niedziela, 27 marca 2022

Wiosenne porządki poremontowe cz.IV

Zacznę może od tego, że jednak wylazłam trochę w teren, choć temperatura była zupełnie niezachęcająca. Jak co rano, zanim słońce wspięło się nieco wyżej na nieboskłon, wszystko było oszronione, szare i okropne. No ale gdzieś przed 6.00 rano postanowiłam nieco się przewietrzyć. Widok przed domem i za domem był daleki od sielankowego... 



Ale jestem dumna, że w zasadzie wszystko udało nam się uprzątnąć przed wyjazdem, z wyjątkiem tych dech opartych o dom, ponieważ mają służyć stolarzowi jako materiał do wykończeń, żeby zachować styl, oraz bigbaga ze śmieciami, bo nie dało się go dźwignąć. 

Albiczukowski i okolice




Stodoła i okolice. 



Słońce dopiero wschodziło a z drugiej strony zachodził Księżyc.


Wiatraki 


Zmrożone krokusy





I nieco fauny okolicznej. Chciałam zrobić zdjęcie czajkom, ale były zdecydowanie zbyt daleko.







Wróciłam zmarznięta, a tu W. czekał już z nowiną, że po siódmej przybędą panowie z dojrzewalni desek. Zjedliśmy zatem szybkie śniadanie, ogarnęliśmy się tekstylnie, bo jeszcze paradowaliśmy w piżamach i czekaliśmy na ekipe. Ja nie czekałam bezczynnie, tylko zabrałam się za porządkowanie rzeczy wystawionych przed werandę, w tym jakiegoś drobiazgu wysypanego przez W. bezpośrednio na ziemię. Segregowałam jakieś pierdolety, większość wywalając do wora ze śmieciami. Siedemnastą makutrę z mimowolnej kolekcji umyłam i ustawiłam do suszenia. Następnie zabrałam się za odkurzanie gazet  i układanie ich na słońcu, umyłam też drewnianą półkę wiszącą dotychczas w kuchni nad drzwiami. Umyłam klosz lampy sufitowej w kuchni, co przy jego gabarytach było nie lada wyzwaniem. Udało się go nie stłuc, ale na razie postanowiłam go nie montować. 

Panowie nadjechali w liczbie chyba czterech wraz z ładunkiem nowych dech i oganiając się od Zębasa, który koniecznie chciał użreć któregoś w nogę, przystąpili do prac. W. początkowo planował pionizować gibnięty fragment płotu za oborą, ale ostatecznie pętał się pomiędzy panami i pilnował, żeby nie deptali roślin pod stodołą i gawędził sobie wesoło.

Panowie zobaczyli mnie z aparatem i zakrzyknęli, że oni są dziś "nierepezentatywni" więc na zdjęciach źle wyjdą. Rzeczona niereprezentatywność, która miała być zapewne niereprezentacyjnością, wynikała jak się okazało, z potężnego zbiorowego kaca, który nękał prawie wszystkich (z wyjątkiem kierowcy) i którego leczyli piwem. Mimo to praca paliła im się w rękach i kolejne deski lądowały na ziemi. 




Korzystając z tego, że już wylazłam na dwór, odbadyliłam trochę podokienną i Autorską, ale zupełnie bez przekonania i  bardzo pobieżnie. Żeby choć było nieco cieplej. Nolens-volens zabrałam się znów za porządki, zebrałam trochę śmieci rozwianych po ogrodzie,  puste doniczki i obejrzałam pozostałości po drewutni. Nie bardzo wiem, co zrobić z płytami eternitu, który został po daszku. W. poukładał jakieś konstrukcje z przywiezionego drewna opałowego wzdłuż rabat przyoborowych zasłaniając słońce co niższym bylinom, ale obiecał, że do maja wszystko wrzuci do obory po kilkutygodniowym suszeniu drewna na zewnątrz. W. ma jakąś lekką obsesję na punkcie zapasu drewna opałowego, ale nie sprzeciwiam się, bo kto wie kiedy to drewno okaże się bardzo ważne. Poza tym jak twierdzi W., rąbanie drewna go relaksuje, a drewno grzeje cztery razy: gdy się ścina drzewo, gdy się klocki ładuje na samochód, gdy się rąbie siekierą na szczapy, no i gdy się już pali nim w piecu.

Po chwili zobaczyłam, że brama zadnia została otwarta, a panowie przenieśli się na drugą stronę stodoły. Chyba po raz pierwszy od ładnych kilku lat mieliśmy wyjście na pola za stodołą. Klucz do kłódki dawno zaginął, brama zarosła winoroślą, więc panowie przemocą rozwalili zamknięcie. 


Słychać było odgłosy pracy i wesołe rechoty. Słońce grzało, W. latał już bez koszulki, ale na szczęście w bojówkach roboczych. Krokusy otworzyły kwiaty, zaczęły pękać już pąki dereni jadalnych. Ciemierniki natomiast mocno wycofane w rozwoju przez te mrozy. Latały pierwsze latolistki cytrynki.









Dopadło mnie zmęczenie, ale postanowiłam dokończyć wszystko co się da. Panowie po dwóch godzinach zakończyli prace i pojechali. W. oznajmił, że idziemy na spacer i obejrzymy sobie jak to teraz wygląda. No wyglądało całkiem nieźle, niestety wrota pozostały stare, choć W. ma zamiar jakoś  się dogadać, że może za drobną opłatą panowie zrobią i te części, bo tu potrzebna jest wymiana belki, do której są mocowane skrzydła. Belka musi być osadzona w części betonowej i to już jest grubsza operacja. Negocjacje miały się odbyć jeszcze tego dnia, kiedy W. zakupi załącznik i uda się do szefa firmy po drodze z Wisznic. 







Tu w rogu zdjęcia widać, że W. wykorzystał jakieś odpadowe płyty do wyłożenia terenu przy kompostowniku w celu wytłuczenia zielska i założenia kolejnej rabaty, której zaczątkiem są posadzone ze dwa lata temu kaliny i coś tam jeszcze. 

Wróciłam do domu, wylazłam przed werandę, zebrałam wywietrzone gazety i ułożyłam na stoliku w salono-jadalni. Potem wyniosłam miskę z wodą i detergentem, wytrzepałam stojące  na zewnątrz krzesła i umyłam części drewniane. Góra tekstyliów do prania rosła, więc zaczęłam pakować je do kolejnych worów.  Zastanawialiśmy się nad rozłożeniem dywanu w salono-jadalni, ale jednak wymagał on solidnego trzepania a nawet prania, więc póki co został on złożony na werandzie. Zgłodnieliśmy nieco, więc przegryźliśmy cokolwiek i po uzupełnieniu kilokalorii W. ruszył do prac przy płocie nucąc piosenkę Kultu pt "Marianna", a ja do powolnego pakowania przedwyjazdowego. Zbierałam też jeszcze jakieś duperele pozostawione tu i tam, odkurzyłam torebki z cukrem, który na werandzie się niestety skawalił, ale W. stwierdził, że wykorzysta go do przetworów. Przy okazji czynności pomocniczych podczas stabilizowania słupków płotowych stalowymi prętami zapytałam W. co mam zrobić z zakurzoną kurtką skórzaną, która wisiała w mrówczanym i która póki co wietrzyła się teraz przed werandą. Kurtka czekała chyba na okres, kiedy W. zostanie rockandrolowcem, więc byłam pewna, że nie pozwoli jej wyrzucić. W. stwierdził, że kurtkę wyczyści i  mam ją schować do szafy, bo to jest odzienie szlachetne i kultowe. Za czasów jego młodości stanowiące szczyt marzeń każdego. Kurtka zatem została umyta na mokro i schła sobie na krześle. Chyba pora na  klimatyzowaną gablotę na ten eksponat.


W. zapakował się do samochodu i pojechał do Wisznic po jakieś drobne zakupy, na przegląd nowej piły, no i aby przedyskutować kwestię stodoły. Ja połapałam koty i zapuszkowałam w mrówczanym. Umyłam jeszcze szyby w drzwiach na werandę. W. wrócił, stwierdził że wyniki negocjacji są obiecujące i zaczął pakować graty na samochód. Szafki i krzesła miały pojechać do leśniczówki, pranie i śmieci do nas.  Odgrzaliśmy resztę jedzenia i zjedliśmy, a potem zabrałam się za zmywanie i porządkowanie kuchni przed wyjazdem. No ale nie ma tak, żeby wszystko poszło zgodnie z planem. W. wszedł do domu z marsową miną i stwierdził, że mu chyba powietrze schodzi z tylnego koła. Była już prawie 18.00, więc pognał w te pędy do Wisznic do mechaników. Wrócił po pół godzinie i stwierdził, że koło mu pomazali jakimś żelem i zdiagnozowali, że ubytek powietrza jakiś tam jest. Napompowali koło na maksa i pocieszyli, że do Warszawy dojedziemy. Najwyżej na którejś stacji podjedziemy pod kompresor i dopompujemy. Mechanicy pytali też, czy czasem pod Delikatesami nie parkował, bo już mieli 4 delikwentów z podobnymi problemami i podejrzewają, że tam ktoś specjalnie wbija szpilki. Noż kurwa...

Mając nadzieję, że jakoś uda się dotrzeć na miejsce ruszyliśmy, zostawiając klucze w umówionym miejscu dla pana stolarza, który miał działać pod naszą nieobecność. Pomieszczenia nie były jeszcze w stanie pozwalającym na swobodne użytkowanie, ale najważniejsze porządki ukończyliśmy.

Sypialnia


Salono-jadalnia


Mrówczany


Zatrzymaliśmy się najpierw na stacji na wyjeździe z Białej, gdzie W. sprawdził stan napowietrzenia koła i pompnął nieco z kompresora. Na szczęście tylko ten jeden raz. Następny postój był w zajeździe pod Kałuszynem, gdzie na naszym spacerniaku stał ciężki sprzęt leśny, a przez zagajnik wytrasowana była szeroka droga, mająca związek z przyszłą budową autostrady. Panie z zajazdu niemniej jednak cieszyły się, że zaprojektowane są dogodne zjazdy w kierunku ich przybytku, więc liczą na rozwój interesu w przyszłości. 

Do domu dojechaliśmy około 22.00 a zatem do następnego razu!






sobota, 26 marca 2022

Wiosenne porządki poremontowe cz.III

 Poniedziałek miał być ostatnim dniem naszego pobytu na wsi, zatem moje postanowienie na ten dzień dotyczyło rozbebeszenia do końca i posprzątania werandy. Część gratów została już z niej usunięta, ale wciąż było ich tam całe mnóstwo. W pudłach i pudełkach m.in. ciąg dalszy szkła i skorup, pomieszanie z poplątaniem. Znów zatem po śniadaniu z lekkim już obrzydzeniem ruszyłam do mycia, suszenia, układania na miejsce, cudem niczego nie tłukąc z wyjątkiem jednego półmiska, którego trochę mi szkoda i jak znajdę taki gdzieś na starociach to sobie odkupię.  Hyzia można było dostać. Na dworze ziąb.

Pojawił się znienacka pan stolarz z pomagierem i od ręki podciął drzwi od mrówczanego, które przestały szorować po podłodze. Zabrał także drzwi od sypialni oraz witraże, ponieważ podjął się także ich wprawienia. Ponieważ słoneczne poranki witały nas bursztynowymi refleksami na drewnianych powierzchniach widocznych w otwartych drzwiach z sypialni do byłej sieni, podjęliśmy decyzję, że to właśnie te drzwi będą tymi witrażowymi skoro tu najładniej operuje słońce. 



Panowie wyjeżdżając od nas zapomnieli zabrać piłę i musieli wracać. Zostawili otwartą bramę, przez którą wymaszerowała Wańka i udała się na przechadzkę w stronę pól. W. jednak stanowczo zawrócił ją z drogi ku wolności i przyprowadził do domu. Wróciliśmy do roboty.

Ze stołu werandowego zdjęłam drewniany regał, który dotąd służył jako półka na różności upchnięte w nieistniejącej już  sieni. Umyłam go i ustawiłam w sieni istniejącej obok szafy, ponieważ tam teraz będą stały różności typu środki czystości, węgiel na grilla, koci żwirek, jakieś podręczne słoiki i puszki. W. najpierw zawyrokował, że regał się nie zmieści, ale jednak się zmieścił po odsunięciu na chwilę masywnej drewnianej drabiny, która robi za schody na strych. W. trochę osłupiały stwierdził, że nie wiedział, że to da się w ogóle odsunąć. Popukałam się w głowę przypominając, że przecież samiśmy to odstawiali szlifując ściany w sieni, a potem malując je olejolakierem czy czymś takim.

W. czyścił resztę książek, ja układałam je na półkach i gdzie się dało, bo powierzchnia półek okazała się niewystarczająca.  Kolejne złogi lądowały w worach śmieciowych.

W. pojechał do Wisznic wziąć gotówkę z bankomatu, ponieważ mieliśmy dokonać rozliczenia z Marianem. Kupił jeszcze jakieś drobiazgi przy okazji. 

Zaraz po powrocie W. pojawił się Marian, którego jednak zidentyfikowałam jako Mariusza po obejrzeniu kwitu na beton. Rozliczyliśmy się z wydatków, zostało nam jeszcze uregulowanie rachunku w sklepie budowlanym. Zostaliśmy poinstruowani, że latem mamy dokonać ponownej impregnacji podłogi w kuchni, impregnatu jest dość na kilka lat, trzeba go tylko rozprowadzić ławkowcem dość solidną warstwą. Opowiadał, co mu sprawiało największa trudność, wiadomo że dom jest stary, wszystko jest tu krzywe a taki remont to niespodzianka za niespodzianką. Ale ucieszył się, kiedy usłyszał że jesteśmy bardzo zadowoleni. Po wyjeździe naszego majstra W. zabrał się do transportowania różności z podwórka do stodoły. Ja dochodząc już do końca werandy wytaszczyłam drugi mniejszy regał, umyłam go i przeznaczyłam tymczasowo na puszki z farbami, pudełka z gwoździkami, śrubkami itp. Umyłam ze sto razy kanapę werandową i stół. Przed dom wystawiłam pudła z gazetami do wyczyszczenia, głównie Gardener's World i Kraina Bugu. W zasadzie pogoda wymarzona do sprzątania, ale z drugiej strony przed domem wszystko w pyle i porządny deszcz przydałby się, żeby to wszystko spłukać. Na razie prognozy pogody w RL o deszczu milczały, zapowiadały kolejne  słoneczne i coraz cieplejsze dni. Zresztą W. już poczuł wiosnę bo paradował najpierw bez koszulki, a potem w samych gaciach, co ładnie kontrastowało ze mną, w polarowych spodniach i cieplej bluzie oraz czapce typu słońce Peru. 

Miałam świadomość że ten pyl w domu będę jeszcze wycierać kilka miesięcy, bo pozbyć się go jednorazowo nie ma szans. Zamiatałam werandę, wywaliłam dywaniki jutowe na zewnątrz i po namyśle  zakwalifikowałam je także do prania, bo żadne trzepanie nie usunie z nich tej burej szarości. Rozejrzałam się i stwierdziłam, że ni cholery nie da się tego wszystkiego skończyć dziś i jeszcze o jakiejś sensownej porze wyjechać. Podjęłam decyzję, że jeśli W. będzie mógł zostać jeszcze jeden dzień, choć klienci dzwonią jak wściekli, to ja biorę urlop na żądanie i kończymy na spokojnie z tymi porządkami. 

W. zagadnięty na tę okoliczność ucieszył się i stwierdził, że jakoś zagospodaruje załogę przez ten jeden dzień i zostajemy. Poza tym oświecił mnie, że podczas poprzedniego pobytu dogadał się z z facetem z dojrzewalni desek nieopodal, że nasze starożytne dechy na ścianach stodoły zostaną zastąpione nowymi a te obecne pojadą po odpowiedniej obróbce do klienteli znacznie bardziej zamożnej niż ja. Pan bowiem trudnił się, podobnie jak wcześniej jego ojciec zbieraniem starych dech, poddawaniem ich jeszcze sezonowaniu na specjalnych stelażach widocznych z drogi do wsi. Dechy podlegały potem obróbce, docinaniu i wysyłaniu w zgrabnych pakietach do różnych krajów, gdzie były wykorzystywane do celów dekoracyjno-budowlanych.  Zresztą nasza drewutnia już została rozebrana przez sprawną ekipę z firmy tego pana, czego nie dostrzegłam zaaferowana porządkami. 



W. zatem wsiadł w samochód i pojechał umówić na jutro wizytę w celu częściowej renowacji stodoły.  

Ja już lekko zmechacona postanowiłam jeszcze wysprzątać sień, która W. już raz sprzątał, bardzo z grubsza, ale na tyle skutecznie że dało się wejść do pomieszczenia, przez które przejechało pierdyliard taczek z betonem. Jednak należało nieco podwyższyć standard czystości, więc wybebeszyłam szafę, gdzie wisiały nasze kurtki, polary i inne takie używane w ogrodzie. Wszystko poszło do wora z praniem, szafa została umyta, umyte zostały schody strychowe a na koniec podłoga, która jeszcze wymaga uwagi, ale ja już opadłam z sił.  Wytrzepałam wycieraczki i uznałam, że na dziś absolutnie dość. Powiadomiłam zakład pracy, że jutro jeszcze mnie nie zobaczą i udałam się pod prysznic. W piżamie zażarłam resztkę kapuśniaku, a W. przystąpił do smażenia kotletów schabowych. Istna dieta drwala. 

Zjedliśmy późny obiad i znów około 17.00 już byłam w łóżku ledwo żywa, a tu trzeba jeszcze przetrwać wtorek, który jako c.d. za czas jakiś n.



Wiosenne porządki poremontowe cz. II

 W zasadzie to zastanawiam się, czy jest sens utrzymywać podział na części odpowiadające kolejnym dniom pobytu, ponieważ następne dni to mozolna, monotonna z punktu widzenia czytelnika harówa, polegająca na wyciąganiu kolejnych elementów wyposażenia domu, myciu, odkurzaniu, trzepaniu, woskowaniu. Każda jedna sztuka od kredensów po najmniejszy  talerzyk i kieliszek musiała zostać wywleczona z mrówczanego lub z werandy. W przypadku mniejszych przedmiotów musiała być wyciągnięta ze skrzynki czy pudła, umyta, osuszona i wstawiona na miejsce. Oczywiście zaczęłam od dużych mebli, żeby gdzieś ten dobytek już docelowo układać.  Razem z W. zatem wystawiliśmy kredens kuchenny, który po wyszorowaniu stanął na dawnym miejscu i doszłam do wniosku, że jest całkiem OK i nie będę na razie myśleć o kupnie stylowego mebla na zamówienie. W. co prawda upiera się przy oszlifowaniu i pomalowaniu na kolory korespondujące z meblami już zamówionymi, ale mnie się podoba tak jak jest. Przynajmniej na razie. Jedyne co mnie wkurza to konieczność trzaskania drzwiczkami od wszystkich półek, ponieważ zatrzaski strasznie ciężko chodzą. 

Kredens sechł po umyciu, ja wyciągałam pudła z talerzami, które po mozolnym myciu w umywalce i suszeniu na stosach drewna ułożonych na ganku (słońce bardzo się przydało) ustawiałam już na półkach wyłożonych świeżym papierem. Przy okazji rzuciła mi się oczy czerwona plastykowa rurka na ścianie, zawierająca jakiś przewód oraz cienki kabelek obok. Zapytałam W. co to takiego, a on odparł, że to podłączenie do... ogrzewania podłogowego. No tak. Postawił na swoim. Można się było tego spodziewać. 

Nachodziłam się okropnie, z każdą sztuką czegokolwiek  do umywalki, choć W. twierdził, że trzeba myć w misce i płukać w drugiej. No dla mnie to takie trochę rozprowadzenie brudu a nie mycie. Wolałam przynajmniej płukać pod bieżącą wodą. Wycierałam na mokro przy okazji każdy mebel wystawiony do kuchni w celu udrożnienia dostępu do gratów w mrówczanym. Wiecznie gubiłam gdzieś ściereczki i gąbki, woda w misce stawała się żurem już po kilku minutach, więc trzeba było wymieniać ją dosłownie co chwilę. To pomieszczenie chciałam opróżnić jako pierwsze, ale zapowiadał się niezły harcore, ponieważ pan piaskowy szorując drzwi od wewnętrznej strony jakoś chyba nie przyłożył się do zabezpieczenia zawartości pokoju i tu kurz, pył i piasek pokrywał wszystko grubą warstwą. 

Możecie sobie wyobrazić, że piasek podawany pod ciśnieniem i powstający z piaskowania pył wszedł w każdy najmniejszy zakamarek mebli, więc mycie każdej sztuki to kilkukrotne szorowanie w najbardziej niedostępnych miejscach. W pewnym momencie miałam ochotę udać się do pana piaskowego i dać mu zwyczajnie w pysk, niepomna tego, że jednak zrobił kawał pożytecznej roboty.

Miałam w pamięci jak w lipcu dopieszczałam mrówczany przed przyjazdem gości, wszystko myłam, woskowałam i udało mi się go doprowadzić do jako takiego stanu, po którym obecnie śladu nie było. Nawet W. niewrażliwy estetycznie przyznał, że dewastacja okropna. Nie wiem czy nie ucierpiał od tego nasz zegar ścienny, który wyglądał jak cała reszta. Czyli tragicznie.

Wyniosłam część książek na ganek, a W. obiecał że je wszystkie wytrze na mokro, wytrzepie i wysuszy na powietrzu. Co też zresztą zrobił siedząc na ganku w popołudniowym słońcu. Póki co jednak zajmował się gotowaniem kapuśniaku, a następnie zabrał się za bajzel przed domem. Ciął deski piłą, ładował elementy do zabezpieczenia w stodole, w tym resztę płytek na samochód itp. Ja do ogrodu praktycznie nie wychodziłam, zresztą nie miałam kompletnie nastroju do porządków ogrodowych. Dostrzegłam tylko wśród badyli, że kwitną liczne krokusy przyciągające owady, które w słońcu pojawiły się dość tłumnie.

Wstawiliśmy duży stół do salonów-jadalni a następnie kredens, który szorowałam chyba z godzinę, potem woskowałam. 



Połowa mrówczanego była opróżniona. Drugą połową zajęłam się w niedzielę i harowałam do wieczora, aż pokój wyglądał względnie przyzwoicie. Ja za to wyglądałam jak czarownica, pokryta pyłem, ze sztywnymi od kurzu włosami i połamanymi paznokciami, z których wcześniej zlazł manicure tytanowy. Dłonie zresztą miałam szorstkie jak koci język, ciągle moczone w wodzie i detergentach i utytłane w pyle na przemian. 

Kuchnia straciła swój urok, bo raz że musieliśmy wstawić część starych mebli żeby jakoś funkcjonować i ustawiać część dobytku, a dwa że to tu to tam porozstawiane były w niej różne elementy wywleczone po umyciu i jeszcze nie przynależne jakiemuś konkretnemu miejscu. No i przy braku standardowego wyposażenia szybko powstawał nieład składający się z przedmiotów codziennego użytku, których nie było gdzie schować. Było to niestety dodatkowo męczące.



Wytaszczyliśmy lodówkę z mrówczanego i po otwarciu zamrażalnika oczom naszym (oraz nosowi W.- ja ciągle z zapchanymi zatokami nie czułam niczego) ukazał się widok mało przyjemny i przedstawiający rozmrożone i lekutko nadpsute elementy spożywcze, głównie pochodzenia zwierzęcego. Lodówka została otwarta i wyszorowana chyba pięciokrotnie, na końcu wytarta octem, który W. uważa za jakiś tajemniczy środek do mycia lodówek. W. wystawił radioaktywną zawartość zamrażalnika na pakę samochodu nie bardzo wiedząc co z nią zrobić. W nocy pewnie coś przylezie i zeżre. Lodówka na razie została ustawiona dokładnie po przekątnej od tego miejsca, w którym stała poprzednio czyli w narożniku byłej sieni, między drzwiami na werandę a drzwiami do mrówczanego. Ponieważ było zimno, nie włączaliśmy jej, a za lodówkę służyła sień wejściowa. 

Ja tymczasem wszystkie koce, dywaniki, pokrowce na meble itp. układałam na wielkiej hałdzie przy werandzie do zabrania do prania. Wańka wkurzona nie mogła sobie znaleźć miejsca do leżakowania w domu, więc dałam jej tymczasowo narzutę na łóżko, którą sobie zaadaptowała na materacyk. 

Wyciągnęłam wszystko z szafy w mrówczanym, ponieważ tam też dostał się kurz. Przy okazji dokonałam sortowania ciuchów i pomyślałam, że przez ten remont to w zasadzie pozbędziemy się wszystkich złogów, rzeczy kiedyś przywiezionych i do niczego nie przydatnych, jakichś śmieci, szmat etc. W. pomógł mi umyć wierzch wiekowego mebla, ja spod niego (spod mebla, nie spod W.) z kolei wymiotłam chyba wiadro piachu. Znów mycie, mycie, woskowanie, odkurzanie. W. patrzył na mnie jak na lekko opętaną, ale ja zawzięłam się i stwierdziłam, że w niedzielę wieczorem mrówczany musi być wysprzątany. 

Koty przy okazji dostały swój stolik, gdzie już bezpiecznie mogłam stawiać im żarcie, na razie w zastępczych naczyniach, ponieważ do misek kocich nie dotarłam aż do poniedziałku rano. Zresztą do ich żarcia też długo się nie mogłam dokopać i musiały wsuwać jakiegoś suchego Felixa, kupionego dla kotów tambylczych. Felix zresztą im bardzo smakował i zaczęłam rozważać zmianę diety z uwagi na rosnące ceny wszystkiego i konieczność przejścia na bardziej budżetowe warianty. 

Przy okazji karmienia psów zauważyłam, że płytki trochę się plamią, tzn. po tłustych produktach zostaje znak, nawet po szybkim umyciu. Nie rzuca się to nadmiernie w oczy, bo płytki mają niejednorodny kolor, ale chyba potrzebne jest trzecie impregnowanie. Zresztą podejrzewam, że przy normalnym użytkowaniu szybko mi się to opatrzy i przestanę w ogóle na to zwracać uwagę. 

W niedzielę przybył pan stolarz z Włodawy w celu omówienia prac, które należało wykonać. Wszystko skrupulatnie zanotował i obiecał, że będzie realizował w miarę posiadanego czasu. W. poprosił uprzejmie, żeby może do Wielkanocy zrobił przynajmniej najważniejszą obróbkę ściany i podłogi.

Podczas wykonywania prac i krótkich przerywników na posiłek i łyk herbaty, cały czas zastanawiałam się nad rozwiązanymi aranżacyjnymi, ale doszłam do wniosku, że jak będą nowe meble na miejscach docelowych to zobaczymy jak jeszcze można przestrzeń wykorzystać. Wymyśliłam, że próbnie można dać duży stół w byłej sieni i tam zrobić jadalnię, a niebieski pokój będzie po prostu salonikiem z kanapą i fotelem, które po solidnym wytrzepaniu stanęły na swoich dawnych miejscach. 

Myłam wszystkie zdjęte obrazy, flaszki nalewek z kredensu, kieliszki, które postanowiłam wstawiać do stojącej na zewnątrz na krześle starej szafki z ociekaczem. Trochę obawiałam się niestabilności, ale już nie miałam gdzie tych umytych naczyń stawiać. Podparłam więc szafkę wielką dechą z dawnej kuchennej podłogi i uznałam, że jakoś da radę. 

Dobrałam się do kuchenki elektrycznej, znalazłam również czajnik elektryczny, trochę później tę dolną część z kablem do niego. Stary stół kuchenny na razie też wstawiliśmy, póki w kuchni stolarz nie zrobi wszystkich prac, nowy stół i krzesła postoją u Bożenki w szopce. 

Na chwilę wyszłam do ogrodu, choć patrzeć nie było na co. Okazało się, że znów energetycy obcięli nam drzewo, tym razem jabłonkę i ciepnęli konar na środek ścieżki. Trawy zostały wycięte przez W. poprzednim razem, zaczął tez ciąć drzewa w sadzie, ale zdołał zrobić dwa czy trzy. 

Niedzielę zakończyłam trzykrotnym umyciem podłogi w mrówczanym i po gruntownym wyszorowaniu siebie samej przewróciłam się do łóżka, a czy z niego powstałam, o tym w c.d. który w podobnej konwencji niedługo n.  


Wiosenne porządki poremontowe cz.I

 Kochani, jak już niektórzy wiedzą, trwający od stycznia remont w chałupie w zasadzie dobiegł końca. Zatem czas był na obejrzenie wszystkiego na własne oczy, no i na doprowadzenie pomieszczeń do stanu umeblowania. Przyznam się, że jakoś z lekkim sercem, choć nieco zdenerwowana, pojechałam na wiochę, mając jakieś głupie wyobrażenie, że przetrzemy kurz szmatką, meble ustawimy, gdy dojadą te zamówione, to dostawimy co trzeba gdzie trzeba i już. Niestety rzeczywistość, jak zawsze okazała się dalece odbiegająca od tego, co sobie uroiłam. Ale po kolei. 

W piątek około godziny 9.00 po zapakowaniu niezbędnych rzeczy do ciężarówki marki Volkswagen LT (pick-up wciąż w generalnym remoncie) wyładowanej drewnem opałowym, po zainstalowaniu zwierząt na tylnej kanapie, poza Zębasem, który usadowił się z przodu, ruszyliśmy w kierunku wiadomym. W. nie chciał jechać autostradą lubelską, bo twierdzi że skoro tym samochodem więcej niż 90-tką nie pojedzie, to nie chce się stresować byciem poganianym przez innych użytkowników drogi. Oczywiście początek drogi to obwodnica Warszawy i kawałek A2 za Mińsk, ale potem już starą trasą do Białej. Zanim na dobre ruszyliśmy, to musieliśmy się zatrzymać i inaczej umocować Wańkę, bo przy hamowaniu przed pasami zleciała nam z kanapy i nie mogła się wdrapać z powrotem. Potem podróż odbyła się bez przeszkód. Pogoda była idealna, choć nadal było bardzo chłodno. I sucho.

Mijając zajazd przed Kałuszynem, gdzie zatrzymywaliśmy się zwykle  w drodze powrotnej (wtedy jest za Kałuszynem) W. pokazał mi ogromne wyręby lasu pod budowę ciągu dalszego autostrady, która za dwa lata ma połączyć Warszawę z Białą Podlaską. W. okropnie żałował tych połaci lasu, gdzie rosły piękne jodły. Teraz po obu stronach drogi goły grunt czekający na wjazd ciężkiego sprzętu.





Zrobiliśmy postój na stacji, gdzie jak zwykle przy parkingu dla TIRów rozciągał się przeraźliwy śmietnik. Psy odsikały się i napiły wody, W. zatankował wytrzeszczając oczy z niedowierzaniem na wskazanie licznika złotówek. Po czym ruszyliśmy w dalsza drogę. 

Tu taka ciekawostka: w Białej Podlaskiej jadąc do nas mija się najpierw Rondo WOŚP, a potem Rondo Lecha Kaczyńskiego. Oto fotka tego pierwszego.



Dojeżdżając do Wisznic ujrzeliśmy nowy element krajobrazu, mianowicie turbiny wiatrowe, które jednak zbudowali. Nie cierpimy tego cholerstwa, więc trochę się wkurzyliśmy. 

Wjechaliśmy w końcu na podwórko i najpierw ujrzeliśmy przed domem potworny bałagan, składający się z reszek desek, zgruchomionej plandeki foliowej, big-bagów najprawdopodobniej ze śmieciami i odpadami pobudowanymi. Na środku stała stara szafka zlewowa i szafka z ociekaczem. Trochę dalej leżały niewykorzystane płytki podłogowe. 

Jednak nas najbardziej interesowało wnętrze. I tam skierowaliśmy nasze kroki. No a tu zupełnie inny obrazek. Pusto, cztery kąty i piec piaty, podłoga gotowa i tylko wybebeszona z szuflad komoda z marmurowym blatem stała w kącie jako podręczny mebel, z którego korzystał W. podczas poprzedniego pobytu. Słońce wpadające przez zakurzone okna rozświetlało pomieszczenia.





Obejrzałam wszystko z nabożną czcią, choć im dłużej się przyglądałam, tym więcej rzeczy do zrobienia dostrzegałam. Stolarz był potrzebny od zaraz, Marian (który potem okazał się być Mariuszem) przykręcił co prawda listwy przypodłogowe, ale częściowo rozmontowana ściana między kuchnią i byłą sienią wciąż była nieobrobiona, brakowało listwy wypełniającej rów w podłodze między tymi dwoma częściami pomieszczenia, kilka miejsc na ścianach wymagało kosmetyki stolarskiej, w tym ściana z tapetą, gdzie w miejscach styku z sufitem też trzeba było pomyśleć o ładnym wykończeniu. W. klął niewybrednie na Jasia i Wiesia, którzy nawet już telefonów nie odbierali. Na szczęście mieliśmy w zanadrzu stolarza z Włodawy, który cyklinował nam podłogę oraz dokonał wymiany kilku desek w suficie. Co do innych kwestii, to oczywiście ściany z bala pozostaną tylko ścianami z bala, nikt nie troszczył się o dobranie ich pod względem urody skoro i tak miał je pokryć starodawny gipso-karton. Natomiast piec od razu zyskał na urodzie na tle tych ścian i przede wszystkim płytek podłogowych. Sufit pomalowany olejem biały dąb czy coś takiego rozjaśnił pomieszczenie. Belki sufitowe w kontrastowym kolorze też niczego sobie. 

W pokojach także pustki, poza tymczasowym barłogiem W. na dmuchanym materacu w miejscu łóżka w sypialni. 

Na ogród ledwie rzuciłam okiem, zresztą wszystko wyglądało okropnie przygnębiająco, szaro-buro i zeschło. Susza plus nocne mrozy, bo trudno temperatury rzędu 6 czy 7 stopni poniżej zera nazwać przymrozkami,  nie sprzyjały wegetacji.

Zaczęłam od umycia pieców z warstwy kurzu i pyłu, W. zamierzał rozpalić w salono-jadalni, a ja w kuchennym, ale okazało się że nigdzie nie ma zapałek. W. poleciał w te pędy do sąsiadów zza SN czyli do Kowalów pożyczyć ognia, ponieważ u Bożenki nikogo nie było. Wrócił z zapałkami oraz z informacją, że zagadnął sąsiadów o działkę SN-a, który ponoć po teściowej pod Lublinem otrzymał domek znacznie bardziej komfortowy niż ten tu i jak na razie wracać chyba nie zamierza. Sąsiadka stwierdziła, że za działkę to pewnie będą chcieli kupę kasy, bo ładnie położona, a poza tym to najpierw jakieś porządki w prawach własności trzeba zrobić, a to też nie będzie takie proste. W. w każdym razie puścił bączka, że jest zainteresowany, podziękował i wrócił. W piecach wreszcie szumiał ogień a W. udał się do ogrodu, gdzie zajął się wyładowywaniem drewna z samochodu. Ja zabrałam się za sprzątanie w sypialni, które przede wszystkim należało zacząć od zwinięcia materaca i dywanu a następnie  umyć okna. Płyn i ręcznik papierowy jakoś znalazłam, przy okazji lustrując nieopisany bajzel na werandzie, gdzie połowa mebli i elementów wyposażenia stała od przeszło półtora miesiąca spiętrzona pod sufit. Postanowiłam, że pomyślę o tym później,  choć wiedziałam, że tam też jest gdzieś nasze łóżko sypialniane, do którego trzeba będzie się jakoś dobrać. Założyłam czapkę, bo zimne powietrze wiało z otwartych okien, a moje zatoki były w fazie zatkania po trwającej jeszcze infekcji.

Okna udało mi się domyć, choć sporo zachodu kosztowało mnie pozbycie się pyłu i piasku z zakamarków ram i tych wszystkich metalowych okuć. Wykorzystałam do tego starą szczotkę do garnków, która jakoś leżała na oczach. Następnie umyłam podłogę, która mimo lakierowania była dość szorstka. Brak farby odsłonił nierówności i przebarwienia na deskach, liczne korytarze po drewnojadach, a nawet dawne lekkie ślady zagniwania jednej z desek pod oknem. No trudno, nie mam zamiaru zmieniać podłogi w pokojach, musi być tak maksymalnie rustykalnie. Zaczęłam odczuwać brak zlewu, co zostanie spotęgowane w kolejnych dniach. Jedynym źródłem wody była umywalka w łazience z krótką i nieruchomą wylewką nisko nad niecką umywalki, wstawianie tam większych przedmiotów do mycia, o wiadrze do mopa nie wspomniawszy było niemożliwe. To była chyba największa upierdliwość tego pobytu.

W. pojechał po zakupy oraz po obiad korzystając z pomysłu, jaki zrealizowaliśmy poprzednio czyli z zamówienia gotowego posiłku w zajeździe starożytno-góralskim w Wisznicach. Miał także dokupić  detergentów, bo nie byłam pewna czy dokopię się do tych tutejszych, a zapowiadało się rekordowe zużycie.

Do mrówczanego też zajrzałam, z niejakim trudem, ponieważ po ułożeniu płytek skrzydła drzwiowe szorowały po podłodze stawiając całkiem spory opór. W. potwierdził, że pan stolarz i tym ma się zająć. 

Umyłam jeszcze okno w kuchni, bo jakoś mnie raziło takie zakurzone, zdejmując przy tym stare siatki na muchy, z których też buchnęły kłęby kurzu. Wydłubałam z werandy półki z sypialni, służące do przechowywania książek i także  porządnie wytarłam je na mokro.

Po powrocie W. zasiedliśmy na dwóch wyciągniętych z werandy krzesłach, z grubsza wytartych z kurzu i pożarliśmy rybę w panierce z purée z ziemniaków i surówką z kiszonej kapusty prosto ze styropianowych opakowań. Zresztą pojęcia nie miałam gdzie są talerze. Dobrze, że na wierzchu były jakieś sztućce. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie jaka byłam głodna. Woda w czajniku na kuchni wrzała, więc zrobiliśmy sobie herbatę, którą W. poprzednio zakupił i zostawił na komodzie. 

Po krótkiej odsapce zabraliśmy się za poszukiwanie elementów łóżka, ponieważ zmierzch powoli zapadał i chcieliśmy sypialnię już dostosować do potrzeb cywilizowanego człowieka. Najpierw trzeba było wyciągnąć parę innych elementów znajdujących się zaraz przy drzwiach wyjściowych na werandę. Wszystko okropnie brudne. Przy okazji W. odnalazł radio z głośnikami, które z braku innego miejsca po dokładnym umyciu ustawiłam na parapecie okna sypialnianego i włączyłam Radio Lublin, gdzie 90% informacji dotyczyło Ukrainy oraz sytuacji w regionie odnośnie fali uchodźców.  

Po prawej stronie na werandowej kanapie, niewidocznej spod zwałów różnych gratów, pudeł i skrzynek dostrzegłam materac zwinięty w "U" i związany jakimś sznurkiem. Zakurzony oczywiście. Wynieśliśmy go i po krótkiej naradzie zdjęliśmy z niego pokrowiec, który powędrował do 160-litrowego wora, których to worów z czasem przybywało. Wszystkie zawierały tekstylia różnej maści przeznaczone do prania w mieście. Materac okazał się być po prostu kawałem grubej gąbki. Uznaliśmy, że położymy go bez pokrowca i tyle. W.  zanurkował w poszukiwaniu kawałków łóżka, przy okazji znajdując jedną z szafek nocnych. Poradziłam, żeby może najpierw zawiesić półki, bo stały na podłodze w sypialni i tylko byłyby zawadą. W. w końcu wytaszczył ramę i zwinięte szczeble pod materac. Ja umyłam wszystkie elementy, a po ich wyschnięciu nawoskowałam. W. tymczasem gmerał z hałasem w skrzynce narzędziowej w poszukiwaniu kluczy amplowych, którymi miał dokręcać śruby w stelażu. Kluczy rzecz jasna nie znalazł, zatem zadzwonił do Michała i po uzyskaniu potwierdzenia, że takie klucze posiada, poszedł pożyczyć stosowne narzędzia.

Udało się zmontować ramę, ale z układaniem szczebli połączonych tasiemką była jak zwykle zabawa, ponieważ ułożone z jednej strony zlatywały z drugiej. Po kilkudziesięciu minutach, kilku stłuczonych łydkach, którymi zawadzaliśmy o narożniki łóżka i kilkunastu paniach lekkich obyczajów puszczonych w eter  wreszcie się udało. 





Zapakowaliśmy materac na miejsce, wygrzebałam z walizki przywiezione czyste prześcieradło, pościel była gdzieś schowana i okazała się nawet nie zakurzona (albo bardzo mało) więc udało się zmontować normalne spanie. Umyłam i wstawiłam znalezioną szafkę nocną oraz ustawiłam lampkę, która była wetknięta niebyt głęboko w mrówczanym. Ponieważ dywan był wywleczony przez W. dwa pobyty wcześniej, więc wymagał tylko wytrzepania i ułożenia w dawnym miejscu. Brakowało jeszcze rolet w oknach, bieliźniarki i fotela, no i drugiej szafki nocnej, ale już pomieszczenie dało się użytkować. W. po wykonaniu czynności domowych poszedł rąbać przywiezione klocki, ponieważ jak twierdził, musi odprężyć kręgosłup. 

Ja już się nie nadawałam do niczego, więc po wyciagnięciu z walizki piżamy przysposobiłam się do spania. W. nadciągnął niedługo potem, ponieważ zapadł zmrok. W. jeszcze chwile czytał starą książkę Kirsta przy lampie z salonu ustawionej na krześle przy łóżku. Zasnęliśmy praktycznie w jednej chwili lekko postękując przy każdym ruchu obolałymi kończynami. Wańka została na dworze, a Zębas zmordowany podróżą i wrażeniami pierwszego dnia padł jak kawka. Koty po krótkiej i nerwowej lustracji nowych wnętrz poszły na nocny patrol. Radio Lublin zapowiadało znów bardzo zimną choć pogodną noc, więc cieszyliśmy się, że oba piece grzeją solidnie. I tak rozpoczął się poremontowy pobyt, którego opis  będzie zawierał głównie elementy martyrologiczne, co oczywiście nie zmienia faktu, że c.d. w tumanach kurzu i przy wtórze jęków pracowników fizycznych niebawem n.