sobota, 26 marca 2022

Wiosenne porządki poremontowe cz. II

 W zasadzie to zastanawiam się, czy jest sens utrzymywać podział na części odpowiadające kolejnym dniom pobytu, ponieważ następne dni to mozolna, monotonna z punktu widzenia czytelnika harówa, polegająca na wyciąganiu kolejnych elementów wyposażenia domu, myciu, odkurzaniu, trzepaniu, woskowaniu. Każda jedna sztuka od kredensów po najmniejszy  talerzyk i kieliszek musiała zostać wywleczona z mrówczanego lub z werandy. W przypadku mniejszych przedmiotów musiała być wyciągnięta ze skrzynki czy pudła, umyta, osuszona i wstawiona na miejsce. Oczywiście zaczęłam od dużych mebli, żeby gdzieś ten dobytek już docelowo układać.  Razem z W. zatem wystawiliśmy kredens kuchenny, który po wyszorowaniu stanął na dawnym miejscu i doszłam do wniosku, że jest całkiem OK i nie będę na razie myśleć o kupnie stylowego mebla na zamówienie. W. co prawda upiera się przy oszlifowaniu i pomalowaniu na kolory korespondujące z meblami już zamówionymi, ale mnie się podoba tak jak jest. Przynajmniej na razie. Jedyne co mnie wkurza to konieczność trzaskania drzwiczkami od wszystkich półek, ponieważ zatrzaski strasznie ciężko chodzą. 

Kredens sechł po umyciu, ja wyciągałam pudła z talerzami, które po mozolnym myciu w umywalce i suszeniu na stosach drewna ułożonych na ganku (słońce bardzo się przydało) ustawiałam już na półkach wyłożonych świeżym papierem. Przy okazji rzuciła mi się oczy czerwona plastykowa rurka na ścianie, zawierająca jakiś przewód oraz cienki kabelek obok. Zapytałam W. co to takiego, a on odparł, że to podłączenie do... ogrzewania podłogowego. No tak. Postawił na swoim. Można się było tego spodziewać. 

Nachodziłam się okropnie, z każdą sztuką czegokolwiek  do umywalki, choć W. twierdził, że trzeba myć w misce i płukać w drugiej. No dla mnie to takie trochę rozprowadzenie brudu a nie mycie. Wolałam przynajmniej płukać pod bieżącą wodą. Wycierałam na mokro przy okazji każdy mebel wystawiony do kuchni w celu udrożnienia dostępu do gratów w mrówczanym. Wiecznie gubiłam gdzieś ściereczki i gąbki, woda w misce stawała się żurem już po kilku minutach, więc trzeba było wymieniać ją dosłownie co chwilę. To pomieszczenie chciałam opróżnić jako pierwsze, ale zapowiadał się niezły harcore, ponieważ pan piaskowy szorując drzwi od wewnętrznej strony jakoś chyba nie przyłożył się do zabezpieczenia zawartości pokoju i tu kurz, pył i piasek pokrywał wszystko grubą warstwą. 

Możecie sobie wyobrazić, że piasek podawany pod ciśnieniem i powstający z piaskowania pył wszedł w każdy najmniejszy zakamarek mebli, więc mycie każdej sztuki to kilkukrotne szorowanie w najbardziej niedostępnych miejscach. W pewnym momencie miałam ochotę udać się do pana piaskowego i dać mu zwyczajnie w pysk, niepomna tego, że jednak zrobił kawał pożytecznej roboty.

Miałam w pamięci jak w lipcu dopieszczałam mrówczany przed przyjazdem gości, wszystko myłam, woskowałam i udało mi się go doprowadzić do jako takiego stanu, po którym obecnie śladu nie było. Nawet W. niewrażliwy estetycznie przyznał, że dewastacja okropna. Nie wiem czy nie ucierpiał od tego nasz zegar ścienny, który wyglądał jak cała reszta. Czyli tragicznie.

Wyniosłam część książek na ganek, a W. obiecał że je wszystkie wytrze na mokro, wytrzepie i wysuszy na powietrzu. Co też zresztą zrobił siedząc na ganku w popołudniowym słońcu. Póki co jednak zajmował się gotowaniem kapuśniaku, a następnie zabrał się za bajzel przed domem. Ciął deski piłą, ładował elementy do zabezpieczenia w stodole, w tym resztę płytek na samochód itp. Ja do ogrodu praktycznie nie wychodziłam, zresztą nie miałam kompletnie nastroju do porządków ogrodowych. Dostrzegłam tylko wśród badyli, że kwitną liczne krokusy przyciągające owady, które w słońcu pojawiły się dość tłumnie.

Wstawiliśmy duży stół do salonów-jadalni a następnie kredens, który szorowałam chyba z godzinę, potem woskowałam. 



Połowa mrówczanego była opróżniona. Drugą połową zajęłam się w niedzielę i harowałam do wieczora, aż pokój wyglądał względnie przyzwoicie. Ja za to wyglądałam jak czarownica, pokryta pyłem, ze sztywnymi od kurzu włosami i połamanymi paznokciami, z których wcześniej zlazł manicure tytanowy. Dłonie zresztą miałam szorstkie jak koci język, ciągle moczone w wodzie i detergentach i utytłane w pyle na przemian. 

Kuchnia straciła swój urok, bo raz że musieliśmy wstawić część starych mebli żeby jakoś funkcjonować i ustawiać część dobytku, a dwa że to tu to tam porozstawiane były w niej różne elementy wywleczone po umyciu i jeszcze nie przynależne jakiemuś konkretnemu miejscu. No i przy braku standardowego wyposażenia szybko powstawał nieład składający się z przedmiotów codziennego użytku, których nie było gdzie schować. Było to niestety dodatkowo męczące.



Wytaszczyliśmy lodówkę z mrówczanego i po otwarciu zamrażalnika oczom naszym (oraz nosowi W.- ja ciągle z zapchanymi zatokami nie czułam niczego) ukazał się widok mało przyjemny i przedstawiający rozmrożone i lekutko nadpsute elementy spożywcze, głównie pochodzenia zwierzęcego. Lodówka została otwarta i wyszorowana chyba pięciokrotnie, na końcu wytarta octem, który W. uważa za jakiś tajemniczy środek do mycia lodówek. W. wystawił radioaktywną zawartość zamrażalnika na pakę samochodu nie bardzo wiedząc co z nią zrobić. W nocy pewnie coś przylezie i zeżre. Lodówka na razie została ustawiona dokładnie po przekątnej od tego miejsca, w którym stała poprzednio czyli w narożniku byłej sieni, między drzwiami na werandę a drzwiami do mrówczanego. Ponieważ było zimno, nie włączaliśmy jej, a za lodówkę służyła sień wejściowa. 

Ja tymczasem wszystkie koce, dywaniki, pokrowce na meble itp. układałam na wielkiej hałdzie przy werandzie do zabrania do prania. Wańka wkurzona nie mogła sobie znaleźć miejsca do leżakowania w domu, więc dałam jej tymczasowo narzutę na łóżko, którą sobie zaadaptowała na materacyk. 

Wyciągnęłam wszystko z szafy w mrówczanym, ponieważ tam też dostał się kurz. Przy okazji dokonałam sortowania ciuchów i pomyślałam, że przez ten remont to w zasadzie pozbędziemy się wszystkich złogów, rzeczy kiedyś przywiezionych i do niczego nie przydatnych, jakichś śmieci, szmat etc. W. pomógł mi umyć wierzch wiekowego mebla, ja spod niego (spod mebla, nie spod W.) z kolei wymiotłam chyba wiadro piachu. Znów mycie, mycie, woskowanie, odkurzanie. W. patrzył na mnie jak na lekko opętaną, ale ja zawzięłam się i stwierdziłam, że w niedzielę wieczorem mrówczany musi być wysprzątany. 

Koty przy okazji dostały swój stolik, gdzie już bezpiecznie mogłam stawiać im żarcie, na razie w zastępczych naczyniach, ponieważ do misek kocich nie dotarłam aż do poniedziałku rano. Zresztą do ich żarcia też długo się nie mogłam dokopać i musiały wsuwać jakiegoś suchego Felixa, kupionego dla kotów tambylczych. Felix zresztą im bardzo smakował i zaczęłam rozważać zmianę diety z uwagi na rosnące ceny wszystkiego i konieczność przejścia na bardziej budżetowe warianty. 

Przy okazji karmienia psów zauważyłam, że płytki trochę się plamią, tzn. po tłustych produktach zostaje znak, nawet po szybkim umyciu. Nie rzuca się to nadmiernie w oczy, bo płytki mają niejednorodny kolor, ale chyba potrzebne jest trzecie impregnowanie. Zresztą podejrzewam, że przy normalnym użytkowaniu szybko mi się to opatrzy i przestanę w ogóle na to zwracać uwagę. 

W niedzielę przybył pan stolarz z Włodawy w celu omówienia prac, które należało wykonać. Wszystko skrupulatnie zanotował i obiecał, że będzie realizował w miarę posiadanego czasu. W. poprosił uprzejmie, żeby może do Wielkanocy zrobił przynajmniej najważniejszą obróbkę ściany i podłogi.

Podczas wykonywania prac i krótkich przerywników na posiłek i łyk herbaty, cały czas zastanawiałam się nad rozwiązanymi aranżacyjnymi, ale doszłam do wniosku, że jak będą nowe meble na miejscach docelowych to zobaczymy jak jeszcze można przestrzeń wykorzystać. Wymyśliłam, że próbnie można dać duży stół w byłej sieni i tam zrobić jadalnię, a niebieski pokój będzie po prostu salonikiem z kanapą i fotelem, które po solidnym wytrzepaniu stanęły na swoich dawnych miejscach. 

Myłam wszystkie zdjęte obrazy, flaszki nalewek z kredensu, kieliszki, które postanowiłam wstawiać do stojącej na zewnątrz na krześle starej szafki z ociekaczem. Trochę obawiałam się niestabilności, ale już nie miałam gdzie tych umytych naczyń stawiać. Podparłam więc szafkę wielką dechą z dawnej kuchennej podłogi i uznałam, że jakoś da radę. 

Dobrałam się do kuchenki elektrycznej, znalazłam również czajnik elektryczny, trochę później tę dolną część z kablem do niego. Stary stół kuchenny na razie też wstawiliśmy, póki w kuchni stolarz nie zrobi wszystkich prac, nowy stół i krzesła postoją u Bożenki w szopce. 

Na chwilę wyszłam do ogrodu, choć patrzeć nie było na co. Okazało się, że znów energetycy obcięli nam drzewo, tym razem jabłonkę i ciepnęli konar na środek ścieżki. Trawy zostały wycięte przez W. poprzednim razem, zaczął tez ciąć drzewa w sadzie, ale zdołał zrobić dwa czy trzy. 

Niedzielę zakończyłam trzykrotnym umyciem podłogi w mrówczanym i po gruntownym wyszorowaniu siebie samej przewróciłam się do łóżka, a czy z niego powstałam, o tym w c.d. który w podobnej konwencji niedługo n.  


2 komentarze:

  1. Kapitalnie są te refleksy światła na podłodze i ścianach! Bardzo to ciepło wygląda. Apropos ciepła, to sumie ogrzewanie podłogowe ma sens. Wyobraź sobie, że wyruszacie rano w drogę, pyk pyk na smartfonie włączasz sobie zdalnie ogrzewanie i na przyjazd macie cieplutko.
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, słońce daje takie miodowe refleksy, teraz kolorystyka podłogi i ścian to podkreśla. No ja nie twierdzę, że ogrzewanie podłogowe nie ma sensu, jednak w kuchni gdzie zimą praktycznie cały czas grzeje się w piecu, to jakby nie jest wyposażenie pierwszej potrzeby. W łazienne to by się przydało, a jakże. Ale tam na razie remontu nie robimy.

      Usuń