sobota, 23 kwietnia 2022

Wielkanocne tyranie na trawie cz.II

 W piątek faktycznie przeniosłam się z tyraniem na trawę, a w zasadzie w chwasty i badyle, które zdominowały krajobraz. Pogoda była całkiem fajna, wbrew zapowiedziom, zatem postanowiłam bez śniadania, po kawie ruszyć do jakichś porządków, Śniadania nie zjadłam także dlatego, że nic w domu sensownego do jedzenia nie było, więc W. żeby nie zostać oskarżony o morzenie głodem, pojechał po zakupy.

Ja zaczęłam od czegoś małego, żeby efekt nastąpił szybko i zachęcił do dalszych prac. Małe coś to było poletko przed domem, pod oknem łazienkowym, które służyło majstrom za skład wszystkiego, co widać wyraźnie na pierwszym zdjęciu ostatniego odcinka relacji poremontowej. Tam też Justynka Paputek cierpliwie wyrywała turzycę, a ja zimą dokonałam ostatecznej mam nadzieję, eksterminacji wyżej wymienionej (turzycy, nie Justynki, ma się rozumieć). Zauważyłam może dwie - trzy sztuki odbijające z gleby, ale zaraz je wywaliłam.

Wyrosło kilka cebulowych i uchowały się iryski niskie, na szczęście jakoś nie udało się majstrom wszystkiego zrównać z ziemią. Obecnie wyrósł tam także kot tambylczy, dokarmiany przez nas i dodatkowo będący obiektem prób zdezynfekowania paskudnej rany za uchem. Kot uważał, że psikanie go jakimkolwiek środkiem dezynfekcyjnym to potwarz i zniewaga, ale po krótkiej chwili śmiertelnego obrażenia, wracał do michy i cykl się powtarzał. 



Kot zeżarł swoją porcję, a ja przystąpiłam do prac. Zebrałam najpierw jakieś stare rurki od kabli wyprute ze zdemontowanej ściany i zapakowałam do wora na śmieci. Potem spulchniłam ubitą ziemię i wyrwałam jakieś chwasty tu i ówdzie, głównie mniszki i perz. Od razu zrobiło się przyjemniej. 




Potem przeszłam na drugą stronę ganku, gdzie oczyściłam podokienną, przycinając Raubrittera oraz berberys, który zawsze drapał mnie po łydkach, kiedy przechodziłam ścieżką. Ciachnęłam też niżej budleję, choć na całej długości pędów były żywe rozetki liści. Klęłam nieco rozłażący się wszędzie nawrot, który wypuścił tyle rozłogów, że ciągle za jakąś ciągnęłam chcąc wyrwać jakieś chwasty lub przyciąć suchelce.

W. powrócił z zakupami i zabrał się za piłowanie i rąbanie drewna leżącego na drodze do stodoły i blokującego przejazd. 



Ja rozlokowałam wiktuały i przekąsiłam sobie jakąś kanapkę. Z lekkim zdumieniem obejrzałam rozmaitości wędliniarskie w ilości odpowiedniej do świętowania jakieś trzy tygodnie, a nie trzy dni.

Wróciłam do prac porządkowych w ogrodzie, uznałam bowiem, że całkiem sprawnie mi poszło, więc zabrałam się za sąsiednią rabatę, gdzie już było nieco trudniej, bo były miejsca, gdzie perz tworzył zwarty kożuch i musiałam wołać W., żeby dużymi widłami wykopywał co większe kępy. Rozdłubywałam sasanki, kosaćce i powojniki, żeby oczyścić je z zielska, a przy okazji nie zniszczyć młodych pędów.




Przycięłam także wyłażącą na ścieżkę hortensję dębolistną. W. podstawił mi taczki, bo odpady organiczne zawalały już całkowicie ścieżki i należało je sukcesywnie usuwać. Chyba wspominałam, że W. ustanowił nowy kompostownik, a ten obok dawnej sławojki ma już tylko ulegać przetwarzaniu. Długo to moim zdaniem potrwa, bo W, wywalał na stos całe gałęzie, w tym także te, które pozyskał przycinając radykalnie derenie. W każdym razie sterta przyszłego kompostu została usypana dokładnie po drugiej stronie drogi do stodoły, obok sterty odpadów pobudowlanych. W. miał zamiar upleść podobny płotek na wzór Stadionu Narodowego, jaki okalał dawny kompostownik. Do tego celu miały posłużyć mu wycięte gałęzie leszczyn i już zapowiedział, że mam mu pomagać.

Ja już lekko zmęczona, ale nie zniechęcona, czyli wstrząśnięta, ale nie zmieszana postanowiłam póki sił zmierzyć się z ostatnia rabatą przed domem, tą wzdłuż żywopłotu z ligustru, do którego drugiej strony przylega Autorska. Na tej rabacie kwitły pojedyncze żonkile, suchelce traw usunął W., więc starając się nie podziabać ledwo wyrośniętych kłów host i lilii, oczyszczałam powoli  kolejne fragmenty, przycinając wilki próchniejącej coraz bardziej jabłoni, usuwając sielsko wrastające w kosaćce. Tu zrębek nie sypaliśmy w ubiegłym roku, co niestety spowodowało wzrost chwastów znacznie bardziej intensywny.


 Ponieważ rośnie tam także róża podkładkowa, wielce rozłożysta i kłująca, zawezwałam W. na pomoc z większym sekatorem i wspólnie solidnie prześwietliliśmy krzak wycinając wszystkie stare i suche gałęzie. Ostatni fragment to już była męka, bo tu sporo bylin było na amen przerośniętych perzem, więc oczyściłam ile się dało. W. co jakiś czas opróżniał mi taczki, na które ładowałam urobek. Byłam już solidnie zmęczona, skromne śniadanie dawno już przerobiłam na energię cieplną. Bolała mnie ręka od widelca ogrodowego, kolana od klękania na różnych powierzchniach, w tym na płytach chodnikowych. Wreszcie uznałam, że jak na pierwszy dzień to już dość. Zgarnęłam resztę chwastów na taczki, ściągnęłam rękawiczki i polazłam do domu. Napiłam się wody, wstawiłam wodę na herbatę i postanowiłam iść pod prysznic. Nie przeszkadzał mi już nawet zimna łazienka, chciałam się porządnie wyszorować i przebrać w coś miłego, ciepłego i miękkiego. 

Tu efekty prac w oczekiwaniu na bujność kwiecia i zieleni. Włóknina na ścieżkach i folia na placyku biesiadnym zostanie do majówki.




W. zrobił sobie przerwę w pracach z siekierą i nastawił zupę na skrzydle indyczym. Była to taka zupa warzywna-śmieciowa, do której dorzucił na koniec fasolę z puszki. Muszę przyznać, że była wyśmienita, choć W. jak zwykle utyskiwał, że lepsza byłaby fasola normalna, ugotowana. 

Ponieważ ja już się wyeksploatowałm jeśli chodzi o ogród, posiedziałam trochę z literaturą, a następnie ogarnęłam nieco sień, gdzie solidnie umyłam podłogę oraz drzwi, wytrzepałam wycieraczki i przetarłam z pyłu wieszak na ciuchy.  Niekończące się sprzątanie prześladuje mnie i w mieście i tu. Przy czym nigdy  obydwa domy nie wyglądają jakby ktoś tam w ogóle sprzątał. 

W. przyszedł na posiłek, usiedliśmy zatem do stołu w kuchni i przy zupie i winie (w myśl sentencji że tolko głup nie pijot pod zup) zaczęliśmy dyskutować nad umeblowaniem byłej sieni, która teraz stanowiła jakby przedłużenie kuchni. Ja tam chciałam postawić duży stół z salono-jadalni. W. zaproponował, że przymierzymy, więc chwyciliśmy za mebel i przytargaliśmy go w miejsce docelowe. No w zasadzie wyszło fajnie, ale stół był za duży i blokował przejście do drzwi na werandę. Po namyśle odstawiliśmy stół na poprzednie miejsce, a ja zaproponowałam, żeby może ten nowy komplet, który stał u Bożenki w szopce, dać właśnie tam. W. stwierdził, że jutro meble odbierze i pokombinujemy.  Przy okazji po raz kolejny stwierdził, że mamy zajebiste witraże, to cóż że do góry nogami. To zdanie miało nam już towarzyszyć do końca pobytu, ponieważ za każdym razem, kiedy werbalnie wyrażaliśmy podziw dla tej niewątpliwej ozdoby, dodawaliśmy chóralnie "i cóż, że do góry nogami".

Zmęczona i śpiąca zakopałam się w kołdrę, mimo wczesnej godziny. W. kręcił się jeszcze po domu, dokładając do kuchni, ponieważ w prognozach pogody w RL pojawiało się złowieszcze słowo "przymrozek". 

Koty postanowiły pospać w domu, więc wszyscy powitaliśmy c.d . który wraz ze zmianą pogody n.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz