niedziela, 24 kwietnia 2022

Wielkanocne tyranie na trawie cz.VI

 Ostatniego dnia pobytu pogoda nie uległa jakimś radykalnym zmianom, a ponieważ był to normalny dzień pracy, można było już trochę pohałasować sprzętem.  Zostało jeszcze trochę desek do pocięcia, więc piła poszła w ruch. Ale przedtem W. radośnie zawołał, że mamy zajączka na trawowisku za oborą. Nawet nie lazłam w tamtą stronę, bo i tak zając dał dyla na widok W.

Zaczęłam przymierzać się do ściółkowania Autorskiej, W. który miał mi pomóc przy słomie oznajmił, że chce najpierw skończyć robotę z drewnem, więc póki co zabrałam się za okopywanie rabaty wzdłuż płotu z SN. Tu poza perzem mieliśmy niestety podagrycznik zawleczony z miasta i walka z nim była mniej więcej tak samo skuteczna jak z wyżej wymienionym perzem. W. powinien go wyjadać masowo z uwagi na swoją dolegliwość. Przycięłam róże rosnące od płotem, takie tam zwykłe caniny, ale skoro chcą kwitnąć tymi  swoimi skromnymi różowawymi kwiatkami, to niech też będą zaopiekowane.

Następnie wygrabiłam pobojowisko po obróbce drewna przy oborze, ponieważ leżały tam sterty drzazg drewnianych a także kory, głównie akacjowej. Wszystko to wywaliłam na rabatę, najwyraźniej miałam jakąś obsesje ściółkowania czym popadnie. Oświadczyłam W, że te stosy drewna wcale mi się nie podobają i muszą zniknąć podczas majówki. W. obruszył się i stwierdził, że właśnie że są fajne i jemu się podobają, ale skoro ja mam inne zdanie, to oczywiście je uprzątnie. Na razie uprzątnął dechy akacjowe, które leżały przygotowane dla stolarza przykryte jakimiś kawałkami blachy, ale użyte jak już wiemy, nie zostały. Dzięki temu jedna z rabat przyoborowych odzyskała dostęp do słońca. Opieliłam ten fragment, przycięłam powojnik Mme Julia Correvon oraz jakiś bylinowy, nie pamiętam już co tam rośnie. Obydwa już miały pokaźne tegoroczne pędy.

Wreszcie mogliśmy ruszyć do stodoły i popatrzeć czym dysponujemy do wykonania eksperymentu ściółkowania. Z jednej strony stos siana, z drugiej stos słomy luzem, w okrągłych balotach oraz częściowo w kostkach. W. już się rwał wytaczać cała belę, ale zaprotestowałam, bo nie bardzo wiedziałabym jak się do tego zabrać. W rezultacie na próbę wzięłam kostkę  związaną sznurkiem, jak mniemam sławnym sznurkiem do snopowiązałki, który stanowił kiedyś towar luksusowy. Kostka po zdjęciu sznurka ukazała swoją jakby warstwową strukturę i rozdzieliła się na płaty słomiane, które układałam bezpośrednio na rabatę, jeśli przestrzenie pomiędzy roślinami były wystarczająco szerokie. W innych miejscach musiałam dzielić płaty na mniejsze kawałki i upychać pod krzaczkami i wokół roślin uważając, żeby ich nie przysypać słomą. Zębas był absolutnie szczęśliwy, ponieważ mógł sobie wygrzebać gniazdo w słomie i umościć się wygodnie i mieć ciepło.

W. dostarczył mi kolejne kostki i przyglądał się efektom mojej pracy. Skwitował je komentarzem, że wygląda to dziwnie, ale kto wie, może będzie skuteczne. Nawet mi się nie chciało odpowiadać. Żółta słoma odcinała się od reszty terenu dość wydatnie, była dość nastroszona mimo że starałam się ją uklepywać. Pozostawało mieć nadzieję, że zanim zacznie wiać wiatr, to spadnie solidny deszcz i namoczy ten towar. Ułożyłam misterne kupki wokół epimedium i irysów niskich, przeniosłam się na fragment obok studni, gdzie W. dostarczył mi jeszcze dwie kostki i wreszcie zakończyłam. 









Przeniosłam się na teren po drewutni, chcąc nieco ogarnąć te resztki po drewnie rozwłóczone wszędzie. Zgrabiłam je z grubsza na kupę, zastanawiając się nad ich posortowaniem, bo jeszcze trochę opału dałoby się z tego odzyskać. Przy okazji dostałam się do kolejnej róży (Mozart), która posadzona tam kilka lat temu z powodu braku dostępu do niej, musiała sobie jakoś radzić bez naszej interwencji. Miała sporo suchych pędów, które wycięłam,  wypieliłam jakieś trawsko i pokrzywy wokół. 

Popatrzyłam, że teraz od strony dereniarni mam trochę inna perspektywę na ogród. 

Przypomniałam W. o uzgodnionej koncepcji uzupełnienia nasadzenia dereni karłowatymi iglakami, które zimą miały pięknie uzupełniać zielonością czerwienie i żółcie pędów dereni. 

Usłyszałam, że W. prowadzi  rozmowę telefoniczną, zorientowałam się że dodzwonił się do naszego stolarza i usiłuje go ściągnąć dziś do nas. Rano także dzwonił, ale nikt nie odbierał, więc nabraliśmy podejrzeń, że majster będzie unikał kontaktu. Tym razem jednak odebrał i stwierdził, podobno zbolałym głosem, że popił nadprogramowo w dniu poprzednim i dziś niestety z powodu silnej niedyspozycji nie przyjedzie. W. kusząc go obietnicami gigantycznego zarobku i kolejnych zleceń umówił się z nim na okolice majówki. A jak będzie, to się okaże.  

Poszłam jeszcze na rekonesans w części ogrodu nietkniętej kompletnie czyli do Albiczukowskiego i okolic.  Tym fragmentem ewentualnie zajmiemy się następnym razem. Na razie kwitły obficie jagody kamczackie, świdośliwy miały zakwitnąć równie obficie już niebawem. Ponieważ ani traw ani wysokich bylin miało nie być widać jeszcze jakiś czas, to teren był łysy i dość mało dekoracyjny. Co prawda miskant Beth Chatto już zaczął się delikatnie zielenić, ale był to wyjątek.


 Na kwasolubnej za to już całkiem fajnie, kwitły na przykład ciemierniki cuchnące, prawie kwitły szachownice cesarskie oraz maluśkie, sadzone w ubiegłym roku pierwiosnki. 



Widok psuły tylko straszliwe hałdy gałęzi i wiechcie wyciętych suchych traw ułożone pod płotem przez W.

Wróciłam do W. ponieważ rozpoczął on budowę płotka wokół nowego kompostownika i aktualnie zajęty był wbijaniem pionowych żerdzi, które będą stanowić podstawę plecionki wykonanej z leszczyn. W. poprosił o przyniesienie mu gałęzi leszczynowych z Alei Bzów, gdzie ułożył dwie sterty zimą strzygąc leszczyny dość konkretnie. Pojawiły się nasze koty, które wylazły gdzieś z czeluści ruin po kurniku i radośnie szwendały się w naszej okolicy.

W. widząc Michała na podwórku zagadnął, czy mogliby pojechać po siano do stałego dostawcy gdzieś tu w okolicy, Umówili się na siedemnastą, bo Michał miał jeszcze coś do zrobienia, więc wróciliśmy do płotu. Ja przywlokłam pierwszą partię gałęzi do zaplatania i dłubiąc przy surowcu zaczęliśmy wymieniać spostrzeżenia dotyczące naszych sąsiadów. Zwyczaj obdarowywania nas świątecznym ciastem czy zanoszenia koszyka wielkanocnego do kościoła już nie znalazł kontynuacji po tym, jak rządy w domu przejęli młodzi. Bożenka jakoś się wycofała, a W. wręcz stwierdził, że zachowuje się z wiejską poprawnością po nastaniu nowej gospodyni. Niemal jakby na wycugu była. Oczywiście Michał jest zawsze pomocny i uczynny, ale jednak Bożenka zawsze przyszła, zagadała, nawet przez płot kilka słów zamieniła gdy przyjeżdżaliśmy. Jak coś upiekła, to szła do nas albo wołała, żebyśmy zabrali jakieś bułeczki, ciastka czy kawałek chleba domowego. Młodzi nie mają chyba potrzeby takich kontaktów, prowadzą inny tryb życia i pewnie już będzie inaczej.

Ciągnęłam kolejne gałęzie, W, ubijał je kawałkiem drewna w żerdziach, co grubsze docinał piłą.

 

Łażąc z gałęziami dla W. patrzyłam na szykujące się do kwitnienia drzewa owocowe. Mirabelki otwierały już pierwsze kwiaty.

No i wreszcie skończone.


Poszłam do domu chcąc już powoli zacząć przygotowania do wyjazdu. W. pojechał z Michałem po siano, a ja zaaferowana zbieraniem gratów wypuściłam Wańkę na zewnątrz zapominając, że W. zostawił otwarta bramę. Po jakichś dwudziestu minutach uświadomiłam sobie, że Wańki nigdzie nie widzę i w ataku paniki wybiegłam na drogę przed domem. Oczywiście psa ani śladu w zasięgu wzroku. Poszłam więc kawałek w stronę cmentarza i na szczęście za chwilę dojrzałam, jak uciekinierka wyłania się zza płotu Kowalów. Daleko nie polazła, pewnie chciała kury odwiedzić. Bez sprzeciwu dała się odholować do domu. Koty profilaktycznie zostały połapane i zamknięte w Mrówczanym.

W. wrócił i zabrał się za zabezpieczanie sprzętu i budynków gospodarczych. Zjedliśmy resztę żurku z ziemniakami i ja zabrałam się za zmywanie, a W. za pakowanie żarcia. Na ganku jak zawsze zostawiliśmy pożegnalną porcje jedzenia dla kotów. Przed siódmą udało się zapakować wszystko do samochodu, zainstalowaliśmy zwierzęta i ruszyliśmy w stronę domu. Z uwagi na wojnę handlową i zakazy dla firm transportowych, ciężarówek było jakby mniej na drodze. W zajeździe przed Kałuszynem standardowo W. poszedł na kawę, a ja z psami za potrzebą i w celu zatankowania Wańki. Robiło się zimno i lekko mżyło.

Do domu dojechaliśmy bez przeszkód, więc do następnego, majowego razu!

 





Wielkanocne tyranie na trawie cz.V

Poniedziałek wstał nieco mokrawy jak przystało na Lany Poniedziałek. Nocą padało, nadal niebo pokrywały szare gęste chmury. Drugi dzień świąt, więc też niby nie wypada pracować. Zjedliśmy śniadanie, Poleniwiliśmy się jeszcze z lekturą, ale mnie już łapy zaczynały swędzieć. W. stwierdził, że mam sobie odpoczywać, ale widać było, że i on ma ochotę na jakieś konkretne zajęcie. Co prawda tak naprawdę to miał ochotę lecieć do sąsiadów na telewizję, żeby się obejrzeć w premierowym odcinku Mai w Ogrodzie, ale sam doszedł do wniosku, że to by była jednak przesada. Na razie wobec tego zarządził pół godziny dla słoniny, ja za to ubrałam się i tak niby przypadkiem wzięłam szpadel, poszłam sobie do sadku, gdzie od niechcenia zaczęłam okopywać skraj rabaty przy dereniarni równając jej krawędź i wywalając wrastające chwasty. wszędzie cisza, ptaki świergoliły, więc śmiało dłubałam potem wokół drugiej rabaty. 


Zadowolona z efektu poszłam pod Małpiarnię, i najpierw oczyściłam ostatni fragment rabaty z hortensjami, przycinając badyle, trochę odchwaszczając i zastanawiając się, kiedy jest czas na przesadzanie zimowitów. Teraz rosną im liście, jesienią kwiaty i ciągle mam problem, kiedy je wykopać z tego durnego miejsca i umieścić  gdzieś na widoku. Urobek pocięłam sekatorem na sieczkę i rozsypałam w ramach ściółki. Następnie dosypałam kompostu pod powojnik Stolwijk Gold rosnący na narożniku domu i zadumałam się nad katastrofalnie zaniedbaną rabatą vis a vis Angielskiej. Fragment bliżej orzecha był ogołocony przez W., który usunął stamtąd większość niesamowicie ekspansywnego astra Asram. W tym miejscu nawtykał tulipanów, jakieś hiacynty i żonkile, które teraz tworzyły barwną pstrokaciznę bez ładu i składu. Dalej już królował barwinek, który utworzył zbity kożuch zagłuszając wszystko co się dało. 

Latem jeszcze dało się wytrzymać, bo byliny tworzyły kolorowy misz-masz, ale teraz było to miejsce, które starałam się omijać wzrokiem. Postanowiłam jednak choć troszkę je uporządkować, usuwając zeschłe badyle i co się dało. Zaczęłam od strony ścieżki, gdzie barwinek jeszcze nie dotarł. Tu co prawda co chwila trafiałam na kłącza wiązówki ale poza tym jakoś dało się ogarnąć jakieś półtora metra kwadratowego. Potem to już było coraz gorzej. Zapomniałam o świecie i ryłam zapamiętale, starając się przynajmniej odkopać z barwinka ocalałe byliny. W. wychynął z nory i popatrzył na moje heroiczne czyny oznajmiając, że on idzie chemizować perz, ponieważ pogoda jest bezwietrzna. Kupił jakiś selektywny środek na jednoliścienne nowej generacji i zamierzał go wypróbować. 

Rzuciłam mu przeciągłe spojrzenie oznajmiając, że nie miałabym nic przeciwko, żeby mi jednak pomógł, bo przechadzanie się z ręcznym spryskiwaczem po ogrodzie to trochę za mało jak na faceta w sile wieku. W. obiecał, że gdy skończy, to z pewnością mi pomoże. Kazał mi na odchodnym rzucać wyrwany barwinek na jedna kupę, bo wówczas on to zapakuje do worka i zabierze na sadzonki.

Przez następne dwie godziny moje stękanie i przekleństwa mieszały się z odgłosem piszczącej pompki w spryskiwaczu, jeśli W. pojawiał się w okolicy. Nie wiem czy ktoś z Was kiedyś walczył z barwinkiem, ja byłam zaskoczona opornością pędów i gęstością ich plątaniny.  Jakby z drutu albo plastikowej żyłki były zrobione. Większe placki zostawiłam zatem dla W., bo ja z ręcznym widelcem byłam na straconej pozycji. Oddłubałam kilka lilii, liliowców, astrów, potem jeszcze dla relaksu już właściwie oczyściłam dwie hortensje i powojnik Cassandra na skraju tej byłej rabaty, gdzie barwinka nie było, bo jeszcze tam nie dotarł, albo bliskość orzecha mu nie pasuje.

Zawezwany W. stwierdził, że widłami amerykańskimi wydłubie resztę, a ja już sobie mam iść do domu. Zastanawialiśmy się nad ściółkowaniem tego kawałka już po oczyszczeniu, ale W. stwierdził, że trzeba poczekać, aż wyjdzie z ziemi to, co przeoczyliśmy. Poza tym zaczęliśmy rozważania na temat ściółki i wyszłam z propozycją, żeby spróbować użyć tej starej słomy, która zalega w naszej stodole od jakich pewnie dwudziestu lub więcej lat. W. nie do końca był przekonany co do mojego pomysłu, ale nie protestował. Ja stwierdziłam, że na razie eksperymentalnie wypróbuję ten patent na Autorskiej, ale już następnego dnia. W. zabrał się za eksterminację barwinka na poważnie. 

Obejrzałam sobie powojniki obok różanki, które starałam się uratować zimą i obydwa ładnie odbijały. Na zdjęciu ich nie widać, ale mam nadzieję, że ta metalowa podpora już niedługo będzie obrośnięta. 

Wyzrębkowana Angielska chyba będzie ładna w tym roku. Usuwając sterczące ubiegłoroczne badyle także cięłam je na kawałki sekatorem i sypałam na rabatę. 

Veilchenblau na łuku żywa od góry do dołu, więc mam nadzieję, że będzie fajne kwitnienie. 

Obok rozkwitała jakaś azalka albo wczesny rodek.







Wróciłam do domu, ogarnęłam kuchnię, wykapałam się i nastawiłam ziemniaczki, które miały posłużyć jako dodatek do śledzia, o którym zapomnieliśmy i który siedział sobie w kefirze trzeci dzień. W. również zakończywszy działalność ogrodową i odtrąbiwszy zwycięstwo nad barwinkiem (oby nie przedwcześnie) zajął się sprawami kuchennymi. 

Rabata po naszych nadludzkich wysiłkach prezentowała się tak

Spożyliśmy posiłek, zakąsiliśmy resztką ciasta i dokładając od czasu do czasu do ognia spędziliśmy spokojnie popołudnie i wieczór, mając świadomość pożytecznie spędzonego dnia. A kolejny dzień w postaci c.d. już czekał aby n.






sobota, 23 kwietnia 2022

Wielkanocne tyranie na trawie cz. IV

Ta część będzie raczej mało rozbudowana, ponieważ w dzień świąteczny postanowiliśmy nie robić nic. Trochę też z obawy, że nas wieś zlinczuje za jakąkolwiek aktywność. Zresztą należał nam się odpoczynek, więc bez wyrzutów sumienia wylegiwaliśmy się do 8.00, nie licząc wstawania by wypuścić pieska, potem wpuścić pieska, wypuścić kotka, potem wpuścić kotka... O 6.00 słychać było dzwony rezurekcyjne.

Wreszcie głód nie pozwolił nam dłużej pozostawać w pozycji horyzontalnej. W. rozpalił pod kuchnią i zajął się tradycyjnym smażeniem wędliny i grzaniem żurku, ja nakryłam do stołu, nałożyłam sałatki, pokroiłam chleb i wykonałam tym podobne czynności pomocnicze. Psy plątały się pod nogami.  

Ubraliśmy się nawet przyzwoicie jak na nasze wiejskie standardy, choć świętujący w cywilizacji uznaliby może, że profanujemy święta. Walnęliśmy się jajkami na twardo i moje jajo pękło, a W. nie. Czyli jego mzimu mocniejsze. Przystąpiliśmy do konsumpcji, która miała tę zaletę że była przyjemnością, ponieważ potraw było niewiele, a przy tym same takie jakie lubimy. Żurek wyszedł świetny, sałatka mimo że nie jest to jakieś wyrafinowane danie, też niczego sobie. Kawa, herbata, tylko kompotu z suszu mi brakowało, choć W. przytomnie zauważył, że to nie te święta. 

Posiedzieliśmy, pogadaliśmy, posłuchaliśmy radia, choć wieści niewesołe w przeważającej większości. 

Potem sprzątnęliśmy ze stołu, naczynia postanowiłam umyć później. Na zewnątrz pogoda zmienna, czasem słońce, czasem niewielki deszcz. Trochę też wiało.

Ponieważ ptactwo uwijało się wśród krzaków, postanowiłam pofocić ornitologicznie. Poza odgłosami przyrody cisza.







Usiłowałam cyknąć nadlatujące czaple, ale fotografowanie ptaków w locie musze jeszcze poćwiczyć




O 11.00 włączyłam sobie w telefonie RNŚ, aby posłuchać p. Manna, potem jeszcze p. Kydryński i na koniec dnia p. Poniedzielski, który nadał piosenkę Kultu o baronowej i wiośnie, którą śpiewaliśmy chóralnie z W. 

Cały dzień radośnie przebimbaliśmy, mając w perspektywie c.d., który  w zasadzie też świąteczny miał niedługo n.





Wielkanocne tyranie na trawie cz.III

 No i faktycznie, pogoda odmieniła się dość radykalnie, ale nie w kierunku poniżej zera, a w kierunku opadu deszczu, który to opad niezbyt gwałtownie, ale konsekwentnie szumiał nam za oknami o poranku. W zasadzie nie powiem, żebym się zmartwiła. Co prawda ziemia była wilgotna po niedawnych opadach śniegu, ale deszczu nigdy dość. Natomiast istotnym był dodatkowy fakt, że w deszczu nie będzie roboty, a mnie bolał każdy gnatek i mięsień, głównie należący do obręczy barkowej. Stękając obracałam się w łóżku i zastanawiałam się, czy w ogóle wstanę. 

W. stwierdził, że w takim razie to on jeszcze pojedzie po jakieś ostatnie zakupy, głównie pieczywo, a potem się zobaczy. Zjedliśmy śniadanie niespiesznie, słuchając RL i przeglądając zaległe numery Gardeners' World. W. udał się następnie do Wisznic, a ja pozmywałam z niejakim trudem naczynia w umywalce, zamiotłam kuchnię i wylazłam na zewnątrz. Deszcz trochę pokapywał, ale padanie miało się ku końcowi. Przyszły koty, tym razem w duecie, czyli szary pręgaty oraz kotka Bożenki. 


W nocy też ktoś był, bo śmieci nieorganiczne stojące w wiadrze tymczasowo na werandzie zostały dokładnie przeszukane i wywalone na podłogę. 

W. wrócił psiocząc, że nie można tu żadnego przyzwoitego ciasta kupić, więc nabył jedynie makowiec. Mieliśmy jeszcze dwa mazurki przywiezione z miasta, więc uznałam że naprawdę wystarczy. W. był także w szkółce uregulować należność za bratki, które kupował w Warszawie, gdzie rzeczona szkółka ma filię. Właściciel szkółki z pewną pretensją stwierdził, że W. krytykuje ich ogród pokazowy. W. stwierdził, że wcale nie krytykuje. On go jawnie wyszydza i postponuje, ponieważ tych ton żwiru z podkładami kolejowymi oraz powtykanymi to tu to tam wystrzyżonymi iglakami nie wolno nazywać ogrodem. Poza tym ogród pokazowy ma zachęcać do kupowania roślin, a klienci o co pytają najczęściej? Ano gdzie kupić żwir. I wszystko na ten temat.

Pokręciliśmy się jeszcze chwilę i postanowiliśmy coś podziałać na zewnątrz. Deszcz wisiał jeszcze w powietrzu, ale poza tym że zrobiło się nieco chłodniej, to było całkiem OK.


Zabrałam się za czyszczenie i odchwaszczanie Autorskiej, gdzie widać było, że bez regularnego ściółkowania polegnę z pieleniem. Głównie krwi napsuła mi znów ta trawa NN o cienkich źdźbłach i zwartej darni, wrastająca w krzewy i byliny. Odradza się jak hydra i naprawdę zaczynałam myśleć, że trzeba wszystko wykopać, oczyścić i posadzić na nowo. Ze ściółkowaniem mamy pewien problem, ponieważ skończyło nam się źródło zrębek. A w zasadzie nie tyle skończyło, co stało się odpłatne. Co znacznie komplikuje kwestię. Mamy co prawda hałdy gałęzi i suchych traw, zatem trochę zrębek sami moglibyśmy wytworzyć kupując rozdrabniarkę. No ale na dłuższa metę też nie wystarczy, więc potrzebujemy czegoś innego. Tylko czego...

W. nadal dziabał drewno i układał w stosy. Uporałam się z większym kawałkiem autorskiej stwierdziłam, że mięta variegata puszcza kłącza podziemne już chyba na trzy metry, róże niestety tu się jakoś kiepsko czują, więc nie wiem czy coś z nich będzie. Przycięłam je i poobserwuję w tym sezonie. Jedyną różą, która rośnie tfu, tfu, fantastycznie jest John Davis pod jabłonią. W sąsiedztwie dobrze też rośnie kopytnik oraz ruszyły jakoś lepiej tawułki Arendsa.  Dociągnęłam do końca i postanowiłam trochę zająć się różami w innych częściach ogrodu. 


Forsycje kwitły już od dawna, mimo barbarzyńskiego cięcia W. pod koniec lata czyli kompletnie niezgodnie ze sztuką. 



Przycięłam te na różankach i w okolicy, wszystkie wykazywały chęć do życia. Obejrzałam z rezygnacją dorotkopodobną, której pędy ubiegłoroczne opadały ku ziemi i nie było szans zapleść jej na akacjowym wigwamie, ponieważ szarpiąc te pędy, poza obrażeniami ciała, spowodowałabym poobrywanie większości malutkich listków.  

W. tymczasem sprzątał placyk po rozebranej drewutni składając pod ścianą spichlerza kawałki płyt eternitowych z daszku. Odkrył także starożytny pojemnik z jakąś chemią, który odstawił do kąta z obrzydzeniem, bojąc się że to coś wybuchnie albo wyżre mu palce do kości. Niestety plan obsadzenia tego terenu od razu spełzł na niczym, ponieważ po odgarnięciu warstwy kawałków drewna i kory szpadel zastukał w beton. W. miał plan wypożyczenia młota do betonu, ale bliżej niż w Białej nikt takiej wypożyczalni nie prowadził. Do Białej natomiast nie bardzo chciało się W. wybierać.

Pokręciłam się jeszcze chwilę wygrabiając urobek z Autorskiej i oglądając z przyjemnością ciemierniki na cienistej.




 Następnie stwierdziłam, że dość na dziś i poszłam do domu, gdzie odgrzałam zupę z dnia wczorajszego. W. zresztą też zaraz przyszedł, ponieważ chciał zabrać się za gotowanie przedświąteczne. Co prawda ostrzegłam go, że jak nabrudzi stos garów, to sam to będzie mył w umywalce, bo ja mam serdecznie dość. W. stwierdził, że chce zrobić śledzie w śmietanie do kartofli, w tym celu śledzie nabył poprzedniego dnia i namoczył w kefirze. Ponadto bezwzględnie musi być sałatka warzywna, a warzywa będą pochodzić z wywaru, na którym ugotuje żurek. 

Ja po prysznicu i nabraniu sił postanowiłam wziąć się za prasowanie rolet rzymskich, które mieliśmy wieszać tego wieczoru. W. zadzwonił do Michała i otrzymawszy informację że jest obecny na miejscu, podjechał samochodem w celu zabrania naszych mebli. 

Żur się gotował, W. wyszorowawszy łapy zabrał się za rolety, przy czym nawlekanie sznurków miało odbyć się przy pomocy szydełka, które kupił w sklepie w Wisznicach wzbudzając niemałą ciekawość pań sprzedających. Zresztą odszukanie szydełka wśród artykułów przemysłowych też paniom zajęło trochę czasu, ale w jakimś zapomnianym pudle znalazło się. W. niestety zdążył szydełko gdzieś posiać, ponieważ w kieszeni koszuli, gdzie jak zeznał pod przysięgą je chował, nie było go tym bardziej, im bardziej go tam szukał. 

Poradziliśmy sobie jednak bez przyrządu, choć niemało kosztowało nas prawidłowe wyciągnięcie sznurków zwiniętych przez Mariana do malowania. Ale po pierwszej sztuce już poszło gładko. Wreszcie poczułam się jakoś tak bezpieczniej bez tych gołych okien. W. miał inne zdanie, ponieważ on nie cierpi firan, zasłon i tym podobnych. 

Mieszając od czasu do czasu w garach przystąpiliśmy do odfoliowywania mebli, co szczególnie z uwagi na ciężar stołu było dość trudne. Należało jednak przykręcić nogi kluczem dwunastką, który przez przypadek znalazłam na miejscu czyli w skrzynce z narzędziami. Wreszcie zmontowany stół wraz z krzesłami stanął w byłej sieni, nakleiłam od spodu na wszystkie nogi dołączone filcowe kwadraciki i zaczęliśmy się całości badawczo przyglądać pod kątem aranżacyjnym. Trochę poprzesuwaliśmy w te i wewte. Nie do końca było tak jak sobie wyobrażałam, ale postanowiliśmy zostawić jak jest i się trochę opatrzeć. Najważniejsze, że W. siadając na krześle jest w stanie dosunąć się do krawędzi stołu.

Elementy wyglądające na białe są w rzeczywistości w kolorze kości słoniowej lub jak kto woli ecru.




W. miał jakiś dzień dobroci i bohaterstwa we własnym domu, ponieważ zabrał się za wieszanie zegara, który początkowo nie chciał chodzić, ale po kilku próbach wypoziomowania dał się przekonać. Zawiesiliśmy także reprodukcję obrazu Albiczuka po drugiej stronie okna, albowiem Matka Boska Krakowska wymagała pewnej renowacji. Ustawiłam wazonik z forsycją, baranka z ciasta, który przypominał sfinksa po zabiegach renowacyjnych przeprowadzonych przez tę samą hiszpańską staruszkę, która odnowiła kiedyś obraz Ecce homo, który zyskał miano Chrystusa Rozmazanego. Wyjęłam też przepiękne pisanki otrzymane kiedyś od Ewy evluk i które zawsze nam towarzyszą w czasie wielkanocnym, jeśli jesteśmy na wsi.



Rzutem na taśmę zawiesiliśmy jeszcze umytą i nawoskowaną trójkątną szafkę nad lodówką powtarzając układ, jaki był przed remontem, tyle że w innym narożniku pomieszczenia. 


Po zakończeniu prac domowych odmówiłam dalszej aktywności i wlazłam do łózka. W. zabrał się za krojenie elementów sałatkowych, a jak przypomniałam sobie, że trzeba ugotować jaja na jutrzejsze śniadanie. W. zatem pozostał w kuchni,  a ja zasnęłam w oczekiwaniu na c.d. który świątecznie miał niedługo n.





Wielkanocne tyranie na trawie cz.II

 W piątek faktycznie przeniosłam się z tyraniem na trawę, a w zasadzie w chwasty i badyle, które zdominowały krajobraz. Pogoda była całkiem fajna, wbrew zapowiedziom, zatem postanowiłam bez śniadania, po kawie ruszyć do jakichś porządków, Śniadania nie zjadłam także dlatego, że nic w domu sensownego do jedzenia nie było, więc W. żeby nie zostać oskarżony o morzenie głodem, pojechał po zakupy.

Ja zaczęłam od czegoś małego, żeby efekt nastąpił szybko i zachęcił do dalszych prac. Małe coś to było poletko przed domem, pod oknem łazienkowym, które służyło majstrom za skład wszystkiego, co widać wyraźnie na pierwszym zdjęciu ostatniego odcinka relacji poremontowej. Tam też Justynka Paputek cierpliwie wyrywała turzycę, a ja zimą dokonałam ostatecznej mam nadzieję, eksterminacji wyżej wymienionej (turzycy, nie Justynki, ma się rozumieć). Zauważyłam może dwie - trzy sztuki odbijające z gleby, ale zaraz je wywaliłam.

Wyrosło kilka cebulowych i uchowały się iryski niskie, na szczęście jakoś nie udało się majstrom wszystkiego zrównać z ziemią. Obecnie wyrósł tam także kot tambylczy, dokarmiany przez nas i dodatkowo będący obiektem prób zdezynfekowania paskudnej rany za uchem. Kot uważał, że psikanie go jakimkolwiek środkiem dezynfekcyjnym to potwarz i zniewaga, ale po krótkiej chwili śmiertelnego obrażenia, wracał do michy i cykl się powtarzał. 



Kot zeżarł swoją porcję, a ja przystąpiłam do prac. Zebrałam najpierw jakieś stare rurki od kabli wyprute ze zdemontowanej ściany i zapakowałam do wora na śmieci. Potem spulchniłam ubitą ziemię i wyrwałam jakieś chwasty tu i ówdzie, głównie mniszki i perz. Od razu zrobiło się przyjemniej. 




Potem przeszłam na drugą stronę ganku, gdzie oczyściłam podokienną, przycinając Raubrittera oraz berberys, który zawsze drapał mnie po łydkach, kiedy przechodziłam ścieżką. Ciachnęłam też niżej budleję, choć na całej długości pędów były żywe rozetki liści. Klęłam nieco rozłażący się wszędzie nawrot, który wypuścił tyle rozłogów, że ciągle za jakąś ciągnęłam chcąc wyrwać jakieś chwasty lub przyciąć suchelce.

W. powrócił z zakupami i zabrał się za piłowanie i rąbanie drewna leżącego na drodze do stodoły i blokującego przejazd. 



Ja rozlokowałam wiktuały i przekąsiłam sobie jakąś kanapkę. Z lekkim zdumieniem obejrzałam rozmaitości wędliniarskie w ilości odpowiedniej do świętowania jakieś trzy tygodnie, a nie trzy dni.

Wróciłam do prac porządkowych w ogrodzie, uznałam bowiem, że całkiem sprawnie mi poszło, więc zabrałam się za sąsiednią rabatę, gdzie już było nieco trudniej, bo były miejsca, gdzie perz tworzył zwarty kożuch i musiałam wołać W., żeby dużymi widłami wykopywał co większe kępy. Rozdłubywałam sasanki, kosaćce i powojniki, żeby oczyścić je z zielska, a przy okazji nie zniszczyć młodych pędów.




Przycięłam także wyłażącą na ścieżkę hortensję dębolistną. W. podstawił mi taczki, bo odpady organiczne zawalały już całkowicie ścieżki i należało je sukcesywnie usuwać. Chyba wspominałam, że W. ustanowił nowy kompostownik, a ten obok dawnej sławojki ma już tylko ulegać przetwarzaniu. Długo to moim zdaniem potrwa, bo W, wywalał na stos całe gałęzie, w tym także te, które pozyskał przycinając radykalnie derenie. W każdym razie sterta przyszłego kompostu została usypana dokładnie po drugiej stronie drogi do stodoły, obok sterty odpadów pobudowlanych. W. miał zamiar upleść podobny płotek na wzór Stadionu Narodowego, jaki okalał dawny kompostownik. Do tego celu miały posłużyć mu wycięte gałęzie leszczyn i już zapowiedział, że mam mu pomagać.

Ja już lekko zmęczona, ale nie zniechęcona, czyli wstrząśnięta, ale nie zmieszana postanowiłam póki sił zmierzyć się z ostatnia rabatą przed domem, tą wzdłuż żywopłotu z ligustru, do którego drugiej strony przylega Autorska. Na tej rabacie kwitły pojedyncze żonkile, suchelce traw usunął W., więc starając się nie podziabać ledwo wyrośniętych kłów host i lilii, oczyszczałam powoli  kolejne fragmenty, przycinając wilki próchniejącej coraz bardziej jabłoni, usuwając sielsko wrastające w kosaćce. Tu zrębek nie sypaliśmy w ubiegłym roku, co niestety spowodowało wzrost chwastów znacznie bardziej intensywny.


 Ponieważ rośnie tam także róża podkładkowa, wielce rozłożysta i kłująca, zawezwałam W. na pomoc z większym sekatorem i wspólnie solidnie prześwietliliśmy krzak wycinając wszystkie stare i suche gałęzie. Ostatni fragment to już była męka, bo tu sporo bylin było na amen przerośniętych perzem, więc oczyściłam ile się dało. W. co jakiś czas opróżniał mi taczki, na które ładowałam urobek. Byłam już solidnie zmęczona, skromne śniadanie dawno już przerobiłam na energię cieplną. Bolała mnie ręka od widelca ogrodowego, kolana od klękania na różnych powierzchniach, w tym na płytach chodnikowych. Wreszcie uznałam, że jak na pierwszy dzień to już dość. Zgarnęłam resztę chwastów na taczki, ściągnęłam rękawiczki i polazłam do domu. Napiłam się wody, wstawiłam wodę na herbatę i postanowiłam iść pod prysznic. Nie przeszkadzał mi już nawet zimna łazienka, chciałam się porządnie wyszorować i przebrać w coś miłego, ciepłego i miękkiego. 

Tu efekty prac w oczekiwaniu na bujność kwiecia i zieleni. Włóknina na ścieżkach i folia na placyku biesiadnym zostanie do majówki.




W. zrobił sobie przerwę w pracach z siekierą i nastawił zupę na skrzydle indyczym. Była to taka zupa warzywna-śmieciowa, do której dorzucił na koniec fasolę z puszki. Muszę przyznać, że była wyśmienita, choć W. jak zwykle utyskiwał, że lepsza byłaby fasola normalna, ugotowana. 

Ponieważ ja już się wyeksploatowałm jeśli chodzi o ogród, posiedziałam trochę z literaturą, a następnie ogarnęłam nieco sień, gdzie solidnie umyłam podłogę oraz drzwi, wytrzepałam wycieraczki i przetarłam z pyłu wieszak na ciuchy.  Niekończące się sprzątanie prześladuje mnie i w mieście i tu. Przy czym nigdy  obydwa domy nie wyglądają jakby ktoś tam w ogóle sprzątał. 

W. przyszedł na posiłek, usiedliśmy zatem do stołu w kuchni i przy zupie i winie (w myśl sentencji że tolko głup nie pijot pod zup) zaczęliśmy dyskutować nad umeblowaniem byłej sieni, która teraz stanowiła jakby przedłużenie kuchni. Ja tam chciałam postawić duży stół z salono-jadalni. W. zaproponował, że przymierzymy, więc chwyciliśmy za mebel i przytargaliśmy go w miejsce docelowe. No w zasadzie wyszło fajnie, ale stół był za duży i blokował przejście do drzwi na werandę. Po namyśle odstawiliśmy stół na poprzednie miejsce, a ja zaproponowałam, żeby może ten nowy komplet, który stał u Bożenki w szopce, dać właśnie tam. W. stwierdził, że jutro meble odbierze i pokombinujemy.  Przy okazji po raz kolejny stwierdził, że mamy zajebiste witraże, to cóż że do góry nogami. To zdanie miało nam już towarzyszyć do końca pobytu, ponieważ za każdym razem, kiedy werbalnie wyrażaliśmy podziw dla tej niewątpliwej ozdoby, dodawaliśmy chóralnie "i cóż, że do góry nogami".

Zmęczona i śpiąca zakopałam się w kołdrę, mimo wczesnej godziny. W. kręcił się jeszcze po domu, dokładając do kuchni, ponieważ w prognozach pogody w RL pojawiało się złowieszcze słowo "przymrozek". 

Koty postanowiły pospać w domu, więc wszyscy powitaliśmy c.d . który wraz ze zmianą pogody n.