Po nocnej wyprawie trzeba było trochę odespać. Nie to żeby jakoś przesadnie, bo o 7.30 wytknęłam nos z domu i zobaczyłam, że W. już coś dłubie w ziemi, przesadza, dzieli, robi sadzonki do zabrania do domu. W przerwach między ogłuszającym dzwonkiem telefonu usiłowałam uzgodnić temat zabezpieczania drewna przeciwko robakom. Chodziło konkretnie o sufity w łazience i sieni, atakowane przez kołatka od kilku lat.
Ponieważ przywieźliśmy preparat, który został użyty profilaktycznie na wszystkie ściany i drzwi podczas remontu, chciałam go zastosować także tam, gdzie robak był i miał się świetnie mimo miejscowych zabiegów. Demontaż sufitów traktowałam jako ostateczną ostateczność. W. zawyrokował, że akcję anty-robak przeprowadzimy tuż przed wyjazdem żeby nie siedzieć w trujących oparach.
Póki co nie miałam nic konkretnego do roboty, szwendałam się po terenie z aparatem, co zaowocowało drugą częścią spaceru wiosennego, tym razem z towarzyszeniem wiatru
Liliowce zaczynały pokazywać pąki
Na polu za płotem przyuważyłam zająca
Kolejny telefon który odebrał W. spowodował wzmożenie intelektualne nas obojga, ponieważ okazało się, że przed wyjazdem W. złożył jakąś ofertę na zrobienie rabat na terenie gminy X. Teraz pan urzędnik zadzwonił, że coś tam trzeba poprawić i im odesłać przed 12.00, bo o 12.00 jest otwarcie wszystkich ofert. Była godzina 10.00, my oczywiście bez żadnego dostępu do poczty, internetu etc. Chwila burzy mózgów i wyszło na to, że facet z urzędu musi W. wysłać ten formularz na jakąś skrzynkę mailową np. tutejszego urzędu gminy, do którego W. się uda zaraz, mając nadzieję że zastanie tam Bożenkę na stanowisku pracy. Uzupełni co trzeba, tam mu to zeskanują i odeślą. Druga opcją był sklep ogrodniczy z ogrodem kolejowym, bo tam chyba maja też jakieś biuro.
W. przebrał się błyskawicznie i pojechał do Sosnówki do urzędu gminy.
Ja coś tam sobie w tym czasie zaczęłam odchwaszczać i po chwili zobaczyłam, że coś się w trawie błyszczy. Okazało się, że było to zaginione szydełko, które kupione w Wisznicach służyć miało do przewlekania sznurków w roletach rzymskich, co ostatecznie odbyło się innym sposobem, bo W. szydełko kupił i od razu zgubił. Szydełko jak na mój gust osoby kompletnie nieznającej się, do niczego nam by się nie przydało, bo służyło chyba do dziergania zwiewnych firanek z cieniutkiej jedwabnej nici, na co wskazywał rozmiar 12 czyli 0,6 i mikroskopijnej wielkości główka. Ale za to miało napis JAPAN.
W. zniknął na dłużej, więc ja zaczęłam przygotowywać się do odrobaczenia sieni. Jedynym sposobem jaki wymyśliłam, to była technika nakładania preparatu za pomocą zwykłego pędzla ławkowca, które zostały jeszcze po remoncie. Preparat miał formę płynną, gotową do użycia. Z uwagi na ewentualne skutki kontaktu z preparatem ubrałam się w miarę szczelnie, założyłam rękawiczki oraz chustkę na głowę. Wygoniłam zwierzęta na dwór, przelałam część objętości opakowania do mniejszego wiaderka, wlazłam na taboret i rozpoczęłam malowanie. Niby jakoś szło, ale było to okropnie uciążliwe. Malowanie sufitu to męka, bo ręce bolą po 5 minutach, głowę trzeba dziwnie zadzierać, z pędzla kapie i pryska. Co chwila trzeba schodzić i przestawiać stołek. Na szczęście preparat był praktycznie bezzapachowy. Oby był skuteczny!
Gdy miałam pomalowane jakieś 2/3 sieni (malowałam także ściany, bo to był super sposób na ich odkurzenie), pojawił się W. z informacją, że sprawę oferty załatwił przy pomocy synowej Bożenki, która była w pracy. Przy okazji dowiedział się, że rodzina Michała znów się powiększy.
Ponadto mijając spektakularny dom pana od desek dostrzegł, że już ekipa sadzi mu rządek szmaragdów wzdłuż ogrodzenia, zatem jak przypuszczał, jego wizja ogrodu nie spotkała się ze zrozumieniem.
Obejrzał moje dokonania i stwierdził, że kupił spryskiwacz, który można użyć zamiast pędzla. Okazało się to sposobem skutecznym w miejscach, gdzie nie dałam rady dosięgnąć pędzlem. W. przywiózł mi także gogle ochronne. Gogle co prawda parowały i cisnęły w nos, ale przynajmniej minimalizowały ryzyko, że coś mi chlapnie w oko.
Po wymalowaniu sieni weszłam do łazienki, gdzie większość powierzchni nasączyłam preparatem za pomocą spryskiwacza. Umęczona posiedziałam na ganku, żeby odsapnąć i powtórzyć cały proces zgodnie z zaleceniem producenta preparatu. Motywowało mnie jedynie to, że być może sufity ocaleją. W. w tym czasie zabrał się za oklejanie okien moskitierami. Szorował futryny okienne gąbką usiłując zetrzeć pozostałości starych taśm, docinał siatkę według złotej myśli, że łatwiej gruby obcienkować niż cienkiego pogrubasić, więc zostawiał duży zapas. Taśma ma niestety tę właściwość, że na narożnikach lubi się odklejać, więc i tym razem W. klął usiłując dociskać taśmę w jednym miejscu, gdy na złośliwie odstawała w innym. Miał okleić wszystkie okna, które są otwierane, czyli w łazience, kuchni, jedno okno w salono-jadalni i jedno w sypialni.
Pracowaliśmy kolejną godzinę na swoich odcinkach, dom otwarty był na przestrzał, żeby wywiewało opary preparatu, zwierzaki zatem defilowały w tą i z powrotem, mimo moich stanowczych uwag typu "ić stont". Zębas co jakiś czas robił sprint do ogrodu, gdzie przelatywały bociany i darł się na nie wniebogłosy.
Po wszystkim musiałam posprzątać, umyć podłogi, ustawić wszystko na miejsce. Uznaliśmy, że jak się dom zamknie na jakiś czas, to może jakoś wzmocni działanie preparatu. Planowaliśmy przyjechać choćby na krótko za dwa tygodnie na kwitnienie lilaków, ale jak potem się okazało, nic z tego nie wyszło. Umyłam się pod prysznicem, ciuchy wylądowały w pojemniku z jakże trafnym w naszym przypadku napisem
Zjedliśmy jakiś posiłek przedwyjazdowy i udałam się w poszukiwaniu kotów. Cześkę namierzyłam dość szybko, Maszka gdzieś przepadł.
Po spakowaniu rzeczy położyliśmy się zatem na chwilę czekając, aż kot raczy się pojawić. Złowiłam go wreszcie przed werandą, zapakowaliśmy towarzystwo do transportera, wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w drogę powrotna, która z przystankiem w stałym miejscu przebiegła bez przeszkód, a zatem do następnego razu!🙋