sobota, 20 sierpnia 2022

Idy lipcowe cz. IV

Noc z niedzieli na poniedziałek był niespokojna. Nie mogłam długo zasnąć, w nocy budziłam się, Zębas przytulał się, dodatkowo wybijając mnie ze snu. Po północy zasnęłam lekkim snem. 

W. z kolei obudził mnie o 7.00 kręcąc się po domu, choć jeszcze poprzedniego dnia twierdził, że o świcie pójdzie do roboty, aby uniknąć upału. Ostatecznie zjedliśmy śniadanie i każdy udał się na swój odcinek. Ja  postanowiłam dotrzymać obietnicy danej samej sobie i zrobić owocowy poniedziałek, czyli zabrać się za zrywanie porzeczek. W. otworzył szeroko oczy, ponieważ doskonale zdawał sobie sprawę, co ja czuję do takiej dłubaniny. Ale pochwalił pomysł i zaoferował się, że po powrocie do domu te porzeczki przetworzy.

Pogoda na razie była do wytrzymania



 Na początek wybrałam dwa krzewy z nieco mniejszą obfitością owoców i mimo całej mozolności skubania, poszło nawet szybko. Emilka w tym czasie spacerowała po ogrodzie z potomkiem, co drugie słowo powtarzając "Olek, powoli", co jak zrozumiałam z kontekstu sytuacyjnego, na rzeczonym Olku nie robiło najmniejszego wrażenia. 

Robiłam sobie krótkie przerwy na rozprostowanie grzbietu. W. odchwaszczał rabaty w Alei Bzów, które mimo arcytrudnych warunków nabierały masy i za rok czy dwa będą już naprawdę piękne. W. zresztą dość bezkrytycznie twierdził, że po dwóch dniach podlewania wszystko jest już dwa razy większe.

Ponieważ jako się rzekło, obiecałam sobie zebranie porzeczek, no to zbierałam. W. oznajmił, że podjedzie jeszcze do Wisznic, ale samochód miał inne zdanie, ponieważ odmówił odpalenia. W. zatem lekko wkurzony poszedł do Kowalów po prostownik. Prostownik okazał się być jakimś muzealnym egzemplarzem wschodniej produkcji, który ważył chyba tyle co cały traktor. W każdym razie W. ledwo go dotargał na podwórko. Ja się trochę zaczęłam martwić, bo był to dzień wyjazdu, a tu W. wspominał onegdaj, że prawdopodobnie mieszka u nas w oborze kuna. A kuny lubią psocić w samochodach. Od razu snuły mi się w głowie scenariusze, co robić gdybyśmy jednak nie mogli wyjechać.  

Póki co nie pozostało mi nic innego jak wrócić do dłubania porzeczek, do odbierania służbowych telefonów i unikania słońca, które grzało już coraz bardziej.  Miednica, którą wzięłam jako naczynie na owoce napełnia się, wiec zsypuję towar do płaskiego kartonu zabranego ze sklepu. 



Oglądam krzewy śwodośliwy i niestety konstatuję, że to czego ptaki nie zeżarły, ususzyło się na słońcu. Podobnie z malino-jeżyną, której chyba nigdy nie zdążyłam spróbować. 

W. triumfalnie odpalił samochód, chwaląc w niebogłosy radzieckie prostowniki. Ja odetchnąwszy z ulgą, przechodziłam od gałęzi do gałęzi i z coraz większym obrzydzeniem pakowałam kolejne porzeczki do miski. Na ostatnim krzewie na każdej z gałęzi było chyba tyle owoców, co na całym krzewie z tych dwóch początkowych. Po prostu klęska urodzaju. Gałęzie zresztą przygięte były do ziemi, więc ze ćwierć kilo na każdej musiało wisieć. 


W międzyczasie zadzwoniła koleżanka od kota z prośbą, czy moglibyśmy kupić jej cukier, bo w Warszawie nigdzie nie ma. Cukier kupimy, owszem, ale o co chodzi z tymi brakami? Czyżby naród nagle przystąpił do przetwórstwa owocowo-warzywnego na niespotykaną dotąd skalę? Zadzwoniłam do W. i poprosiłam o stosowny zakup.

Skończyłam wreszcie  definitywnie z porzeczkami, w nagrodę zjadając nieliczne ale pyszne owoce agrestu rosnącego w byłym warzywniku.



Zauważyłam, że morela, która jest samosiejką od Bożenkowej, ma w tym roku owoce!




Ustawiłam zbiór porzeczkowy w chłodniejszym miejscu w kuchni i walnęłam się na leżaku w cieniu. W. powrócił z lodami i ze słoikami, ponieważ uznał, że część porzeczek od razu zasłoikuje w ten sam sposób jak to zrobił z czereśniami. Zabrał się od razu za obieranie z szypułek, dziękując losowi, że nie urodził się pomocą kuchenną w dawnym dworze, gdzie ponoć porzeczki drylowało się za pomocą agrafki. 

Sprzęt rolniczy jeździł, sąsiad w domku pod lasem coś tam majsterkował, w każdym razie odgłosy stukania i piłowania docierały do nas. W. natomiast po wstawieniu słoików z porzeczkami do gara i uruchomieniu kuchenki postanowił, że zaeksperymentuje z herbatką wytworzona z liści wierzbówki kiprzycy. Mamy jej kilka badyli, które W. z rozmysłem posadził, wcześniej wykopując je z jakiegoś przydrożnego rowu. Liście zostały zerwane, ale potem W. już nie do końca wiedział co z tym zrobić. Ja posłużyłam się zatem wiedzą z dawnego forum, gdzie kwestia produkcji domowych herbat została dokładnie opracowana i wzbogacona o doświadczenia własne. Najpierw wstawiłam ziemniaki na obiad, a następnie odświeżyłam sobie technologię procesu. Musiałam zmodyfikować nieco pewne etapy, ponieważ nie mieliśmy piekarnika, poza tym naturalnym czyli na słońcu.

Początek całej zabawy na krótkim filmiku


W pierwszej kolejności trzeba było liście lekko podsuszyć, aby zwiędły, a następnie zmiażdżyć, ale nie bardzo było czym. Blender nam się zepsuł, więc W. sposobem znanym od tysiącleci, a nawet od czasów rzucania kamieniami w dinozaury,  utłukł liście tłuczkiem i upchnął do słoika bardzo ciasno, zgodnie z moimi instrukcjami. Słoik został umieszczony na krześle przed domem w pełnym słońcu, w dodatku ustawiliśmy go na czarnej włókninie. Mieliśmy nadzieje, że to wystarczy do rozpoczęcia procesu fermentacji.



W międzyczasie zjedliśmy schabowe w sosie  z dnia poprzedniego. Potem zasiadłam przed werandą w cieniu na leżaku. Krowy sąsiada porykiwały na pastwisku, na niebie przesuwały się drobne chmurki. W takich chwilach  niechęć do powrotu do miasta staje się niemal bolesna. 


W. oglądał zwartość słoika, która to po kilku godzinach straciła kolor zielony i stała się bardziej khaki. Miałam jednak wrażenie, że proces fermentacji powinien jeszcze potrwać. W. jednak wywlókł mokre farfocle ze słoika, które jak się okazało, pachniały nadspodziewanie przyjemnie. Farfocle rozłożyłam do suszenia na werandowym stole przykrytym falistą tekturą pozostałą z opakowania któregoś z mebli kuchennych.  Miały tak zostać do naszego kolejnego przyjazdu. 



Powoli zaczęłam zbierać rzeczy do zabrania i pakować je do walizki, W. coś tam jeszcze działał w ogrodzie. Złapałam Cześkę i zamknęłam w Mrówczanym, żeby nam nie zwiała przed wyjazdem. Przed domem sąsiada krowy ustawiły się w kolejkę i ryczały, wyszła sąsiadka, otworzyła bramę, a zwierzaki majestatycznie, powoli weszły na podwórko. Michał trzymał syna na rękach i pokazywał mu to, co już staje się coraz rzadszym widokiem.

Słońce schylało się coraz niżej,  jaskółki świergotały siedząc na przewodach, traktor gdzieś w oddali pracował w polu. Cholernie nie chciało się odjeżdżać. 





W. zawlókł pożyczony prostownik z powrotem do sąsiada, pozamykał budynki gospodarcze, zakręcił kran na zewnątrz. Ulokowaliśmy dobytek, owoce przetworzone i świeże oraz 3/4 zwierząt w samochodzie i ruszyliśmy w stronę miasta.  Zatem do następnego razu!

A na deser film - spacer po lipcowym ogrodzie :)




Idy lipcowe cz. III

Poranek niedzielny średnio fajnie się zaczął, ponieważ obudziły mnie muchy, łażące po częściach mojego odkrytego kadłuba.  Zębas co prawda dzielnie kłapał zębami i pewnie część udało mu się zjeść, ale zawsze te sprytniejsze i szybsze odlatywały. Niestety dowodziło to, że elektryczny "odmuszacz" Brosa wpinany do gniazdka guzik dawał. 

Po wstępnym zbadaniu terenu stwierdziłam, że W. już w robocie, a konkretnie odchwaszczał Rondo AWR. Na kuchence pozostawił gar ze słoikami, których nie dał rady zapasteryzować poprzedniego dnia. Ja póki co nie rwałam się w pole, najpierw kawa i jajeczniczka na śniadanie. No ale robota sama się nie zrobi, więc po krótkim obchodzie ogrodu przebrałam się i ruszyłam kontynuować oczyszczanie ścieżki ceglanej przechodzącej w chodnikową, a w zasadzie na oczyszczanie tego, co do ścieżki przylega mniej lub bardziej. 

Liliowce kwitły obłędnie, tu mają naprawdę świetne warunki, oczywiście jeśli nie ma zabijającej suszy.



















Pachniały lilie, a dodatkowo było nieco chłodniej niż w dniu poprzednim, na niebie chmury nie pozwalały słońcu palić mnie do żywego. 

Trawsko już podsuszone dobrze się wyrywało, pokrzywy przed śmiercią parzyły gdzie popadnie. Oczyściłam całkiem spory fragment dokopując się do dwóch zabidzonych sadzonek prosa czy innej trawy, które W. posadził i chyba o nich zapomniał. Odchwaściłam też powojnik Cassandra. Zawołałam W., który zamierzał postawić zraszacz w mojej okolicy i na moją prośbę wykopał ligustr samosiewny i równie samosiewną leszczynę. Przy wyciąganiu jakiś długich badyli zahaczyłam o ucho i wyrwałam sobie kolczyk, który upadł przede mną, ale jak to bywa, mimo że widziałam moment upadku, w stercie zielska nie udało mi się go odszukać... Gubię kolczyki notorycznie, z wielu par mam tylko po jednej sztuce. 

Poprawiam jeszcze napięcie ubiegłorocznego sznurka wzdłuż ścieżki, oplątując go na wbitych palikach i z rozpędu przenoszę się na rabatę przy małpiarni, którą zaczynam odchwaszczać z ego, co narosło po naszych heroicznych wyczynach sprzed kilku miesięcy, kiedy to dokonywaliśmy eksterminacji barwinka. Przy okazji zauważam, że czerwone porzeczki dojrzały jak raz, owoców całe mnóstwo i mimo, ze tego serdecznie nie znoszę , zaczęłam się zastanawiać nad zbieranie tego towarzystwa, bo grzech byłoby zmarnować takie dobro. 

W. oznajmia, że jedzie kupić maliny, ja jeszcze dłubię tu i ówdzie, obcinam owoce na New Dawn, ich ilość świadczy o bardzo obfitym kwitnieniu podczas naszej nieobecności. 

W. wrócił z lodami, zadzwoniła także koleżanka, która przychodziła nadzorować kwestię Maszki.  Otóż kot łaskawie się pojawił, więc został zapuszkowany w domu do naszego przyjazdu, czyli  do następnego wieczora. Jedzenie miał otrzymywać, kuweta była w gotowości, więc da sobie radę. 

W. zabrał się za przygotowanie obiadu, ja póki co zaległam na leżaku. W komplecie z malinami przyjechał gąsior, który został wypożyczony od dziadka ogrodnika, jako naczynie transportowe do tychże malin. Czekała je jedynie wstępna obróbka, a resztę czynności W. miał wykonać już w mieście. Jako gratis otrzymaliśmy także butelkę wina z czarnego bzu...

 U Kowalów stacjonował chyba znów wnuk, wyjątkowo hałaśliwy, który albo wrzeszczał w niebogłosy albo ryczał. Choć W. twierdził, że słyszał jak wprawiał się w rodzinne tradycje imprezowe, bo śpiewał "sto lat" jak stary. Impreza właśnie przenosiła się z domku pod lasem do stałego miejsca za płotem SN.

Patrzyłam sobie na kolorowy, bujny ogród pełen ptaków, owadów i zapachów.  











Tu nasze zapłocie. A raczej przedpłocie



Zrobiłam też kilka krótkich filmików. 



W. zabrał się za odchwaszczanie rabaty w sadku, następnie wywieźliśmy na kompost część mojego urobku wywalonego na ścieżkę. 

Wreszcie zasiedliśmy do obiadu, który składał się z kotleta schabowego z ziemniakami w wersji śródziemnomorskiej czyli z czymś w rodzaju sosu z duszonych pomidorów z cebulką. Otworzyłam wino, przy którym toczyliśmy rozmowy o książkach, trochę w kontekście gównoburzy jaka przetoczyła się niedawno przez media w związku z wypowiedzią Olgi Tokarczuk o tym, dla kogo są jej książki. Ja akurat przyznaję jej rację, rozumiejąc pewien skrót myślowy, choć jakąś wielką admiratorką jej twórczości nie jestem. Uważam natomiast, że zdecydowanie czytanie książek  trzeba zacząć od czegoś, co pozwoli dojrzeć i dorosnąć do tej półki, na której leży literatura pisana szerszym kontekstem, mająca powody swojego powstania gdzieś głębiej ulokowane, wynikająca z doświadczeń, wiedzy. 

Rozmawiamy też o książkach z cyklu "ucieczka na wieś", których powstało całe mnóstwo, mniej lub bardziej powielających fantastyczną serię  francusko-prowansalską Petera Mayle'a  i włosko-toskańską Frances Mayes. 

Po odsapce kończę z chwastami pod małpiarnią, wyrywając resztki wybijającego barwinka. Ziemia mokra po podlewaniu, nie wiem do końca czy to ułatwia wyrywanie perzu i innego badziewia. Rozglądam się po pustawej części rabaty i zastanawiam się, co tu można posadzić. Najlepiej coś większego, jakiś krzew, który nie polegnie pod chwastami, które niechybnie tu powrócą.

W końcu mam już dość, chwilę poświęcam jeszcze na narożnik rabaty przed domem, który oczyszczam z chwastów. Zostają wycięte także odrośla z podkładki trzmieliny, na konie zamiatam ścieżkę i mam wolne. W. przestawia zraszacz, miejscami podlewa z węża. Odbieram telefon od szefa, na szczęście nic groźnego.  Pogadałam z nim chwilę, a potem oddałam się czynnościom domowym czyli gotowaniu psiego jedzenia, zmywaniu i zamiataniu podłóg. 

Na zakończenie pracowitego dnia prysznic i pozycja horyzontalna w łóżeczku, a co nam przyniósł poniedziałek, przekonacie się w c.d. który już stara się, aby n. naprawdę niebawem.



niedziela, 7 sierpnia 2022

Idy lipcowe cz. II

 W. w sobotni poranek rozpoczął działalność ogrodową o nieludzkiej porze, chyba gdzieś koło 4.00, o czym niby informował dnia poprzedniego, ale w życiu nie uwierzyłabym, że faktycznie tak zrobi. Około 6.00 wylazłam z kubkiem kawy i znalazłam go pod stodołą, gdzie całkiem pokaźny fragment rabaty był już odchwaszczony.  Słońce o tej porze roku już grzeje nawet we wczesnych godzinach porannych. Chwilowo było za chmurą, więc podreptałam po aparat, bo miałam chęć na sfotografować kępkę maków. 






Rabata pod stodołą pięknie się zagęściła, rośliny nabrały masy i  całkiem fajnie zaczęło to wyglądać. 

W. oczywiście chwasty rzucał malowniczo wokół (na skoszone!), ale obiecał niby, że wszystko zbierze, gdy zielsko wyschnie, ponieważ chce to wykorzystać jako ściółkę. Ja zwróciłam uwagę, że ściółki to mamy pod korek w stodole, mając na myśli starą słomę. W. stwierdził, bezpodstawnie moim zdaniem, że teraz to nie jest termin na ściółkowanie słomą. Dla mnie termin na ściółkowanie jest zawsze. 


Przytargałam szpadel, ponieważ potrzebny był do wykopywania ostów i wróciłam do domu, przebrałam się w stosowny strój i wyruszyłam na roboty. Najpierw bardzo z grubsza odchwaściłam teren wokół ganku, ponieważ chwasty już zaczęły pięknie rosnąć pomiędzy cegłami placyku biesiadnego. Następnie zabrałam się za udrażnianie ścieżki, od momentu w którym zatrzymała mnie roślinność w dniu poprzednim. Chlastałam bez miłosierdzia wszystko co rosło zbyt blisko ścieżki, obcięłam berberys, który drapał mnie po nogach, oczyszczałam ścieżkę i przylegające fragmenty rabat z chwastów. 


Po przejechaniu ścieżki szczotką udałam się na rabatę hortensjową, ponieważ gęsty las utworzony przez kuklika zaczął mi wybitnie działać na nerwy. Zabrałam się za jego likwidację, co było o tyle łatwe, że dzięki ubiegłorocznej akcji zrębkowania  korzenie wyłaziły w miarę sprawnie.  Przy okazji ucieszyłam się widząc, że bez czarny odmiany Black lace odbił z suchego, jak się wydawało, kikuta. Oczyszczałam między bylinami, pokrzywy oczywiście i tu wlazły, więc z pasją wyrywałam je, mszcząc się za wielokrotnie poparzone ręce i nogi. Przejaśniało całkiem nieźle, przy okazji namierzyłam w tym wysokim zielsku chude i blade irysy. Irysy nie lubią tłoku.  Trzeba je będzie jesienią przesadzić. Przy okazji przez przypadek wyrwał mi się jeden przetacznik, który posadziłam z powrotem obficie podlewając. 





Tu mój urobek oraz nieszczęsna Dorotkopodobna z mączniakiem  

Gdzieś z krzaków rozległ się dźwięk telefonu W. a potem usłyszałam odgłosy rozmowy. Okazało się, że dzwonił Marian ogrodnik, że udaje się właśnie w stronę Wisznic z pomidorami dla nas . 

Zatem robię przerwę, W. takoż, ponieważ należało udać się po rzeczone pomidory i przy okazji po zakupy. Zresztą temperatura zrobiła się już nie do wytrzymania. W domu przypomniałam sobie, że nie jadłam śniadania, a tu zostało trochę twarożku z cebulką ze śniadania W., który dojadam sobie z apetytem. 

Pocięłam następnie sznurek ogrodniczy na kawałki i podwiązałam rośliny wyłażące na ścieżkę ceglaną. Został także sznurek zamontowany na palikach w ubiegłym roku, przydał się bardzo do ogarnięcia niższych roślin. No, wreszcie jakoś dało się przejść. Zamiatam ścieżkę po raz kolejny powodując zamieszanie wśród mrówek. Przypomniałam sobie, że wczoraj wieczorem widziałam, jak z mrowisk zbudowanych w trawie wyfruwały skrzydlate mrówki, co niesamowicie wyglądało: dziesiątki wylatujących owadów w różnych miejscach ogrodu prosto z ziemi, skrzydełka rozświetlone w niskim słońcu przypominały jakieś maleńkie wróżki.

Korzystając z cienia w okolicy małpiarni znów przycięłam cześć liści na winorośli.

Gorąc jeszcze się wzmógł,  więc rzutem na taśmę wyrwałam jeszcze plantację niecierpka przy płocie Bożenki, cyknęłam kilka zdjęć i wlazłam do domu.  






Na głowie miałam klasyczny plica polonica nafaszerowany nasionami kuklika, takich małych, zielonych, płaskich z zakrzywioną jakby ostrogą czepiająca się wszystkiego. Wzięłam chłodny prysznic i wypiłam cysternę wody. 

Ale! Nie napisałam, co to się zdarzyło w nocy. W zasadzie to tak naprawdę nie wiem. Otóż rano zastałam wyjedzone całe żarcie psie i kocie z misek, kocia miska dodatkowo była zwalona ze stolika na podłogę. Musiała być tu impreza, na którą nie zostaliśmy zaproszeni. Zastanawiałam się, czy był to jakiś bezczelny kot czy jednak coś innego.  

Przebrałam się, nalałam sobie szklankę wody i kieliszek wina, usiałam przed werandą w cieniu i robiąc notatki do relacji. Rozczesywałam sobie włosy palcami wytrząsając z nich nasiona. Grzebienia i tak nie miałam.  Sąsiedzi tym razem zainstalowali się w domku pod lasem, skąd dobiegały radosne śmiechy i rozmowy. Upał trzeszczał. Ptaki chyba cieszyły się wybitnie ze zraszacza, który uruchomił W. 

W. wkrótce nadciągnął z zakupami, których lwią część stanowiło 10 kilogramów tutejszych czereśni , worek moreli, wiaderko prawdziwych leśnych jagód oraz gruszki lipcówki. 





Pomidory dostaliśmy  takie częściowo do zjedzenia na bieżąco oraz skrzynkę takich pół dojrzałych, akurat do zabrania do miasta. Oczywiście lody, oraz cebularz sztuk jeden, ponieważ był ostatni. 

W. cieszył się jak dziecko z tych owocowych zakupów. Oznajmił, że chwilę odsapnie i zabiera się za przetwórstwo. Coś tam wspominał o jakimś sposobie słoikowania czereśni z ogonkami, co podobno jest stosowane przez internetową rodzinę z Armenii czy Kazachstanu prowadzącą kanał na YT.

Póki co W. udał się na kanapę z książką oraz kanapką z pasztetówką i pomidorem. Książka, jaką czytał w ostatnich dniach traktuje o Neandertalczykach. Przodkowie widać, nie wiedli jakiegoś pasjonującego żywota, ponieważ wkrótce z werandy rozległo się chrapanie.  

Ja wypatruję zapowiadanej burzy, ale poza kilkoma białymi obłoczkami niebo było nieskalanie niebieskie. Około 16.00 jak w dniu poprzednim zdecydowałam się na dokończenie koszenia, ponieważ nagle słońce przykryły chmury. W. odpalił sprzęt, przestawił samochód, żebym mogła wykosić drugi fragment drogi dojazdowej od bramy. I oczywiście w tym momencie znów wyszło słońce. Mimo to ruszyłam do boju kierując się pd spichlerz i wykosiłam fragmenty pomiędzy rabatami. Następnie przeniosłam się na front, gdzie z drogi do bramy przejechałam w Albiczukowski, gdzie jest tak gęsto, że sprzęt gaśnie. Postanowiłam jednak sama go odpalić i...udało się! Trzeba jedynie wyjechać z kłębów trawy i zielska i postawić sprzęt na w miarę równym terenie. Szarpałam się okrutnie na krótkich odcinkach pomiędzy krzewami i trawami. Nie wykosiłam wszystkiego, bo rzeczywiście były miejsca, które chyba groziły rozwaleniem kosiarki. Na koniec przeniosłam się pod werandę, gdzie tym razem wykosiłam to, co nie było koszone poprzednim razem. Wjechałam także na teren pomiędzy Albiczukowskim a szpalerem krzewów rosnących wzdłuż drogi dojazdowej. Zakurzona i potargana odstawiłam sprzęt pod stodołę i udałam się do domu, gdzie W. zajęty był pakowaniem czereśni do słoików. Ponieważ metodologia robienia przetworów polegała na włożeniu surowych czereśni do słoików z cukrem a następnie zakręceniu ich i gotowaniu w garze, trzeba było zaimprowizować jakieś stanowisko kuchenne, nie powodujące dodatkowego dogrzewania domu. Po przedyskutowaniu wariantu zupełnie nadwornego, zdecydowaliśmy się ostatecznie na ustawienie kuchenki elektrycznej na stole werandowym jako najbardziej stabilnym i tam prowadziliśmy dalsze czynności przetwórcze.

Spodziewana i wyczekiwana burza jakoś nie nadchodziła. Co prawda oglądając horyzont na zachodzie dostrzegłam jakiś pas szarości, ale czy był to front burzowy to trudno było stwierdzić.

W. uruchomił kuchenkę i wstawił na obydwóch palnikach naczynia ze słoikami. Weranda po jakimś czasie nagrzała się solidnie mimo otwartych drzwi do ogrodu, więc postanowiliśmy zamknąć drzwi między werandą a domem. 




Wykąpałam się i usiadłam przy stole. W RL całkiem ciekawa rozmowa z facetem, który ni mniej ni więcej napisał książkę o tym, jak był przemytnikiem w Indiach. Przemytnikiem złota, ale i elektroniki w czasach, kiedy za to można było oczywiście trafić za kratki, ale i zarobić gigantyczne pieniądze. Podobno gangi przemytnicze składały się wówczas głownie z Polaków, trochę bezczelnych, trochę zdesperowanych ludzi, wywodzących się ze sfer inteligenckich, szalonych, młodych, robiących rzeczy wbrew porządkowi tego świata. Dla zainteresowanych: "Spowiedź Hana Solo - byłem przemytnikiem w Indiach" autor Cezary Borowy. 

Po wysłuchaniu rozmowy wyszłam jeszcze zgrabić to, co W. powyrywał w różnych częściach ogrodu. Akurat przeschło solidnie, przy okazji obejrzałam sobie wykoszony ogród, z nieukrywaną przyjemnością. Wróciłam na moje stanowisko przed werandą. Cześka wylazła skądś z myszą w ryju, jaskółki obsiadły  przewody grzejąc się w niskim słońcu i świergoląc. 


Na obiado-kolację zaserwowałam sobie cebularza, po którym już nic mi się nie chciało jeść. W. zatem spożył odgrzane danie z dnia poprzedniego czyli leczo z kurczakiem. 

Zapomniałam napisać, że wstawiliśmy także ogórki poprzedniego dnia, najpierw szukaliśmy stosownego naczynia i znaleźliśmy coś w rodzaju ceramicznego garnka z pokrywką, który W. zakwalifikował jako nadający się. Do dodatków przyniesionych przez Bożenkę W. dodał oczywiście osoloną wodę, czosnek, liść orzecha włoskiego i ...nie wiem czy coś jeszcze.  Po dobie zaobserwowaliśmy na powierzchni lekką pianę, ale to podobno normalne w procesie fermentacji mlekowej. Zapach ładny, swoisty. 

Przed werandą się działo mi się bosko, osłonięta byłam zielonością ze wszystkich stron. Cisza, spokój choć coś w pogodzie się zmieniało. Nagle zerwał się silniejszy wiatr, zaszumiał w drzewach i w wysokich trawach. Może jednak burza przyjdzie. Pociemniało i niebo zasnuły chmury. 


Zamykamy stodołę, samochód, chowam leżaki na werandę. Przy okazji napotykam na takiego gościa buszującego we floksach. Chyba to zawisak borowiec.



Razem z W. i Zębasem usadowiliśmy się na werandzie patrząc na świat na zewnątrz. Na kuchence bulgotały garnki z przetworami, a ponieważ światła na werandzie nie mamy, więc zapaliłam świeczki w lampionie od Paputka i w dwóch latarenkach kupionych na Boże Narodzenie. W. przysypia, ja siedzę, piję resztkę wina i patrzę w migotliwe światło patrząc na chwiejące się gałęzie za oknami. Po kwadransie budzę W., który wystawia słoiki na stary stół, który stoi za werandą pod oknem sypialni . Ponieważ na oczy już ledwo patrzymy, W. oznajmił, że ostatnią partię słoików wstawi dnia następnego. Wyłączamy kuchenkę i idziemy zatem spać, burza wciąż nie nadchodzi. 

Wańka w nocy zbudziła się i niespokojnie chodziła po domu dysząc bardzo głośno. Wyszłam z nią na zewnątrz, ale szybko wróciła i ułożyła się za naszym łóżkiem. Uspokoiła się dopiero koło 2.00 w nocy, może jednak burza gdzieś krążyła, ona ją wyczuwała i stąd ten niepokój. Zasnęłyśmy wreszcie zmęczone, a o której wstaliśmy, o tym będzie w c.d., który  zgodnie z planem n.