niedziela, 24 kwietnia 2022

Wielkanocne tyranie na trawie cz.VI

 Ostatniego dnia pobytu pogoda nie uległa jakimś radykalnym zmianom, a ponieważ był to normalny dzień pracy, można było już trochę pohałasować sprzętem.  Zostało jeszcze trochę desek do pocięcia, więc piła poszła w ruch. Ale przedtem W. radośnie zawołał, że mamy zajączka na trawowisku za oborą. Nawet nie lazłam w tamtą stronę, bo i tak zając dał dyla na widok W.

Zaczęłam przymierzać się do ściółkowania Autorskiej, W. który miał mi pomóc przy słomie oznajmił, że chce najpierw skończyć robotę z drewnem, więc póki co zabrałam się za okopywanie rabaty wzdłuż płotu z SN. Tu poza perzem mieliśmy niestety podagrycznik zawleczony z miasta i walka z nim była mniej więcej tak samo skuteczna jak z wyżej wymienionym perzem. W. powinien go wyjadać masowo z uwagi na swoją dolegliwość. Przycięłam róże rosnące od płotem, takie tam zwykłe caniny, ale skoro chcą kwitnąć tymi  swoimi skromnymi różowawymi kwiatkami, to niech też będą zaopiekowane.

Następnie wygrabiłam pobojowisko po obróbce drewna przy oborze, ponieważ leżały tam sterty drzazg drewnianych a także kory, głównie akacjowej. Wszystko to wywaliłam na rabatę, najwyraźniej miałam jakąś obsesje ściółkowania czym popadnie. Oświadczyłam W, że te stosy drewna wcale mi się nie podobają i muszą zniknąć podczas majówki. W. obruszył się i stwierdził, że właśnie że są fajne i jemu się podobają, ale skoro ja mam inne zdanie, to oczywiście je uprzątnie. Na razie uprzątnął dechy akacjowe, które leżały przygotowane dla stolarza przykryte jakimiś kawałkami blachy, ale użyte jak już wiemy, nie zostały. Dzięki temu jedna z rabat przyoborowych odzyskała dostęp do słońca. Opieliłam ten fragment, przycięłam powojnik Mme Julia Correvon oraz jakiś bylinowy, nie pamiętam już co tam rośnie. Obydwa już miały pokaźne tegoroczne pędy.

Wreszcie mogliśmy ruszyć do stodoły i popatrzeć czym dysponujemy do wykonania eksperymentu ściółkowania. Z jednej strony stos siana, z drugiej stos słomy luzem, w okrągłych balotach oraz częściowo w kostkach. W. już się rwał wytaczać cała belę, ale zaprotestowałam, bo nie bardzo wiedziałabym jak się do tego zabrać. W rezultacie na próbę wzięłam kostkę  związaną sznurkiem, jak mniemam sławnym sznurkiem do snopowiązałki, który stanowił kiedyś towar luksusowy. Kostka po zdjęciu sznurka ukazała swoją jakby warstwową strukturę i rozdzieliła się na płaty słomiane, które układałam bezpośrednio na rabatę, jeśli przestrzenie pomiędzy roślinami były wystarczająco szerokie. W innych miejscach musiałam dzielić płaty na mniejsze kawałki i upychać pod krzaczkami i wokół roślin uważając, żeby ich nie przysypać słomą. Zębas był absolutnie szczęśliwy, ponieważ mógł sobie wygrzebać gniazdo w słomie i umościć się wygodnie i mieć ciepło.

W. dostarczył mi kolejne kostki i przyglądał się efektom mojej pracy. Skwitował je komentarzem, że wygląda to dziwnie, ale kto wie, może będzie skuteczne. Nawet mi się nie chciało odpowiadać. Żółta słoma odcinała się od reszty terenu dość wydatnie, była dość nastroszona mimo że starałam się ją uklepywać. Pozostawało mieć nadzieję, że zanim zacznie wiać wiatr, to spadnie solidny deszcz i namoczy ten towar. Ułożyłam misterne kupki wokół epimedium i irysów niskich, przeniosłam się na fragment obok studni, gdzie W. dostarczył mi jeszcze dwie kostki i wreszcie zakończyłam. 









Przeniosłam się na teren po drewutni, chcąc nieco ogarnąć te resztki po drewnie rozwłóczone wszędzie. Zgrabiłam je z grubsza na kupę, zastanawiając się nad ich posortowaniem, bo jeszcze trochę opału dałoby się z tego odzyskać. Przy okazji dostałam się do kolejnej róży (Mozart), która posadzona tam kilka lat temu z powodu braku dostępu do niej, musiała sobie jakoś radzić bez naszej interwencji. Miała sporo suchych pędów, które wycięłam,  wypieliłam jakieś trawsko i pokrzywy wokół. 

Popatrzyłam, że teraz od strony dereniarni mam trochę inna perspektywę na ogród. 

Przypomniałam W. o uzgodnionej koncepcji uzupełnienia nasadzenia dereni karłowatymi iglakami, które zimą miały pięknie uzupełniać zielonością czerwienie i żółcie pędów dereni. 

Usłyszałam, że W. prowadzi  rozmowę telefoniczną, zorientowałam się że dodzwonił się do naszego stolarza i usiłuje go ściągnąć dziś do nas. Rano także dzwonił, ale nikt nie odbierał, więc nabraliśmy podejrzeń, że majster będzie unikał kontaktu. Tym razem jednak odebrał i stwierdził, podobno zbolałym głosem, że popił nadprogramowo w dniu poprzednim i dziś niestety z powodu silnej niedyspozycji nie przyjedzie. W. kusząc go obietnicami gigantycznego zarobku i kolejnych zleceń umówił się z nim na okolice majówki. A jak będzie, to się okaże.  

Poszłam jeszcze na rekonesans w części ogrodu nietkniętej kompletnie czyli do Albiczukowskiego i okolic.  Tym fragmentem ewentualnie zajmiemy się następnym razem. Na razie kwitły obficie jagody kamczackie, świdośliwy miały zakwitnąć równie obficie już niebawem. Ponieważ ani traw ani wysokich bylin miało nie być widać jeszcze jakiś czas, to teren był łysy i dość mało dekoracyjny. Co prawda miskant Beth Chatto już zaczął się delikatnie zielenić, ale był to wyjątek.


 Na kwasolubnej za to już całkiem fajnie, kwitły na przykład ciemierniki cuchnące, prawie kwitły szachownice cesarskie oraz maluśkie, sadzone w ubiegłym roku pierwiosnki. 



Widok psuły tylko straszliwe hałdy gałęzi i wiechcie wyciętych suchych traw ułożone pod płotem przez W.

Wróciłam do W. ponieważ rozpoczął on budowę płotka wokół nowego kompostownika i aktualnie zajęty był wbijaniem pionowych żerdzi, które będą stanowić podstawę plecionki wykonanej z leszczyn. W. poprosił o przyniesienie mu gałęzi leszczynowych z Alei Bzów, gdzie ułożył dwie sterty zimą strzygąc leszczyny dość konkretnie. Pojawiły się nasze koty, które wylazły gdzieś z czeluści ruin po kurniku i radośnie szwendały się w naszej okolicy.

W. widząc Michała na podwórku zagadnął, czy mogliby pojechać po siano do stałego dostawcy gdzieś tu w okolicy, Umówili się na siedemnastą, bo Michał miał jeszcze coś do zrobienia, więc wróciliśmy do płotu. Ja przywlokłam pierwszą partię gałęzi do zaplatania i dłubiąc przy surowcu zaczęliśmy wymieniać spostrzeżenia dotyczące naszych sąsiadów. Zwyczaj obdarowywania nas świątecznym ciastem czy zanoszenia koszyka wielkanocnego do kościoła już nie znalazł kontynuacji po tym, jak rządy w domu przejęli młodzi. Bożenka jakoś się wycofała, a W. wręcz stwierdził, że zachowuje się z wiejską poprawnością po nastaniu nowej gospodyni. Niemal jakby na wycugu była. Oczywiście Michał jest zawsze pomocny i uczynny, ale jednak Bożenka zawsze przyszła, zagadała, nawet przez płot kilka słów zamieniła gdy przyjeżdżaliśmy. Jak coś upiekła, to szła do nas albo wołała, żebyśmy zabrali jakieś bułeczki, ciastka czy kawałek chleba domowego. Młodzi nie mają chyba potrzeby takich kontaktów, prowadzą inny tryb życia i pewnie już będzie inaczej.

Ciągnęłam kolejne gałęzie, W, ubijał je kawałkiem drewna w żerdziach, co grubsze docinał piłą.

 

Łażąc z gałęziami dla W. patrzyłam na szykujące się do kwitnienia drzewa owocowe. Mirabelki otwierały już pierwsze kwiaty.

No i wreszcie skończone.


Poszłam do domu chcąc już powoli zacząć przygotowania do wyjazdu. W. pojechał z Michałem po siano, a ja zaaferowana zbieraniem gratów wypuściłam Wańkę na zewnątrz zapominając, że W. zostawił otwarta bramę. Po jakichś dwudziestu minutach uświadomiłam sobie, że Wańki nigdzie nie widzę i w ataku paniki wybiegłam na drogę przed domem. Oczywiście psa ani śladu w zasięgu wzroku. Poszłam więc kawałek w stronę cmentarza i na szczęście za chwilę dojrzałam, jak uciekinierka wyłania się zza płotu Kowalów. Daleko nie polazła, pewnie chciała kury odwiedzić. Bez sprzeciwu dała się odholować do domu. Koty profilaktycznie zostały połapane i zamknięte w Mrówczanym.

W. wrócił i zabrał się za zabezpieczanie sprzętu i budynków gospodarczych. Zjedliśmy resztę żurku z ziemniakami i ja zabrałam się za zmywanie, a W. za pakowanie żarcia. Na ganku jak zawsze zostawiliśmy pożegnalną porcje jedzenia dla kotów. Przed siódmą udało się zapakować wszystko do samochodu, zainstalowaliśmy zwierzęta i ruszyliśmy w stronę domu. Z uwagi na wojnę handlową i zakazy dla firm transportowych, ciężarówek było jakby mniej na drodze. W zajeździe przed Kałuszynem standardowo W. poszedł na kawę, a ja z psami za potrzebą i w celu zatankowania Wańki. Robiło się zimno i lekko mżyło.

Do domu dojechaliśmy bez przeszkód, więc do następnego, majowego razu!

 





12 komentarzy:

  1. O matulu, przegalopowałam przez wszystkie te wpisy prawie tuż po ich pojawieniu się! Czy czułaś mój oddech na plecach swych, robotą steranych?
    Uwielbiam też to rycie w glebie, wciąż i wciąż - właśnie powiedziałam do Starego, że chyba jestem już w transie i mogłabym tak całodobowo, bez wypoczynku nocnego, przenosząc się tylko z rabaty na rabatę.
    Dziś na przykład wydarłam podagrycznikowi piwonie - ach, jaka jestem zadowolona.
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurczę, co wejdę to nie mogę wpisać odpowiedzi. A teraz jest dobrze, choć widzę że jest inna grafika, może były jakieś aktualizacje. Małgoś, oddech czułam, więc pisałam jeszcze szybciej :D Głównie to dlatego, ze nie robiłam notatek i bałam się że zapomnę wszystko, a i tak pewnie sporo szczegółów uleciało. Rycie w glebie to panaceum na moje stresy i wewnętrzne dylematy więc jak najbardziej rozumiem. W. podagrycznik wyjada, o czym nawet nakręciłam filmik a teraz zmóżdżam jak go zmontować i upublicznić.

      Usuń
  2. Jak miło spotkać tutaj Małgorzatkę, też łyknełam wszystkie części na raz, pewnie jakby było więcej to przeczytała bym do końca.
    Zuziu ta ciągła walka z chwastami godna podziwu, nie poddajecie się, nie łatwa to walka.
    Przykre że remont który szedł jak z płatka musiał trafić na grudę w postaci stolarza partacza.
    Witraż piękny z każdej strony, gorzej z pozostałymi niedoróbkami.
    Niech wszystko oprócz chwastów rośnie, deszczyk regularnie podlewa a słońce napędza wegetację.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jolu, dziękuję! Też miło mi tu spotykać Ciebie i inne znajome ogrodniczki. Pozdrawiam :) /MaGorzatka/

      Usuń
    2. Jolu, cieszę się że zaglądasz, bo odkąd nie ma mnie na WFK, to chyba większość znajomości samoistnie wygasła. Chwasty w większość przypadków zwyciężają, ale ja dawno już założyłam, że wylizanych rabatek nie będzie. No niestety, nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale i tak mamy poczucie, że udało się w kilka tygodni dokonać (nie osobiście w 100%) rzeczy wielkich.
      Dziękujemy za życzenia i serdecznie pozdrawiamy!

      Usuń
  3. Przeczytałam całość.
    Wspaniała odskocznia od codzienności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Asiu, jeśli dla Ciebie czytanie tego bloga jest takim samym sposobem na oderwanie się od rzeczywistości, jak dla nas pobyty na wsi, to tym bardziej się cieszę!

      Usuń
  4. Nie wiem co jest, ale komentarze mi giną :-(.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapomniałam się podpisać: Dorota

      Usuń
    2. Dorotko, chyba była jakaś aktualizacja na bloggerze w międzyczasie, bo mi się okno komentarza graficznie zmieniło.

      Usuń
  5. Kolejny pobyt na włościach udany i tym razem wreszcie mieliście odpoczynek :) Umeblowany 'dworek' wygląda obłędnie. Witraże też, chyba nie zauważyłabym, że są odwrotnie. Szkoda, że kontakty z sąsiadami przygasły.... jednak tak zdarza się często. Czekam na kolejne kolorowe opowiadania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, w porównaniu do pobytu marcowego to były nudy :) Obecny anturaż domu jakoś dobrze na mnie wpływa, zwłaszcza ta przestronna kuchnia. Już mi nawet te niedoróbki stolarskie nie przeszkadzają. Z sąsiedzkimi stosunkami różnie bywa, ale odkąd SNa nie ma to ja jestem w skowronkach. Zabieram się za pobyt majowy.

      Usuń