środa, 15 czerwca 2022

I znowu przyszedł maj cz.VII

 Po nocnej wyprawie trzeba było trochę odespać. Nie to żeby jakoś przesadnie, bo o 7.30 wytknęłam nos z domu i zobaczyłam, że W. już coś dłubie w ziemi, przesadza, dzieli, robi sadzonki do zabrania do domu. W przerwach między ogłuszającym dzwonkiem telefonu usiłowałam uzgodnić temat zabezpieczania drewna przeciwko robakom. Chodziło konkretnie o sufity w łazience i sieni, atakowane przez kołatka od kilku lat. 

Ponieważ przywieźliśmy preparat, który został użyty profilaktycznie na wszystkie ściany i drzwi podczas remontu, chciałam go zastosować także tam, gdzie robak był i miał się świetnie mimo miejscowych zabiegów. Demontaż sufitów traktowałam jako ostateczną ostateczność. W. zawyrokował, że akcję anty-robak  przeprowadzimy tuż przed wyjazdem żeby nie siedzieć w trujących oparach.

Póki co nie miałam nic konkretnego do roboty, szwendałam się po terenie z aparatem, co zaowocowało drugą częścią spaceru wiosennego, tym razem z towarzyszeniem wiatru


 Liliowce zaczynały pokazywać pąki



Powoli rozkwitała kalina rosnąca w pobliżu werandy


Na polu za płotem przyuważyłam zająca




Kolejny telefon który odebrał W. spowodował  wzmożenie intelektualne nas obojga, ponieważ okazało się, że przed wyjazdem W. złożył jakąś ofertę na zrobienie rabat na terenie gminy X. Teraz pan urzędnik zadzwonił, że coś tam trzeba poprawić i im odesłać przed 12.00, bo o 12.00 jest otwarcie wszystkich ofert. Była godzina 10.00, my oczywiście bez żadnego dostępu do poczty, internetu etc.  Chwila burzy mózgów i wyszło na to, że facet z urzędu musi W. wysłać ten formularz na jakąś skrzynkę mailową np. tutejszego urzędu gminy, do którego W. się uda zaraz, mając nadzieję że zastanie tam Bożenkę na stanowisku pracy. Uzupełni co trzeba, tam mu to zeskanują i odeślą. Druga opcją był sklep ogrodniczy z ogrodem kolejowym, bo tam chyba maja też jakieś biuro.

W. przebrał się błyskawicznie i pojechał do Sosnówki do urzędu gminy. 

Ja coś tam sobie w tym czasie zaczęłam odchwaszczać i po chwili zobaczyłam, że coś się w trawie błyszczy. Okazało się, że było to zaginione szydełko, które kupione w Wisznicach służyć miało do przewlekania sznurków w roletach rzymskich, co ostatecznie odbyło się innym sposobem, bo W. szydełko kupił i od razu zgubił. Szydełko jak na mój gust osoby kompletnie nieznającej się, do niczego nam by się nie przydało, bo służyło chyba do dziergania zwiewnych firanek z cieniutkiej jedwabnej nici, na co wskazywał rozmiar 12 czyli 0,6 i mikroskopijnej wielkości główka. Ale za to miało napis JAPAN.



W. zniknął na dłużej, więc ja zaczęłam przygotowywać się do odrobaczenia sieni. Jedynym sposobem jaki wymyśliłam, to była technika nakładania preparatu za pomocą zwykłego pędzla ławkowca, które zostały jeszcze po remoncie. Preparat miał formę płynną, gotową do użycia. Z uwagi na ewentualne skutki kontaktu z preparatem ubrałam się w miarę szczelnie, założyłam rękawiczki oraz chustkę na głowę. Wygoniłam zwierzęta na dwór, przelałam część objętości opakowania do mniejszego wiaderka, wlazłam na taboret i rozpoczęłam malowanie. Niby jakoś szło, ale było to okropnie uciążliwe. Malowanie sufitu to męka, bo ręce bolą po 5 minutach, głowę trzeba dziwnie zadzierać, z pędzla kapie i pryska. Co chwila trzeba schodzić i przestawiać stołek. Na szczęście preparat był praktycznie bezzapachowy. Oby był skuteczny!

Gdy miałam pomalowane jakieś 2/3 sieni (malowałam także ściany, bo to był super sposób na ich odkurzenie), pojawił się W. z informacją, że sprawę oferty załatwił przy pomocy synowej Bożenki, która była w pracy. Przy okazji dowiedział się, że rodzina Michała znów się powiększy. 

Ponadto mijając spektakularny dom pana od desek dostrzegł, że już ekipa sadzi mu rządek szmaragdów wzdłuż ogrodzenia, zatem jak przypuszczał, jego wizja ogrodu nie spotkała się ze zrozumieniem.

Obejrzał moje dokonania i stwierdził, że kupił spryskiwacz, który można użyć zamiast pędzla. Okazało się to sposobem skutecznym w miejscach, gdzie nie dałam rady dosięgnąć pędzlem. W. przywiózł mi także gogle ochronne. Gogle co prawda parowały i cisnęły w nos, ale przynajmniej minimalizowały ryzyko, że coś mi chlapnie w oko. 

Po wymalowaniu sieni weszłam do łazienki, gdzie większość powierzchni   nasączyłam preparatem za pomocą spryskiwacza. Umęczona posiedziałam na ganku, żeby odsapnąć i powtórzyć cały proces zgodnie z zaleceniem producenta preparatu. Motywowało mnie jedynie to, że być może sufity ocaleją. W. w tym czasie zabrał się za oklejanie okien moskitierami. Szorował futryny okienne gąbką usiłując zetrzeć pozostałości starych taśm, docinał siatkę według złotej myśli, że łatwiej gruby obcienkować niż cienkiego pogrubasić, więc zostawiał duży zapas. Taśma ma niestety tę właściwość, że na narożnikach lubi się odklejać, więc i tym razem W. klął usiłując dociskać taśmę w jednym miejscu, gdy na złośliwie odstawała w innym. Miał okleić wszystkie okna, które są otwierane, czyli w łazience, kuchni, jedno okno w salono-jadalni i jedno w sypialni.

Pracowaliśmy kolejną godzinę na swoich odcinkach, dom otwarty był na przestrzał, żeby wywiewało opary preparatu, zwierzaki zatem defilowały w tą i z powrotem, mimo moich stanowczych uwag typu "ić stont". Zębas co jakiś czas robił sprint do ogrodu, gdzie przelatywały bociany i darł się na nie wniebogłosy.

Po wszystkim musiałam posprzątać, umyć podłogi, ustawić wszystko na miejsce. Uznaliśmy, że jak się dom zamknie na jakiś czas, to może jakoś wzmocni działanie preparatu. Planowaliśmy przyjechać choćby na krótko za dwa tygodnie na kwitnienie lilaków, ale jak potem się okazało, nic z tego nie wyszło. Umyłam się pod prysznicem, ciuchy wylądowały w pojemniku z jakże trafnym w naszym przypadku napisem



Zjedliśmy jakiś posiłek przedwyjazdowy i udałam się w poszukiwaniu kotów. Cześkę namierzyłam dość szybko, Maszka gdzieś przepadł. 

Po spakowaniu rzeczy położyliśmy się zatem na chwilę czekając, aż kot raczy się pojawić. Złowiłam go wreszcie przed werandą, zapakowaliśmy towarzystwo do transportera, wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w drogę powrotna, która z przystankiem w stałym miejscu przebiegła bez przeszkód, a zatem do następnego razu!🙋





 



poniedziałek, 13 czerwca 2022

I znowu przyszedł maj cz.VI

4 maja zbudziłam nieoczekiwanie około 3.00, wyjrzałam przed dom sprawdzić, czy może są warunki na astro, ale niebo było pokryte chmurami. Wańka wylazła sobie na zewnątrz, W. spał snem kamiennym. Wlazłam pod kołdrę, ale sen nie nadchodził, przewracałam się z boku na bok do 4.30 zgodnie ze wskazaniami zegara stojącego na bieliźniarce. W. też się zbudził, zapalił lampkę i zaczął czytać. W pewnym momencie coś chrupnęło pod nami i nagle zapadliśmy się nieco do środka łóżka. Znieruchomieliśmy zaskoczeni, W. z książką w ręku, ja wybita z lekkiej drzemki. Zaczęliśmy rechotać, że Zębas nam zarwał łóżko, bo akurat wskoczył, kiedy nastąpiło to pożałowania godne zdarzenie. 

W. wreszcie wziął się na odwagę, zsunął się ostrożnie ze swojej połówki na podłogę i zajrzał pod łóżko. Tak jak przypuszczał pękła deska idąca środkiem, pod którą stały takie klocki wypierające środek lóżka. W. radośnie stwierdził, że strach się kłaść z powrotem, więc idzie na kanapę.  Ja poczułam senność, więc leżąc ostrożnie, lekko opadając ku centralnej części zaklęsłości, zasnęłam płytkim snem, z którego co chwila wyrywał mnie wkurzający dzwonek telefonu W., ponieważ firma AWR działała na pełnych obrotach od 6.00 z kierownikiem na chwilowym uchodźctwie.

Wreszcie około 7.30  uznałam, że trzeba wstawać. W. na zewnątrz przystępował właśnie do zbioru swoich ulubionych roślinek spożywczych. Zabrałam zatem aparat i zakomunikowałam, że kręcimy spontanicznego vloga o zastosowaniu pokrzywy i podagrycznika w kuchni. W. nie sprawia trudności gadanie na każdy prawie temat, więc bez żadnego scenariusza rozpoczął wykład. W połowie kręcenia coś mi się zablokowało w aparacie, ale udało się uruchomić w porę i zdołałam dokręcić resztę materiału.  Oto rezultat tej spontanicznej twórczości.



Po spożyciu śniadania W. odpalił kosiarkę, a ja wyjechałam na zewnątrz i skosiłam trawę wzdłuż drogi. Normalnie elegancko się zrobiło jak u Bożenki. Potem razem z W. staraliśmy się skosić zielsko wokół Albiczukowskiego, co udało się częściowo z uwagi na wertepy, ale i tam było całkiem nieźle. Pojechałam jeszcze raz  w okolice różanki, wykosiłam to, co ominęłam poprzednio, w tym dotarłam do furtki do Bożenki, gdzie na zakończenie jakiś kawałek patyka śmignął spod ostrza i walnął mnie w udo powodując powstanie siniaka wielkości dłoni.





Następnie razem z W. oddaliśmy się drobnym czynnościom domowym. Wybraliśmy deskę, która miała posłużyć do naprawy naszego łózka. W. oszlifował ja z grubsza szlifierką oscylacyjną i przykręcił do starej deski, która jak wykazały dokładne oględziny, pękła na sęku. Z przerwami na odbieranie i wykonywanie telefonów zamontował w kuchni gniazdko w miejscu, gdzie nad szafką wiszącą dyndał kabel, do którego kiedyś był przyczepiony kinkiet nad blatem roboczym. Stojąc na drabinie patrzył chwilę na wiązkę kabli, potem wybrał numer Romana, kolegi z pracy, który jest  elektrykiem i rzucił szybko: "cześć, który kabel to zero?" Po otrzymaniu odpowiedzi rozłączył się i ostatecznie ukończył montaż. I tym sposobem znacznie estetyczniej i efektywniej można było podłączyć świetlówkę podszafkową. Na zakończenie zebraliśmy wszystkie haczyki, wieszaki i poprzybijaliśmy je w kuchni, w łazience oraz na drzwiach sypialnianych, żeby było gdzie wieszać szlafroki.

Ja wywlokłam z Mrówczanego jeszcze obrazki i dekoracje ścienne, które także powiesiliśmy.



Usatysfakcjonowani zasiedliśmy do posiłku czyli do resztek zupy podagrycznikowej a la szczawiowa z podsmażanymi kartofelkami.

Następnie przeniosłam się na leżak przed werandą i w słonku czytałam sobie sącząc wino. W. natomiast postanowił wybrać się do Wisznic zapowiadając, że kupi chyba coś do malowania płotu, bo czas już byłby odświeżyć dechy jakimś impregnatem. Ja po względnym posprzątaniu werandy raczej skłaniałam się ku zabezpieczeniu drewna przeciw robakom, ale W. jakoś nie wykazywał nadmiernego entuzjazmu. 

W. zatem pojechał, ja sobie zażywałam relaksu. Gdy W. wrócił zaczął od opowieści, zgodnie z którą w sklepie napotkał naszego sąsiada z dojrzewalni desek. Sąsiad, wiedząc już czym trudni się W. zapytał, czy nie zrobiłby mu ogrodu. Musicie wiedzieć, że dom tego faceta to kuriozum na tle architektury tutejszej. To dom który muszę sfotografować, żeby pokazać jak bardzo dziwacznie wygląda w tej niewielkiemu wiosce.  Street view na google maps niestety zawiera fotki z 2013, kiedy to domu tego jeszcze nie było. W każdym razie właściciel tegoż domu stwierdził, że W. mógłby mu ten ogród zrobić, więc W. zaczął drążyć, jaki miałby być to ogród. No i oczywiście za wzór z Sevres robi ogród kolejowy pana od szkółki roślin! W. oczywiście stwierdził, że czegoś takiego to on na pewno nie zrobi. Facet zdziwił się pytając dlaczego, W. jasno i prosto stwierdził, że to gniot i tandeta, kupa żwiru i kilka wystrzyżonych iglaków to przecież nie ogród. Facet nieprzekonany stwierdził, że jego żonie się bardzo podoba. W. prychnął tylko i stwierdził, że jeśli facet ma telefon to niech sobie otworzy stronę z fotkami ogrodów Pieta Oudolfa. Facet oczywiście wyjął telefon, popukał w ekran i z niedowierzaniem patrzył na to co wyskoczyło. Stwierdził, że to taka łąka jest, a nie ogród. No to W. jeszcze starał się tłumaczyć na czym polega idea ogrodu naturalistycznego, doskonale komponującego się z krajobrazem tutejszej wsi, ale facet już ogłuchł i oślepł myśląc chyba że W. go w konia robi. Pożegnali się zatem i poszli w swoich sprawach. 

W. w szkółce zrobił zakupy hortensjowe do firmy, ale także kupił kilka szarozielonych karłowych iglaczków, które miały stanowić realizacje mojej idei rabaty zimowej czyli kompozycji tychże iglaczków z dereniami, co zimową porą będzie tworzyć ładną kompozycję kolorystyczną. 



Przywiózł oczywiście także lody.

Malowania płotu miało na razie nie być, albowiem nie ma szans kupić wystarczającej ilości impregnatu w jednym kolorze. 

Zabraliśmy się zatem za sadzenie iglaczków, ja przy okazji docinam jeszcze róże i wiciokrzewy widząc sporo suchych pędów. Podlaliśmy wszystko bardzo ładnie, zaniosłam także wodę posadzonej w dniu poprzednim róży. Połaziłam jeszcze pieląc punktowo i obserwując jak kosy gnieżdżące się w smukłej tui przy placyku biesiadnym uwijają się karmiąc dzieciaki. Nadciągnęły także koty dochodzące, które dostały swoją porcję. Kot czarno-biały bardzo donośnym miauczeniem oznajmiał chyba, że on chętnie zabierze się do Warszawy, bo jest stworzony do wielkomiejskiego życia. Na razie psiknęłam mu jodyną rankę na przedniej łapie, co przyjął z wyraźną wdzięcznością, bo łapa była napuchnięta. Pchał się potem do domu, ale Zębas jednak wytłumaczył mu niestosowność postępowania.

Po jakimś lekkim posiłku i prysznicu położyliśmy się około20.00, bo planowałam w nocy krótki plener fotograficzny za stodołą, o ile warunki pogodowe pozwolą. Około 1.00 obudziłam się jak na zawołanie. Obudziłam W., który wstawał nieco opornie ale jakoś się udało. Ubraliśmy się ciepło, a i tak W. tubalnym głosem oznajmił wszystkim psom we wsi, że jest zimno. Psy chóralnym ujadaniem odpowiedziały, a mnie się chwilowo odechciało plenerów z W. 

Z latarką ruszyliśmy do bramy zadniej i dalej przez  nieużytki SNa wzdłuż miedzy w stronę kościoła przez wstępnie rozpoznany teren za dnia. Z nami wybiegł także Maszka i pomiaukując z niedowierzaniem szedł z nami, żeby chyba  bronić tych co to lekkomyślnie wyleźli w czarną noc.  Droga Mleczna ładnie widoczna, choć była nieco inaczej ustawiona niż przypuszczałam i nie udało się zrobić takiego kadru jak chciałam. 




W. poziewywał, ale dzielnie służył za pomocnika fotografa, Maszka kręcił się w pobliżu wyraźnie nas pilnując. Wreszcie po półgodzinnej sesji wróciliśmy we trójkę do domu i walnęliśmy się spać, bo mimo godzin nocnych c.d. przecież już zdążył n.




I znowu przyszedł maj cz. V

 W dniu Konstytucji pogoda przywitała nas wspaniała, więc jeszcze przed śniadaniem W. zarządził spacer po włościach czyli przez bramę zadnią aż do rowu melioracyjnego na granicy działki. Nie byliśmy tam ładnych kilka lat, głównie z powodu braku potrzeby, aby tam chodzić, a poza tym aż do czasu wymiany desek na stodole, brama była zamknięta na kłódkę, do której prawdopodobnie zginął klucz. Teraz brama była zamknięta na drut, zatem przeszliśmy sobie spokojnie, w strojach dość osobliwych: ja w piżamie, W. w samych gaciach. Z uwagi na bliskość kościoła, mogliśmy w dzisiejszych czasach zostać wrzuceniu do tiurmy za obrazę uczuć religijnych. Było co prawda w okolicy 6.00, ale kto wie czy trójki parafialne nie czają się gdzieś w krzakach nawet o tej porze?

Obejrzałam sobie okolicę i uznałam, że to fajna miejscówka być może do astrofotografii, co postanowiłam sprawdzić przy najbliższej okazji.

Wróciliśmy na śniadanie, już nawet nie wspominam z jakim ono było dodatkiem.

Następnie postanowiłam odbyć spacer z kamerą, czego skutki poniżej udostępniam.



jako bonus dwa zdjęcia wnętrza stodoły :D



Z uwagi na święto, a co za tym idzie niepisany zakaz pracy rzucającej się w oczy i uszy, zabrałam się za jakąś kosmetykę tu i ówdzie w ogrodzie. Wywaliłam resztę wiórków rogowych pod róże. Napoczęta torba przyjechała z miasta, podobnie jak worek z obornikiem czy kurzakiem granulowanym. Posprzątałam z materii organicznej ścieżkę ceglaną, wciąż przykrytą włókniną, ale W. nie usunął jej na początku, a teraz twierdził, że na dwa dni to już się nie opłaca. 

W. nadciągnął ze stanowczym życzeniem wskazania miejsca dla róży Babiccina vonava, która przyjechała z nami, a która rosła tu wcześniej kilka lat pod płotem SNa, ale nie wiodło jej się wybitnie. Po chwilowej dyskusji uznałam, że najlepiej będzie posadzić ją przy tej jabłonce, którą opitolili energetycy. Jest to róża pnąca, więc to niewysokie drzewko będzie stanowić naturalną podporę. W. zaczął zatem dziabać dół, a ja dłubiąc po drugiej stronie drzewa w stosie wywalonych chwastów odkryłam różę sadzoną chyba zimą tj. Williama Baffina, który z kolei dwa sezony marniał w donicy w mieście i w końcu doczekał się miejscówki. 

No w sumie fajnie, będą dwie róże na drzewie, o ile zechcą tu rosnąć. 

Dłubiąc przy sadzeniu konstatujemy po raz kolejny, że ogród dojrzał na tyle, że nie trzeba już się tak rzucać na pielenie i wracać wieczorem na czworakach. Teraz spora część pracy to koszenie. Regularnie się nie uda z uwagi na nieprzewidywalność naszych przyjazdów, ale przynajmniej z tym sprzętem, który mamy, dajemy radę. 

W. udał się jeszcze na front, gdzie kontynuował walkę z mleczami. Ja starałam się odchwaścić irysy wzdłuż ścieżki. Kępki irysów niskich są do przesadzenia, ponieważ nie ma szans żeby wygrały z napierającym perzem, który mimo moich zabiegów odrasta jak hydra.

No i kilka fotek 








Nie mając możliwość dokończenia koszenia, wróciłam do domu, ogarnęłam kuchnię jak raz na przyjście W. z naręczem podagrycznika, który z kolei został ugotowany w żurku, co dało smak podobny do zupy szczawiowej, tyle że bez zgubnych dla zdrowia szczawianów. 

Reszta dnia upłynęła na polegiwaniu, szwendaniu się i innych czynnościach, które każdy z nas wykonuje w życiu domowym. Odszukałam wieszaki i haczyki, które zamierzaliśmy następnego dnia umieścić w stosownych miejscach w kuchni i łazience.

A następny dzień w formie c.d. już wkrótce n.



I znowu przyszedł maj cz.IV

Relacja majowa został przerwana z uwagi na rozliczne okoliczności niezależne, w tym moją infekcję, która pozbawiła mnie na kilka dni zdolności do jako takiego logicznego myślenia. Będąc jeszcze na zwolnieniu lekarskim spróbuję jednakowoż nadrobić stracony czas i odrobinę uzupełnić wpisy.

Dziękuję bardzo wszystkim zaglądającym, czytającym, a najbardziej tym, którym się chce przy okazji skrobnąć kilka słów komentarza czy tu czy w moim wątku na ZZ.💕 

Drugiego maja, czyli w Dniu Flagi pobudka nastąpiła około 6.00. Poranek podobny do poprzednich: kawa, śniadanie, obrządzanie zwierząt. Przy okazji zmacałam koty, które raczyły zaszczycić nas swoją obecnością i stwierdziłam, że ani psy, ani Cześka kleszczy nie mają, za to Maszka zawsze ma co najmniej dwa. Wszystkie dostały preparat jednej marki, rzecz jasna dedykowany gatunkowi i wadze. 

W. oznajmił, że będzie kończył porządki z drewnem, ja po jednym dniu wolnego od działalności ogrodniczej zapragnęłam jednak zrobić coś pożytecznego. Zaczęłam od porządków na Angielskiej, w tej części  na którą zabrakło zrębków. Część przy ścieżce ceglanej strasznie wredna, oczywiście z uwagi na barwinek, który przeplatał się wdzięcznie z klaczami mozgi, koncentrując się wokół róży New Dawn. Dłubałam i rwałam sycząc przy każdym zetknięciu z kolczastymi pędami róży. Kłęby barwinka lądowały na ścieżce, teren się nieco cywilizował. Dalej już było nieco łatwiej, przy okazji pielenia podcięłam solidnie forsycję, pozbawiając ją dolnych pędów.  Docięłam Pat Austin, która naprawdę jako rasowa Angielka wspaniale odnalazła się na lubelsko-podlaskiej wsi. Przycięłam też posadzoną w ubiegłym roku kanadyjkę Campfire oraz Alexandrę. 

Kępkami kwitły tulipany tarda, pogoda była naprawdę piękna. Dotarłam pod płot Bożenkowy, gdzie W. po opitoleniu leszczyn i orzecha zostawił stos gałęzi, który przemieszany z suchymi liśćmi i badylami z pokrzyw okropnie kłuł w oczy. Najpierw postanowiłam go poszatkować za pomocą sekatora gałęziowego. Wlazłam sobie po prostu na ten stos i ciapałam na oślep na jak najdrobniejsze kawałki. Przy okazji dostrzegłam wyłażący spod tego stosu biomasy wiciokrzew a także dławisz amerykański, który miał chyba docelowo leźć po słupie latarnianym. Póki co lazł po ziemi, bo nikt nie wpadł na pomysł, żeby go podwiązać do podpory. Ponieważ W. przyciął krzewy i orzech, a elektrycy-magicy opitolili sporą część korony jabłonki ,to zrobiło się zbyt słonecznie dla rosnących tu rododendronów. 

Zawołałam W. który poprowadził dławisza w słusznym kierunku, coś tam jeszcze popoprawiał przy wiciokrzewie, zakazując go ruszać. Znów deliberowął na temat pobrania sadzonek maklei, która rozrosła się okrutnie i właziła w inne rośliny. Ja zgrabiłam pocięte kawałki patyków na bardziej zgrabny wał i postanowiłam zrobić sobie przerwę. Była 12.00 W. udał się do Wisznic po zakupy oraz po lody. 

Oto teren objęty działaniami naprawczymi ukazany ze stron różnych









Po powrocie W. zarządził obiad, rzecz jasna z pokrzywą i podagrycznikiem w roli głównej. Tym razem jako dodatek do potrawy na bazie fasoli i białej kiełbasy. 

Walnęliśmy się na leżaczki przed werandą i snuliśmy rozważania filozoficzne na temat życia, jakie wiedziemy. Niby nie jesteśmy zamożni, pracujemy, mamy stresy, kłopoty, mało wolnego czasu, a jednak los przy naszej pomocy dał nam możliwość cieszenia się tym miejscem na wsi, co dla wielu jest rzeczą nieosiągalną. Prawdę mówiąc, to wiele osób w ogóle nie wpadłoby na pomysł posiadania takiego miejsca, mając kompletnie inne priorytety życiowe. Z mojej perspektywy tj. osoby która chciała mieć "domek na wsi" można powiedzieć, że marzenie się spełniło. Czy to znaczy, że wystarczy czegoś bardzo chcieć? A potem pogodzić się z wieloma nieprzewidzianymi konsekwencjami swojej decyzji? 

No taka tam gonitwa myśli różnych.

W. poszedł do swoich zajęć, a ja jeszcze patrzyłam przed siebie, a mój wzrok skupiła karetka pogotowia, która zatrzymała się przy SN=ie, potem ruszyła w stronę naszej bramy, tu również zatrzymała się na chwilę i znów pojechała kawałek dalej. Za chwilę już wracali, jakby szukali numeru domu. Z białego domku pod lasem wyszedł sąsiad i machając rękami dawał sygnały kierowcy, gdzie ma skręcić. Wyglądało na to, że ktoś z domowników potrzebował interwencji lekarskiej. 

Dzień uciekał, a tu można by coś jeszcze zrobić, choćby skosić trawę. Poszłam więc do W. żeby mi wywlókł sprzęt ze stodoły, no i odpalił, bo mimo najszczerszych chęci, nie daję rady tak umiejętnie szarpnąć za linkę, żeby zaskoczyło. Ponieważ W. kosiarkę postawił przed stodołą, to nolens volens zaczęłam od strony ronda uważając żeby nie brać zbyt szerokich pasków już solidnej miejscami trawy. Kosiło się nadspodziewanie dobrze, więc zachęcona robiłam długie trasy w stronę domu, a potem aż pod bramę wjazdową, omijając zaparkowane na drodze auto. Potem powrót, wokół ronda, dojazd do bramy zadniej i znów w stronę płotu frontowego. Gdy już wykosiłam szeroką trasę, zaczęłam wjeżdżać co któryś przejazd do sadku i kosić ścieżki trawiaste, a potem za ścieżkę do Bożenki w okolice różanek. Starałam się cały czas jechać przed siebie, bo wycofywanie tej kosiarki to straszna męka.  Ze dwa razy mi zgasło, W. musiał zatem interweniować wyłażąc z rabat frontowych, gdzie walczył z połaciami mlecza. 

Jeździłam tak sobie w ogłuszającym ryku silnika, zostawiając za sobą równiutko przycięte ścieżki. Musiałam uważać na koleiny z jednej strony ronda i ewentualne przeszkody, których w trawie mogło nie być widać. Ale szło równo i bez zakłóceń.  Zajechałam nawet do Alei Bzów, ale z obawy o całość sprzętu wykosiłam tylko kilka pierwszych metrów. W. przyszedł popatrzeć i stwierdził, że gdyby tak regularnie kosić, to w zasadzie Berta już niepotrzebna. Teren bardziej wyboisty pojechałby kosą spalinową i już. Zaczął zwijać węże rozłożone wzdłuż drogi do stodoły, żebym mogła wjechać we wszystkie dostępne miejsca.

Po dwóch godzinach zakończyłam ten odcinek. Został jeszcze pas wzdłuż drogi pod płotem od zewnętrznej strony oraz okolice Albiczukowskiego. Ale to już odłożyłam na środę. 














Wchodząc na ganek z zamiarem wejścia pod prysznic zatrzymałam się, bo wszystko oświetlone było pięknym ciepłym niskim słońcem, a wokół trwała wieczorna aktywność ptactwa powracającego na noc do gniazd i kryjówek. Czasem mam tu wrażenie, że nie warto wchodzić za wcześnie do domu, bo coś może nas ominąć, jakaś ulotna chwila, która już się w tym kształcie nie powtórzy. Postałam zatem na ganku gapiąc się i wdychając zapach skoszonej trawy.

tu nasza wielce elegancka rabatka pod oknem łazienki :)


I brzoza rosnąca u SNa, ale całą sobą będąca u nas 



Potem już proza życia: prysznic, zmywanie, zamiatanie podłogi. Piachu nosi się tu nieprawdopodobne ilości mimo wycieraczek rozłożonych od ganku do wejścia do kuchni. No ale z takiej podłogi to i przyjemniej się go wymiata 😄

Wyszłam jeszcze na front, gdzie W. kończył usuwanie mleczy. Pięknie rozkwitła jedna ze świdośliw przy płocie.


A za płotem krajobraz w złotym blasku




Słońce schowało się definitywnie za drzewa, a my wróciliśmy do domu w poczuciu dobrze spędzonego dnia. C.d. zatem ma szanse n.