manna, więc W. udał się do Bożenki na żebry. Bożenka siedziała z wnukami i obiecała, że potem wpadnie. Przygotowałam dla sąsiadów trzy zestawy prezentowe. Kawa, herbata, słodycze, miody, nasze powidła, a dla Michała flaszka naszej świeżej agrestówki.

Bożenka przyszła jak zwykle pod tytułem "ja tylko na chwilkę, bo nie powiedziałam że wychodzę" . W. postawił na stół miodówkę, piernik, ja mieszałam w garach i sobie gadaliśmy o nowych rządach, o starszym synu Bożenki  Piotrku i jego planach powrotu z Wielkiej Brytanii do Polski. W. wykrzykiwał, że pomysł idiotyczny i trzeba go od tego odwieść. Potem przeszliśmy na tematy kuchni regionalnej. Bożenka już wstawał do wyjścia, więc przyniosłam torby prezentowe. Bożenka jak zwykle zamachała rękami "Przecież nie trzeba, czym my się odwdzięczymy". No to my ile sił w płucach: "Pewnie że nie trzeba ale my chcemy. To my się odwdzięczamy za tę troskę, za to że możemy do Michała zadzwonić i poprosić o spuszczenie wody, że nam bułki czy pierogi przyniesiecie, że życzliwym okiem patrzycie na to nasze gospodarstwo gdy nas nie ma". Bożenka już z mokrymi oczyma powiedziała, że się cieszy, że tak nam dobrze z nią, że i im dobrze z nami, że nas zawsze chwali jako sąsiadów. No to super, dobry sąsiad to skarb!

Odprowadziłam Bożenkę, która przypomniała, żebyśmy klucze jej zostawili. Powiedziałam, że jak się chleb uda, to przyniosę. Spytałam czy bułeczki ze śliwką smakowały. Bożenka potwierdziła, że bardzo smakowały, zwłaszcza wnuk Olek pałaszował. Bożenka z właściwym sobie wdziękiem podsumowała "Jak ktoś sam coś zrobi i podaruje to nawet byle co smakuje".  

Wróciłam do domu, pokroiłam ziemniaki na zapiekankę, dorzuciłam pieczarki, pierś z kurczaka, paprykę, marchew i wywaliłam na blaszkę. Wstawiłam całość do piekarnika, licząc że jednak się upiecze.  Ciasto chlebowe włożyłam do foremek i postawiłam do wyrośnięcia. W piecu chlebowym ogień się dopalał, termometr na drzwiach wskazywał 200 stopni. Po zgarnięciu żaru temperatura zaczęła spadać. Przyszła refleksja, że może niedostatecznie rozgrzaliśmy piec. No a skoro tak, to W. zdecydował, że rozpali jeszcze raz..

Zjedliśmy zapiekankę, która wyszła pyszna i jednak upiekła się ładnie. W. dopchał zupą ogórkową. W kuchni temperatura rosła i obawiałam się, że chleby wyrosną za bardzo. Piec rozgrzał się na nowo, na drzwiach było już 250 stopni. No, w środku pewnie jeszcze więcej. Około 20.00 W. przepchnął żar narzędziem własnej produkcji, które to nosi ponoć nazwę ożóg. Wstawiłam termometr piekarniczy do komory pieca. Wkrótce doszedł do końca skali czyli do 300 stopni. Czyli przegięliśmy w drugą stronę. Uchyliliśmy drzwiczki i po jakimś czasie zrobiliśmy próbę mąki wsypując garstkę na podłogę pieca. Pył wyżarzył się błyskawicznie. Czyli jeszcze za gorąco. Czekamy, myśląc że w nocy chyba skończymy to pieczenie. No ale to nasze pierwsze kroki z tym piecem po remoncie, więc trudno. 

Wreszcie decydujemy się na wstawienie chlebów, gdy termometr wewnątrz pokazywał 200 C. Wierzch blaszek przykryliśmy papierem do pieczenia. Normalnie pieczenie powinno trwać około godziny. Z nerwów i zmęczenia zapomniałam kompletnie o wstawieniu naczynia z wodą do pieca, aby chleb pozostał wilgotny po upieczeniu.. 

Po poł godzinie okropnie zdenerwowani otworzyliśmy piec. Chleby wyglądały ładnie, ale były blade, wiec usunęliśmy papier i pozostawiliśmy na kolejne 15 minut. I tu zrobiliśmy błąd że ich nie wyjęliśmy właśnie po tym dodatkowym kwadransie. Czekaliśmy  przepisową godzinę i w rezultacie skórka zrobiła się trochę za twarda, więc po wyjęciu zmoczyłam ją delikatnie wodą. Sam chleb wyszedł fajny, trochę niedosolony, ale smaczny. 






W. jeszcze wstawił babkę ziemniaczaną w blaszce po zapiekance. Była 22.30, a ja byłam na ostatnich nogach. Poszłam pod prysznic i walnęłam się do łóżka. W nocy musiałam się ewakuować na kanapę, bo W. potwornie chrapał. Ale za to pospałam do 8.00, ale o tym w c.d. który po raz ostatni n. 

Święta z przeszkodami cz. IV

We środę w zasadzie niewiele się działo, ponieważ deszcz nie ustał ani na chwilę. RL ponuro przepowiadało, że taka pogoda utrzyma się do czwartku. 

W. wyskoczył jedynie po drobne zakupy, w tym słodką kapustę. Ja planowałam dniu kolejnym zarobić ciasto na chleb, więc dokupione zostały drożdże.   Oraz prasa ogólnopolska.

Dzień mijał na krzątaniu się po domu, spożywaniu posiłków i ogólnym relaksie. 

We czwartek nieoczekiwanie przestało padać. Zatem wyskoczyliśmy w teren bez śniadania razem z Maszką i Zębasem. Cześka wyszła już nad ranem i patrolowała teren siedząc na płocie od strony włości SN.  W. rozpakował ładunek z samochodu i przystąpił do dystrybucji obornika, który tak bardzo zbulwersował dzielnych żołnierzy WOT. 

Szału jakiegoś z pogodą nie było, ale postanowiłam wywlec drona i chociaż poćwiczyć z samouczka manewry. Wystawiłam sprzęt pod stodołą na równej powierzchni, włączyłam pilota, do którego podłączony był telefon, na którym wyświetlał się widok z kamery oraz przyciski różnych funkcji. Samouczek wskazał mi jak się startuje, ląduje i jakie manewry wykonuje się w powietrzu. No a potem wio. Latałam tylko nad naszym terenem, bojąc się stracić drona z zasięgu wzroku. Zrobiłam kilka zdjęć i rozkminiałam jak włączyć filmowanie.





Po chwili znalazłam stosowny przycisk. W. usłyszał bzyczenie i przybiegł obejrzeć sobie moje wyczyny.  Oglądał z zainteresowaniem na ekranie smartfona to co rejestrowała kamera podczas lotu. Ten model nie ma własnego wbudowanego wyświetlacza, ale mi to nie przeszkadza. Trochę jeszcze miałam problem z zapamiętaniem który ruch joystickiem co robi, trochę za szybko obracałam dronem, ale najważniejsze czyli start i lądowanie miałam opanowane. Na ekranie aplikacja pokazuje ile minut lotu jeszcze pozostało do wyczerpania baterii, zatem wszystko pod kontrolą.  

Maksymalny pułap lotu to 120m co w zupełności wystarczy na amatorskie loty. Pomanewrowałam jeszcze chwile nad działką, wzniosłam się nad stodołę, zawróciłam i wylądowałam. No, powiem Wam, że super to jest! Pierwsza, najpierwsza próba jeszcze bez znajomości ustawień parametrów.


Tu już nieco lepsze ustawienia. Wiem, ze film nudny, bo kręcę się w kółko, ale to dopiero pierwsze wzloty.




Zabrałam sprzęt do domu i poszłam dokonać wizytacji na terenie, gdzie działał W. Wokół każdego krzewu różanego leżała solidna pecyna końskiego gówienka. Kalina z miejskiego wciąż czekała na posadzenie, ale póki co znów zaczęło mżyć. 



Ustaliliśmy, że póki się bardziej nie rozpada, to ja wytnę trawy z dereniarni. Dostałam sekator i rozpoczęłam chlastanie miskantów. Badyle składowałam w jednym miejscu, bo W. do czegoś je chciał wykorzystać. W. tymczasem rozwiózł taczkami ostatnie porcje obornika i postanowił zjeść śniadanie. Skończyłam swoją robotę po jakimś kwadransie i także postanowiłam się posilić. 

Rozpaliliśmy pod kuchnią, pokręciliśmy się po domu i czekaliśmy na okno pogodowe. Mżyło i padało na przemian.  W. jednakowoż spragniony już jakiejś aktywności postanowił zająć się kaliną. Ja pozmywałam gary, w chacie przyjemnie ciepło i było całkiem miło, dopóki nie wtranżolił się W.. w ubłoconych potwornie gumofilcach z konewką, którą zaczął napełniać z kranu kuchennego. W pewnym momencie zauważyłam że spod szafki zlewowej cieknie woda. Jutowy dywanik leżący przed zlewem był w połowie przemoczony. Pogoniłam W. , otworzyłam szafkę i zaczęłam wybierać wodę. Nastąpiły oględziny instalacji wodnej i na szczęście okazało się, że to nic poważnego, jedynie odkręciła się nieco wylewka od wężyka i woda spływała po rzeczonym wężyku w dół do szafki. Po dokręceniu wszystkiego kapanie ustało. Ufff... ostatnio coś nas awarie prześladują. Wytarłam podłogę, a dywanik wywiesiłam na ganku.

W. po podlaniu kaliny w nowym miejscu wrócił skarżąc się, że choroba pozbawiła go sił i w związku z tym na razie udaje się na relaks. 

Po południu zabrałam się za przygotowywanie ciasta chlebowego. Nie miałam żadnych dodatków typu otręby czy słonecznik, więc wsypałam trochę ziół prowansalskich oraz rozdrobnionych orzechów, które wyłuskałam z suszących się ubiegłorocznych zbiorów. Kluczowe będzie nagrzanie pieca chlebowego do właściwej temperatury. Miałam nadzieję, że termometr piekarniczy sprawdzi się, a przy okazji będzie można porównać, jaka jest różnica we wskazaniach tego, który został zamontowany w drzwiczkach piecowych. 

W. obiecał, że przepali jeszcze krótko w piecu chlebowym, a następnego dnia przed samym pieczeniem nastąpi rozpalenie zasadnicze. Zgromadziliśmy odpowiednie kawałki drewna, które W. podpalił. Na początku trochę się dymiło, ale po chwili ciąg zaskoczył i drewno ładnie się zajęło. Przy okazji W. nastawił kapustę, do której włożył drugą pierś z gęsi. 

Przygotowane ciasto rosło na piecu, co godzinę zgodnie z włoskim przepisem na pizze ciasto wyjmowałam na blat i wyrabiałam zakładając brzegi ciasta do środka, tak jak przy zamykaniu pudełka.  Po trzech takich epizodach, ciasto w misce pod przykryciem poszło na werandę aby dojrzewało. Włosi twierdzą, że nie powinno się piec niczego ze świeżego ciasta. Musi ono dojrzeć około 24 godziny w chłodnym miejscu. Przy okazji przegrzebałam kredens i wyszło, że nie mamy blaszek chlebowych tylko takie szerokie do ciast. W. obiecał kupić stosowne akcesoria następnego dnia. 

Zjedliśmy obiad, w skład którego weszły odgrzane na patelni buchty. które były przepyszne. Gęś wyjęta z kapusty pozbyła się soli i wreszcie była jadalna. Zarobiłam jeszcze ciasto na racuchy drożdżowe, a W. wpadł na pomysł, że wzbogaci je pokrojonym bardzo dojrzałym bananem. Usmażyłam pulchne racuchy i na dobicie zjedliśmy je na deser prosto z patelni. 


Na zewnątrz zmierzchało, deszcz nareszcie ustał. Nakarmiłam stado kotów, które już obsiadły ganek. W. monitorował ogień w piecu chlebowym i zabrał się za przesączanie części nalewek stojących na piecu oraz w Mrówczanymj. Ja dokonywałam pomiarów temperatury przy pomocy nowego narzędzia i wyszło, że termometr umieszczony w komorze pieca wskazuje o 20 stopni wyższą temperaturę niż ten na drzwiach. Do pieczenia chleba potrzebna jest temperatura około 200 stopni, więc trzeba będzie piec solidnie rozgrzać, potem śledzić wskazania termometru i ciasto wstawić w odpowiednim momencie.

Usiadłam do moich notatek, a W. częstował mnie owocami odsączonymi z nalewek. Agrest był naprawdę super pyszny! Liczyliśmy, że pogoda następnego dnia da popracować. W. chciał zabrać się za przycinanie drzew owocowych, a ja stwierdziłam, ze skoro gdzieś tam w prognozach pojawiają się groźby mrozów poniżej -10 stopni, to ogacę róże słomą ze stodoły. 

Póki co energia nam się wyczerpała, ogień w piecu wygasł, więc poszliśmy spać, aby móc przywitać c.d. który po raz kolejny miał n

Święta z przeszkodami cz.III

 2 stycznia to W. rozpoczął dzień hałasami w kuchni, ja próbowałam jeszcze dosypiać. Na zewnątrz, jak ustaliłam patrząc przez okno, było biało, mglisto i najwyraźniej śnieg był już w fazie topnienia. 

Po śniadaniu W. udał się po zakupy, natomiast ja ogarnęłam kuchnię, rozpaliłam ogień i po założeniu na siebie stosownej garderoby oraz obuwia poszłam z Zębasem na rekonesans. Czas traw się skończył, większość leżała przygięta mokrym śniegiem do ziemi. Śnieg osypywał się z gałęzi drzew, z dachu kapały krople wody. 












Zaczęło mżyć, więc znów nie dało się polatać.  Zębas też miał już wyraźnie dosyć, więc wróciliśmy do domu. 



W RL informowano, że w związku z sytuacją za wschodnią granicą w powietrze poderwano dwie pary myśliwców F16 z baz w Krzesinach i Łasku do patrolowania strefy nadgranicznej. Kurwa, co za świat.

W. wrócił z lekkim wkurwem z zakupów. Miał otóż incydent z państwem żołnierstwem z WOT. Po powrocie z zakupami z Biedry podszedł do swojego samochodu na parkingu, który został zablokowany jakąś wypasioną terenówką. Zapukał do okienka, ponieważ w terenówce siedziała jakaś osoba, która okazała się być bardzo wymalowaną panienką właśnie z WOT. Na pytanie czy mogłaby przeparkować samochód, panienka odparła że nie ma prawa jazdy. W. poprosił w związku z tym o zawezwanie kierowcy, ponieważ nie może wyjechać, Panienka hardo opowiedziała, że kierowca przyjdzie i najpierw z W. porozmawia. W. już wnerwiony pyta, a o czym ma z nim zamiar rozmawiać. Na to padła bezczelna zupełnie odpowiedź: "Dowie się pan". Za jakiś chwilę nadeszło dwóch panów WOTowców z charakterystycznie dzwoniącymi w torbie zakupami. Pan numer jeden podszedł do W. i rozpoczął inwigilację zaczynając od pytania o obcą (skierniewicką ) rejestrację. W. ledwo się powstrzymując odparł, że chyba nie ma zakazu posiadania rejestracji spoza regionu i co pytającemu do tego. Pan WOTowiec już się rozindyczył i zaczął wypytywać, co W. ma na pace. W. niewiele myśląc odparł: "Otóż szanowny panie, mam tam gówno!". WOTowiec poczerwieniał jak burak i zaczął się ciskać, że W. sobie pozwala, że wojna jest i takie tam. Na to W. już wkurwiony na maksa ryknął na kolesia, że w workach ma obornik, wojny chyba jeszcze nam nikt nie wypowiedział i niech gościu odblokuje jego samochód, bo W. zaraz zadzwoni na policję. A poza tym to W. służył w wojsku, kiedy  tych smarkaczy na świecie nie było i niech go tu nie sztorcują, bo pożałują. Poza tym każdy szanujący się żołnierz ujawnia swoje nazwisko i stopień, kiedy zamierza podejmować działania.  Po czym wsiadł do auta, odpalił silnik i ryknął, że jak nie odjadą, to ich staranuje. WOTowiec wsiadł czym prędzej do fury i odjechał z całym towarzystwem, a W. wrócił do domu. Całe zajście obserwowała z ogromnym zainteresowaniem grupka bywalców ławeczki podsklepowej. Chyba nie mieli takiej atrakcji od dawna. 

Poza tym chciał skorzystać z toalety w budynku kina, o którym kiedyś wspominała w relacji. Okazało się jednak, że kibel zamknięty a na drzwiach kartka, że toaleta została zdewastowana, więc jest nieczynna. W. załamał się i po raz kolejny stwierdził, że te unijne pieniądze wydane na podniesienie poziomu życia na wsi  to jak krew w piach. I gówno chłopu nie zegarek.

Wypakowałam zakupy, w tym mąkę żytnią i pszenną chlebową typ 750. Czyli chleb będzie pieczony. 
Pogoda nie sprzyjała aktywności zewnętrznej, postanowiłam jednak zepchnąć szczotką mokry śnieg ze ścieżek ceglanych przed domem. Koty zdegustowane pogodą nie mogły się zdecydować czy wychodzą czy zostają. 
Przegryźliśmy jakiś skromny podobiadek, a następnie W. przystąpił do zaczyniania ciasta na pampuchy posiłkując się przepisem z jednej z książek podlaskich. Padło jednak podejrzenie, że proporcje mówiące że na 1 kg mąki trzeba dać 5 szklanek mleka, są z lekka przesadzone. W. trochę rozpaczliwie mieszał w misce z rzadką breją i zastanawiał się co dalej. Odpaliłam zatem Internet w telefonie, sięgnęłam do kanału Kuchnia Dorotki, skąd zaczerpnęłam właściwe proporcje. W. odlał część ciasta, z którego postanowiłam zrobić placuszko-naleśniki drożdżowe, a do pozostałej części W. dodał jeszcze pół kilo mąki.  Ciasto na pampuchy rosło przy piecu, a my zjedliśmy placuszki z konfiturą agrest plus czarna porzeczka. Oczywiście produkcji W., który co chwila wychwalał swoją pracowitość w sezonie owocowym. 

W. nieco podenerwowany wywalił ciasto na posypany mąką blat i zaczął wyrabiać. W końcu kubkiem wykrawał dość grube placuszki. Na kuchni stał już garnek z gotująca wodą, na którym W. zamontował płat gazy. Krążki ciasta lądowały na gazie i rosły pod przykryciem. 






Jako komplet do dania obiadowego mieliśmy półprodukt w postaci piersi z gęsi wolno gotowanej. 
Do obiadu miała posłużyć ostatnia partia pampuchów, ale byliśmy już głodni, więc zasiedliśmy wcześniej. Do posiłku otworzyłam wino sandomierskie z darów, które w pierwszym kontakcie z kubkami smakowymi było średnie, ale gdy pooddychało chwilę, smak się zrównoważył i był całkiem przyjemny. Gęś niestety okazała się być okropnie słona, więc tym bardziej wino spłukiwało tę sól wybornie. Pampuchy (buchty) wyszły świetne, delikatne i puszyste. W. postanowił, że pozostała część tej gęsi wyląduje w kapuście, której mięso powinno oddać nadmiar soli. Mieliśmy tez renety, które postanowiliśmy udusić do resztki gęsi.  

Po kuchennych poczynaniach i po ogarnięciu pomieszczenia, z powodu nieustannego deszczu za oknem pozostało nam tylko leżeć i czytać. Koty wyszły na kwadrans na siku i wróciły głęboko rozczarowane pogodą. A czy aura poprawiła się dnia następnego, o tym w c.d. który będzie się szykował aby n. 



Święta z przeszkodami cz.II

 W Nowy Rok obudziliśmy się do życia dość późno, ale za to porządnie się wyspaliśmy. Na śniadanie W. zarządził i przyrządził jajecznicę z pieczarkami. Rzut oka na zewnątrz upewnił nas, ze może i rok jest nowy, ale szara ponurość jak najbardziej stara. W RL zapowiadali intensywne opady śniegu w godzinach popołudniowych. Póki co zaczął padać deszcz, więc z wypróbowania mojego nowego sprzętu do rejestracji rzeczywistości  to jest drona dji mini, nadal nici. Dron był prezentem choinkowym od W. i okropnie cieszyłam się, że będę mogła robić filmy z lotu ptaka. 



W ogrodzie szaro, buro i badyle. I tak będzie do wiosny czyli gdzieś do kwietnia. W. stwierdził, ze z prac ogrodowych chciałby wyciąć trawy rosnące w dereniarni ponieważ tłumiły one intensywne kolory pędów dereni.  Pomimo deszczu pokręciliśmy się trochę po terenie, Zębas towarzyszył nam bardzo dzielnie.

Potem zabrałam się za sprzątnie w łazience, ponieważ urzędowały tu myszy i zostawiły po sobie to i owo. Przy okazji sprawdziłam czy piecyk na paliwo naftowe działa, bo jednak ogrzanie łazienki przed kąpielą było niezbędne. 

W. smarkał straszliwie i głównie polegiwał. Za oknem deszcz i mgiełka unosząca się nad polami. 

W. pod wpływem lektur podlaskich zapalił się do pomysłu zrobienia pampuchów lub inaczej zwanych parowańców. Ale to musiał odłożyć na dzień następny. ja z kolei chciałam spróbować upiec chleb. W mieście zrobiłam już pierwszą próbę. Chleb pszenno-żytni całkiem dobrze się udał. W celu precyzyjniejszego mierzenia temperatury w piecu nabyłam termometr piekarski, który miał być umieszony w piecu, albowiem wytrzymywał do 300 stopni. 



Dzień mijał leniwie, zmrok zapadał, nakarmiłam koty tambylcze i zauważyłam, że zamiast deszczu spadają pierwsze płatki śniegu. Znaczy prognozy się sprawdziły. RL twierdziło, że w Lublinie sypie na gęsto. 

Wyszłam zrobić kilka zdjęć, ale w sumie widać tylko to, co oświetlała latarnia  





Ciemno, cicho, wszystko powolutku chowało się za śnieżną czapą. 

Zjedliśmy późny obiad w postaci duszonej jagnięciny  przywiezionej z miasta z kaszą i surówką z kapusty. Koty wypadły na ganek i gwałtownie zastopowały na widok białej warstwy w ogrodzie. Maszka wlazł w śnieg z widocznym obrzydzeniem, a po kilku minutach dał nogę z powrotem do domu. Cześka podumała chwilkę po czym, dała nura w krzaki.  

Dołożyliśmy drewna do kuchni, przepaliłam także w piecu by temperatura nie spadła w nocy, ponieważ zapowiadano jakieś ujemne wartości na zewnątrz. Na kolację postanowiłam zrobić naleśniki, W. zaświeciły się oczy i poszedł do Mrówczanego pogrzebać w piętrzących się słoikach, aby odszukać powidła śliwkowe. 

Smażenie naleśników na kuchni w ciemny wieczór na wsi, kiedy za oknem szaleje śnieżyca to obrazek iście sielski. 



W. pożerał naleśniki na bieżąco, smarując obficie powidłami oraz jakąś wiśniową konfiturą. Na szczęście ciasta było sporo, więc wystarczyło i dla mnie.

Resztę wieczoru leniwiliśmy się z lekturami, a co dla nas przygotował c.d. dowiemy się, gdy rzeczony n. 



Święta z przeszkodami cz. I

 Drodzy czytelnicy. 

Przechodzę teraz do opisu przełomu roku 2023 i 2024, kiedy to wszystko poszło nie tak jak zaplanowaliśmy. Po pierwsze na Święta mieliśmy udać się do siostry W. do Wąchocka. Ale. Dwa dni przed wyjazdem czyli tuż przed Wigilią złamała mnie choroba. Nie wiem czy to jakaś wariacja covida czy co innego, dość że w piątek czyli dwa dni przed Wigilią siedząc w pracy pouczułam, że mam dreszcze. Potem temperatura zaczęła rosnąć, głowa mnie rozbolała fest i uznałam, że spadam do domu, bo nic tu po mnie. Choroba rozwinęła się całkiem nieźle, test apteczny co prawda nie wykrył ani covida ani grypy, ale czułam się fatalnie. W. zatem odwołał wyjazd. Zrobił podstawowe zaopatrzenie wigilijno-świąteczne, ponieważ nie byliśmy przygotowani na spędzenie najbliższych dni w domu. 

Następnie, w sobotę obudziłam się i poczułam, że w domu panuje nienormalnie niska temperatura. W. kopnął się do piwnicy i stwierdził, że nasz piec CO zdechł i żadne próby reanimacji nie dały rezultatu. Zatem byliśmy pozbawieni także ciepłej wody. W. zadzwonił do dwóch hydraulików, z czego odebrał tylko jeden. Obiecał przyjechać po południu i obejrzeć denata. Oględziny potwierdziły diagnozę tzn. "zimny trup". Czekała nas zatem atrakcja w postaci kupowania nowego pieca. Ponieważ było tuż przed Świętami, postanowiliśmy, że przeczekamy paląc w piecach kaflowych (dzięki Ci Tato, że nie wyburzyłeś ich jak inni nasi sąsiedzi). Wodę do mycia mieliśmy grzać na gazie w dużych garach. Dodatkowo w sypialni, zawsze chłodnej a teraz nieznośnie zimnej, W. zainstalował elektryczny grzejnik  olejowy. Wspaniale! Pralka działała, zmywarka także, mrozów nie zapowiadali póki co, więc powiedzmy że mieliśmy szansę na przetrwanie. 

Święta zatem minęły nam dość niekonwencjonalnie, ale jeść mieliśmy co, większość czasu spędzaliśmy okutani w kołdry, ponieważ W. też załapał choróbsko. 



Po świętach ja miałam urlop, więc do pracy nie musiałam iść. W. rozpoczął poszukiwanie pieca tzw. kotła gazowego dwufunkcyjnego, ale nie kondensacyjnego, ponieważ konstrukcja naszych kominów do takiego typu pieca się nie nadaje. Kupił jakiś, który mu doradzili młodzi sympatyczni ponoć sprzedający hurtowni hydraulicznej. Pan majster przyjechał i stwierdził, że niestety ten się nie nadaje. Piec pojechał zatem z powrotem. Wreszcie udało się kupić taki jak trzeba. Junkers. Pan majster przystąpił do instalacji, co wiązało się z wymianą praktycznie całego orurowania, ozaworowania  gazowego  etc. W każdym razie majster siedział w piwnicy cały dzień, demontował starą instalację, zgrzewał nowe rury i robił mnóstwo innych rzeczy. W. nawet nie bardzo miał mu jak pomóc poza kursowaniem do sklepów specjalistycznych po jakieś rurki, zaworki, śrubki, kolanka etc, . Wieczorem piec zawisł, został załączony, majster na czworakach wyszedł i z obietnicą przyjazdu po zakupie programatora, pojechał do domu. 



Ogrzewanie zatem ruszyło, odpowietrzyliśmy wszystkie grzejniki i trwaliśmy w zachwycie do czasu udania się do łazienki w celu porządnego wymycia kadłuba. Woda uparcie leciała lodowato zimna i nic się nie dało zrobić. Majster nie odbierał telefonu. Z lekka podłamani stwierdziliśmy, że  następnego dnia zawezwiemy majstra nr 2, który pojawił się, obejrzał całokształt, podłubał tu i ówdzie i poza stwierdzeniem, że mamy jakieś słabe ciśnienie wody nie mógł doszukać się niczego innego, co mogło być powodem braku ciepłej wody. Ciśnienie mieliśmy słabe już od dłuższego czasu, ale jakoś nie zwracaliśmy na to większej uwagi. Tym razem, skoro mogło być to kluczowe dla naszego komfortu, postanowiliśmy przyjrzeć się temu bliżej. W. zadzwonił po pogotowie wodociągowe, które sprawdziło przyłącze wody, gdzie nie było nic podejrzanego,. Za to jak zajrzeli do instalacji w piwnicy to stwierdzili, że stare rury wodociągowe są tak splątane i pewnie zarośnięte kamieniem i rdzą, że na bank tu leży przyczyna i pogrzebany jest pies. 

Dobra, postanowiliśmy kuć żelazo i poprosiliśmy majstra nr 2 o wymianę tejże instalacji i potem zobaczymy co to da. Majster z pomagierem ruszyli do prac od kolejnego poranka, my słuchaliśmy wiercenia, stukania i zgrzytania dochodzącego z piwnicy, donosiliśmy pożywienie i kawę no i czekaliśmy na efekty. Efekt owszem był, tzn. woda z kranu ruszyło żwawo i bystro. Natomiast  piec ni cholery się nie załączał aby ją ogrzać. Majster zafrasowany stwierdził, że musimy tu serwis Junkersa zatrudnić, ponieważ on podejrzewa, że majster nr 1 montując piec puścił wodę z tym syfem ze starych rur i mogła się prztykać taka jedna turbinka, co to tam robi coś w piecu i jest bardzo ważna. Po kilku telefonach do przypadkowo znalezionych majstrów oferujących naprawy Junkersowskich pieców (panie, może za tydzień będę mógł, albo za 10 dni) załamani stwierdziliśmy, że na razie to jedziemy na wieś, a po powrocie pomyślimy co dalej. Tam przynajmniej mamy ciepłą wodę. 

Podsumowując, nasz wyjazd już był opóźniony o dwa dni w stosunku do planów, ogrzewanie działało, ciepłej wody nie mieliśmy od praktycznie tygodnia. Majster nr 1 telefonu nie odbierał, co oznaczało że być może wie, że schrzanił robotę (W. mu się nagrał informując o braku ciepłej wody) i unika kontaktu, choć nie dopłaciliśmy mu pięciu stów z umówionej kwoty. 

W. co prawda wciąż miał gorączkę, a wieczorami ledwo oddychał, ale stwierdził że jedziemy choćby nie wiem co. W nocy przed wyjazdem ratowałam go gripexem, czosnkiem i herbatą z lipy z sokiem z czarnego bzu. Gripex nie nadaje się jako lekarstwo stosowane z wyboru, ale na W. zadział wyśmienicie, tzn. umożliwił mu zaśnięcie i przespanie praktycznie całej nocy. Rankiem w Sylwestra obudził się w lepszej formie. Rozpoczęliśmy pakowanie, W. pojechał jeszcze po worki z obornikiem i około 14. 00 wyjechaliśmy na wschód. 

Pogoda była całkiem fajna, po drodze żegnało nas malowniczo zachodzące słońce oraz życzenia wyświetlane na tablicach nad obwodnicą. 



Samochodów na trasie niewiele, jechaliśmy równym tempem i w rekordowym czasie 2,5 godziny dotarliśmy na miejsce. Wysiedliśmy, W. zaczął grzebać w schowku w poszukiwaniu kluczy od domu, potem w kieszeniach, a ma ich mnogość. Znów w schowku w samochodzie. Kluczy nie było. Popatrzyłam na niego i powiedziałam, że na szczęście zapasowe ma Bożenka. W. walnął się dłonią w czoło i pogalopował do sąsiadów. Klucze przyniósł, dom został otwarty. W środku powitała nas temperatura 6 stopni i zwłoki mysie w zlewie.   



Ja ruszyłam do rozpalania w piecach, W. wyniósł truchło i zaczął wnosić graty. Na kipie zostały worki z obornikiem oraz karpa kaliny hordowiny wykopanej z ogrodu miejskiego. Rozmiar krzewu był już na tyle nieodpowiedni, ze wreszcie udało się go wykopać i przywieźć na wieś, aby tu zdobił ogród. 

Było już ciemno, koty poszły na patrol. Zębas zdziwiony, że tak zimno w chałupie rozglądał się gdzie by tu się ułożyć. Ogień już się pięknie rozpalił, drewno trzaskało. 



Rozłożyłam żywność w lodówce i w mrówczanym, gdzie panowała zbliżona do lodówkowej temperatura. W. poszedł włączyć wodę w piwnicy (kilka tygodni wcześniej Michał nam spuścił wodę z instalacji i zakręcił zawór bo miał być mróz), ale okazało się, że  klapa do zejścia do piwnicy napuchła i za cholerę nie daje się podnieść. W. przy pomocy dwóch siekier i kilkunastu pań lekkich obyczajów w formie werbalnej udało się podważyć klapę. Woda popłynęła, bojler się napełniał, zatem będzie szorowanko pod prysznicem. Na razie jednak było ciągle przenikliwie zimno. 

Do świętowania Sylwestra słabo byliśmy przygotowani. Na szczęście w mrówczanym odnalazłam buteleczkę zacnej Cavy przywiezionej przez Darię i Mirka, którzy byli u nas wraz z Paputkiem i Krzychem dwa lata wstecz.  Poza tym mieliśmy podarunki w postaci wina z Sandomierskiej krainy win od klienta W. oraz miodówkę własnoręcznie zrobioną przez współpracownika W. z miodu z własnej pasieki. 




Posiłek stanowiła kaczka wolno gotowana, do której należało ugotować kaszę, ponieważ ziemniaki zapomnieliśmy zabrać z miasta. 

Temperatura w domu zaczęła już rosnąć, kurtkę zatem zamieniłam na bluzę polarową. Na ganku pojawiły się jakieś nowe koty, obydwa czarno-białe i obydwa głośno domagały się posiłku. Jeden z nich miał taką szeroką wąsatą mordkę i przypominał mi Piżmowca z "Komety nad Doliną Muminków".

W RL muzyka sylwestrowa w charakterystycznym dla tej stacji wydaniu czyli ABBA, Boney M, Bee Gees, czyli klasyka plus jakieś Darie Zawiałow czy inne Kwiaty Jabłoni. 

W. zabrał się za przyrządzanie kaczki, która stanowiła jak się okazało, całkiem fajną kolację. Potem już tylko relaks i próba doczekania do północy. W. zmęczony podróżą i infekcją przysypiał na zmianę z czytaniem. Oto nasze noworoczne lektury (Małgoś, dziękujemy!)




Zwierzaki poukładały się do snu. Północ wreszcie nadeszła, puknęło kilka fajerwerków. W. otworzył wino, które wypiliśmy, a Zębas biegał radośnie  z korkiem w pysku. Około 1.00 poszliśmy definitywnie spać, a noworoczny c.d. bez wątpienia n. 

Listopad dla wytrwałych cz. IV

 Jako się rzekło, w poniedziałek mieliśmy zaplanowany wcześniejszy wyjazd z uwagi na wizytę w drodze do domu. Zaproszenie od naszego kolegi było kuszące, ponieważ jako posiadacz sporego stadka drobiu różnorakiego, znoszącego pracowicie ekologiczne jaja, zaproponował nam solidne zaopatrzenie.  Towarzystwo wyrabiało trzysta procent normy i jaja czekały na odbiorców. Mieliśmy tylko zabrać swoje wytłaczanki.

Zjedliśmy śniadanie, popatrzyliśmy na ogród i zabraliśmy się za przygotowania do wyjazdu 

Spakowaliśmy się dość szybko, W. poogarniał sprzęt, pozamykał pomieszczenia gospodarcze. Spakowaliśmy żywność, w tym bułeczki mojej produkcji, zapakowaliśmy zwierzaki, na samochodzie piętrzyły się sadzonki nawrota, ale także marcinków, chryzantem, ciemierników i diabli wiedzą czego jeszcze, a co W. postanowił uszarpać z ogrodowych zasobów. 

Drugi komplet kluczy W. zaniósł Bożence na moją prośbę, co jak się okazało w przyszłości, miało kluczowe znaczenie. Może nie dla losów świata, ale naszych na pewno. No i wyruszyliśmy.

Trasa wiodła przez Siedlce, do których dotarliśmy bez przeszkód, potem już z nawigacją  do celu. Po drodze meldowaliśmy się Jackowi, ponieważ jak stwierdził: "musi wiedzieć, kiedy wstawiać kartofle" Jacek jest zamiłowanym kucharzem i zawsze dla gości stół zastawia jak na wesele. 

Tym razem poświęcił dla nas perliczkę, którą przyrządził wybornie. Poza jajami różnej proweniencji dostaliśmy także suszone grzyby, choć W. stwierdził, ze to wstyd dla leśnika nie mieć swoich. No ale wziął przecież. W zamian wręczyliśmy Jackowi paczkę bułeczek oraz kiełbasę wisznicką. Podsuszoną nad płytą kuchenną. Zebas ładnie integrował się z parą jamników długowłosych, które to Jacek upodobał sobie jako rasę i zawsze był u niego jakiś jamnik.

Posiedzieliśmy przy stole gawędząc o tym co słychać w pracy (Jacek był moim kolegą z roboty), potem zrobiliśmy spacer po ogrodzie. Jacek ma terenu około 4 ha, ale działka jest bardzo wąska i długa. Tylko część jest użytkowo-ozdobna, dalej ciągnie się lasek, piasek i ugorek. W. ustalił, że jeśli pogoda się utrzyma to przyjedzie z załogą i pomoże Jackowi przygotować ogród do zimy, ogarnąć warzywnik i tak dalej.

Wieczorem dziękując za gościnę zapakowaliśmy się do auta  i ruszyliśmy do domu. Dotarliśmy bez przeszkód, a więc do następnego razu!