Zacznę może od tego, że jednak wylazłam trochę w teren, choć temperatura była zupełnie niezachęcająca. Jak co rano, zanim słońce wspięło się nieco wyżej na nieboskłon, wszystko było oszronione, szare i okropne. No ale gdzieś przed 6.00 rano postanowiłam nieco się przewietrzyć. Widok przed domem i za domem był daleki od sielankowego...
Ale jestem dumna, że w zasadzie wszystko udało nam się uprzątnąć przed wyjazdem, z wyjątkiem tych dech opartych o dom, ponieważ mają służyć stolarzowi jako materiał do wykończeń, żeby zachować styl, oraz bigbaga ze śmieciami, bo nie dało się go dźwignąć.
Albiczukowski i okolice
Stodoła i okolice.
Słońce dopiero wschodziło a z drugiej strony zachodził Księżyc.
Wiatraki
Zmrożone krokusy
I nieco fauny okolicznej. Chciałam zrobić zdjęcie czajkom, ale były zdecydowanie zbyt daleko.
Wróciłam zmarznięta, a tu W. czekał już z nowiną, że po siódmej przybędą panowie z dojrzewalni desek. Zjedliśmy zatem szybkie śniadanie, ogarnęliśmy się tekstylnie, bo jeszcze paradowaliśmy w piżamach i czekaliśmy na ekipe. Ja nie czekałam bezczynnie, tylko zabrałam się za porządkowanie rzeczy wystawionych przed werandę, w tym jakiegoś drobiazgu wysypanego przez W. bezpośrednio na ziemię. Segregowałam jakieś pierdolety, większość wywalając do wora ze śmieciami. Siedemnastą makutrę z mimowolnej kolekcji umyłam i ustawiłam do suszenia. Następnie zabrałam się za odkurzanie gazet i układanie ich na słońcu, umyłam też drewnianą półkę wiszącą dotychczas w kuchni nad drzwiami. Umyłam klosz lampy sufitowej w kuchni, co przy jego gabarytach było nie lada wyzwaniem. Udało się go nie stłuc, ale na razie postanowiłam go nie montować.
Panowie nadjechali w liczbie chyba czterech wraz z ładunkiem nowych dech i oganiając się od Zębasa, który koniecznie chciał użreć któregoś w nogę, przystąpili do prac. W. początkowo planował pionizować gibnięty fragment płotu za oborą, ale ostatecznie pętał się pomiędzy panami i pilnował, żeby nie deptali roślin pod stodołą i gawędził sobie wesoło.
Panowie zobaczyli mnie z aparatem i zakrzyknęli, że oni są dziś "nierepezentatywni" więc na zdjęciach źle wyjdą. Rzeczona niereprezentatywność, która miała być zapewne niereprezentacyjnością, wynikała jak się okazało, z potężnego zbiorowego kaca, który nękał prawie wszystkich (z wyjątkiem kierowcy) i którego leczyli piwem. Mimo to praca paliła im się w rękach i kolejne deski lądowały na ziemi.
Korzystając z tego, że już wylazłam na dwór, odbadyliłam trochę podokienną i Autorską, ale zupełnie bez przekonania i bardzo pobieżnie. Żeby choć było nieco cieplej. Nolens-volens zabrałam się znów za porządki, zebrałam trochę śmieci rozwianych po ogrodzie, puste doniczki i obejrzałam pozostałości po drewutni. Nie bardzo wiem, co zrobić z płytami eternitu, który został po daszku. W. poukładał jakieś konstrukcje z przywiezionego drewna opałowego wzdłuż rabat przyoborowych zasłaniając słońce co niższym bylinom, ale obiecał, że do maja wszystko wrzuci do obory po kilkutygodniowym suszeniu drewna na zewnątrz. W. ma jakąś lekką obsesję na punkcie zapasu drewna opałowego, ale nie sprzeciwiam się, bo kto wie kiedy to drewno okaże się bardzo ważne. Poza tym jak twierdzi W., rąbanie drewna go relaksuje, a drewno grzeje cztery razy: gdy się ścina drzewo, gdy się klocki ładuje na samochód, gdy się rąbie siekierą na szczapy, no i gdy się już pali nim w piecu.
Po chwili zobaczyłam, że brama zadnia została otwarta, a panowie przenieśli się na drugą stronę stodoły. Chyba po raz pierwszy od ładnych kilku lat mieliśmy wyjście na pola za stodołą. Klucz do kłódki dawno zaginął, brama zarosła winoroślą, więc panowie przemocą rozwalili zamknięcie.
Słychać było odgłosy pracy i wesołe rechoty. Słońce grzało, W. latał już bez koszulki, ale na szczęście w bojówkach roboczych. Krokusy otworzyły kwiaty, zaczęły pękać już pąki dereni jadalnych. Ciemierniki natomiast mocno wycofane w rozwoju przez te mrozy. Latały pierwsze latolistki cytrynki.
Dopadło mnie zmęczenie, ale postanowiłam dokończyć wszystko co się da. Panowie po dwóch godzinach zakończyli prace i pojechali. W. oznajmił, że idziemy na spacer i obejrzymy sobie jak to teraz wygląda. No wyglądało całkiem nieźle, niestety wrota pozostały stare, choć W. ma zamiar jakoś się dogadać, że może za drobną opłatą panowie zrobią i te części, bo tu potrzebna jest wymiana belki, do której są mocowane skrzydła. Belka musi być osadzona w części betonowej i to już jest grubsza operacja. Negocjacje miały się odbyć jeszcze tego dnia, kiedy W. zakupi załącznik i uda się do szefa firmy po drodze z Wisznic.
Tu w rogu zdjęcia widać, że W. wykorzystał jakieś odpadowe płyty do wyłożenia terenu przy kompostowniku w celu wytłuczenia zielska i założenia kolejnej rabaty, której zaczątkiem są posadzone ze dwa lata temu kaliny i coś tam jeszcze.
Wróciłam do domu, wylazłam przed werandę, zebrałam wywietrzone gazety i ułożyłam na stoliku w salono-jadalni. Potem wyniosłam miskę z wodą i detergentem, wytrzepałam stojące na zewnątrz krzesła i umyłam części drewniane. Góra tekstyliów do prania rosła, więc zaczęłam pakować je do kolejnych worów. Zastanawialiśmy się nad rozłożeniem dywanu w salono-jadalni, ale jednak wymagał on solidnego trzepania a nawet prania, więc póki co został on złożony na werandzie. Zgłodnieliśmy nieco, więc przegryźliśmy cokolwiek i po uzupełnieniu kilokalorii W. ruszył do prac przy płocie nucąc piosenkę Kultu pt "Marianna", a ja do powolnego pakowania przedwyjazdowego. Zbierałam też jeszcze jakieś duperele pozostawione tu i tam, odkurzyłam torebki z cukrem, który na werandzie się niestety skawalił, ale W. stwierdził, że wykorzysta go do przetworów. Przy okazji czynności pomocniczych podczas stabilizowania słupków płotowych stalowymi prętami zapytałam W. co mam zrobić z zakurzoną kurtką skórzaną, która wisiała w mrówczanym i która póki co wietrzyła się teraz przed werandą. Kurtka czekała chyba na okres, kiedy W. zostanie rockandrolowcem, więc byłam pewna, że nie pozwoli jej wyrzucić. W. stwierdził, że kurtkę wyczyści i mam ją schować do szafy, bo to jest odzienie szlachetne i kultowe. Za czasów jego młodości stanowiące szczyt marzeń każdego. Kurtka zatem została umyta na mokro i schła sobie na krześle. Chyba pora na klimatyzowaną gablotę na ten eksponat.
W. zapakował się do samochodu i pojechał do Wisznic po jakieś drobne zakupy, na przegląd nowej piły, no i aby przedyskutować kwestię stodoły. Ja połapałam koty i zapuszkowałam w mrówczanym. Umyłam jeszcze szyby w drzwiach na werandę. W. wrócił, stwierdził że wyniki negocjacji są obiecujące i zaczął pakować graty na samochód. Szafki i krzesła miały pojechać do leśniczówki, pranie i śmieci do nas. Odgrzaliśmy resztę jedzenia i zjedliśmy, a potem zabrałam się za zmywanie i porządkowanie kuchni przed wyjazdem. No ale nie ma tak, żeby wszystko poszło zgodnie z planem. W. wszedł do domu z marsową miną i stwierdził, że mu chyba powietrze schodzi z tylnego koła. Była już prawie 18.00, więc pognał w te pędy do Wisznic do mechaników. Wrócił po pół godzinie i stwierdził, że koło mu pomazali jakimś żelem i zdiagnozowali, że ubytek powietrza jakiś tam jest. Napompowali koło na maksa i pocieszyli, że do Warszawy dojedziemy. Najwyżej na którejś stacji podjedziemy pod kompresor i dopompujemy. Mechanicy pytali też, czy czasem pod Delikatesami nie parkował, bo już mieli 4 delikwentów z podobnymi problemami i podejrzewają, że tam ktoś specjalnie wbija szpilki. Noż kurwa...
Mając nadzieję, że jakoś uda się dotrzeć na miejsce ruszyliśmy, zostawiając klucze w umówionym miejscu dla pana stolarza, który miał działać pod naszą nieobecność. Pomieszczenia nie były jeszcze w stanie pozwalającym na swobodne użytkowanie, ale najważniejsze porządki ukończyliśmy.
Sypialnia
Zatrzymaliśmy się najpierw na stacji na wyjeździe z Białej, gdzie W. sprawdził stan napowietrzenia koła i pompnął nieco z kompresora. Na szczęście tylko ten jeden raz. Następny postój był w zajeździe pod Kałuszynem, gdzie na naszym spacerniaku stał ciężki sprzęt leśny, a przez zagajnik wytrasowana była szeroka droga, mająca związek z przyszłą budową autostrady. Panie z zajazdu niemniej jednak cieszyły się, że zaprojektowane są dogodne zjazdy w kierunku ich przybytku, więc liczą na rozwój interesu w przyszłości.
Do domu dojechaliśmy około 22.00 a zatem do następnego razu!