niedziela, 24 kwietnia 2022

Wielkanocne tyranie na trawie cz.V

Poniedziałek wstał nieco mokrawy jak przystało na Lany Poniedziałek. Nocą padało, nadal niebo pokrywały szare gęste chmury. Drugi dzień świąt, więc też niby nie wypada pracować. Zjedliśmy śniadanie, Poleniwiliśmy się jeszcze z lekturą, ale mnie już łapy zaczynały swędzieć. W. stwierdził, że mam sobie odpoczywać, ale widać było, że i on ma ochotę na jakieś konkretne zajęcie. Co prawda tak naprawdę to miał ochotę lecieć do sąsiadów na telewizję, żeby się obejrzeć w premierowym odcinku Mai w Ogrodzie, ale sam doszedł do wniosku, że to by była jednak przesada. Na razie wobec tego zarządził pół godziny dla słoniny, ja za to ubrałam się i tak niby przypadkiem wzięłam szpadel, poszłam sobie do sadku, gdzie od niechcenia zaczęłam okopywać skraj rabaty przy dereniarni równając jej krawędź i wywalając wrastające chwasty. wszędzie cisza, ptaki świergoliły, więc śmiało dłubałam potem wokół drugiej rabaty. 


Zadowolona z efektu poszłam pod Małpiarnię, i najpierw oczyściłam ostatni fragment rabaty z hortensjami, przycinając badyle, trochę odchwaszczając i zastanawiając się, kiedy jest czas na przesadzanie zimowitów. Teraz rosną im liście, jesienią kwiaty i ciągle mam problem, kiedy je wykopać z tego durnego miejsca i umieścić  gdzieś na widoku. Urobek pocięłam sekatorem na sieczkę i rozsypałam w ramach ściółki. Następnie dosypałam kompostu pod powojnik Stolwijk Gold rosnący na narożniku domu i zadumałam się nad katastrofalnie zaniedbaną rabatą vis a vis Angielskiej. Fragment bliżej orzecha był ogołocony przez W., który usunął stamtąd większość niesamowicie ekspansywnego astra Asram. W tym miejscu nawtykał tulipanów, jakieś hiacynty i żonkile, które teraz tworzyły barwną pstrokaciznę bez ładu i składu. Dalej już królował barwinek, który utworzył zbity kożuch zagłuszając wszystko co się dało. 

Latem jeszcze dało się wytrzymać, bo byliny tworzyły kolorowy misz-masz, ale teraz było to miejsce, które starałam się omijać wzrokiem. Postanowiłam jednak choć troszkę je uporządkować, usuwając zeschłe badyle i co się dało. Zaczęłam od strony ścieżki, gdzie barwinek jeszcze nie dotarł. Tu co prawda co chwila trafiałam na kłącza wiązówki ale poza tym jakoś dało się ogarnąć jakieś półtora metra kwadratowego. Potem to już było coraz gorzej. Zapomniałam o świecie i ryłam zapamiętale, starając się przynajmniej odkopać z barwinka ocalałe byliny. W. wychynął z nory i popatrzył na moje heroiczne czyny oznajmiając, że on idzie chemizować perz, ponieważ pogoda jest bezwietrzna. Kupił jakiś selektywny środek na jednoliścienne nowej generacji i zamierzał go wypróbować. 

Rzuciłam mu przeciągłe spojrzenie oznajmiając, że nie miałabym nic przeciwko, żeby mi jednak pomógł, bo przechadzanie się z ręcznym spryskiwaczem po ogrodzie to trochę za mało jak na faceta w sile wieku. W. obiecał, że gdy skończy, to z pewnością mi pomoże. Kazał mi na odchodnym rzucać wyrwany barwinek na jedna kupę, bo wówczas on to zapakuje do worka i zabierze na sadzonki.

Przez następne dwie godziny moje stękanie i przekleństwa mieszały się z odgłosem piszczącej pompki w spryskiwaczu, jeśli W. pojawiał się w okolicy. Nie wiem czy ktoś z Was kiedyś walczył z barwinkiem, ja byłam zaskoczona opornością pędów i gęstością ich plątaniny.  Jakby z drutu albo plastikowej żyłki były zrobione. Większe placki zostawiłam zatem dla W., bo ja z ręcznym widelcem byłam na straconej pozycji. Oddłubałam kilka lilii, liliowców, astrów, potem jeszcze dla relaksu już właściwie oczyściłam dwie hortensje i powojnik Cassandra na skraju tej byłej rabaty, gdzie barwinka nie było, bo jeszcze tam nie dotarł, albo bliskość orzecha mu nie pasuje.

Zawezwany W. stwierdził, że widłami amerykańskimi wydłubie resztę, a ja już sobie mam iść do domu. Zastanawialiśmy się nad ściółkowaniem tego kawałka już po oczyszczeniu, ale W. stwierdził, że trzeba poczekać, aż wyjdzie z ziemi to, co przeoczyliśmy. Poza tym zaczęliśmy rozważania na temat ściółki i wyszłam z propozycją, żeby spróbować użyć tej starej słomy, która zalega w naszej stodole od jakich pewnie dwudziestu lub więcej lat. W. nie do końca był przekonany co do mojego pomysłu, ale nie protestował. Ja stwierdziłam, że na razie eksperymentalnie wypróbuję ten patent na Autorskiej, ale już następnego dnia. W. zabrał się za eksterminację barwinka na poważnie. 

Obejrzałam sobie powojniki obok różanki, które starałam się uratować zimą i obydwa ładnie odbijały. Na zdjęciu ich nie widać, ale mam nadzieję, że ta metalowa podpora już niedługo będzie obrośnięta. 

Wyzrębkowana Angielska chyba będzie ładna w tym roku. Usuwając sterczące ubiegłoroczne badyle także cięłam je na kawałki sekatorem i sypałam na rabatę. 

Veilchenblau na łuku żywa od góry do dołu, więc mam nadzieję, że będzie fajne kwitnienie. 

Obok rozkwitała jakaś azalka albo wczesny rodek.







Wróciłam do domu, ogarnęłam kuchnię, wykapałam się i nastawiłam ziemniaczki, które miały posłużyć jako dodatek do śledzia, o którym zapomnieliśmy i który siedział sobie w kefirze trzeci dzień. W. również zakończywszy działalność ogrodową i odtrąbiwszy zwycięstwo nad barwinkiem (oby nie przedwcześnie) zajął się sprawami kuchennymi. 

Rabata po naszych nadludzkich wysiłkach prezentowała się tak

Spożyliśmy posiłek, zakąsiliśmy resztką ciasta i dokładając od czasu do czasu do ognia spędziliśmy spokojnie popołudnie i wieczór, mając świadomość pożytecznie spędzonego dnia. A kolejny dzień w postaci c.d. już czekał aby n.






2 komentarze: