niedziela, 7 sierpnia 2022

Idy lipcowe cz. I

 Lipcowy weekend na wsi zaczęliśmy w piątek wczesnym rankiem. Co prawda była koncepcja wyjazdu w czwartkowy wieczór, ale zmęczeni upałem i mając w perspektywie jeszcze podróż w nagrzanym samochodzie, daliśmy spokój. Co prawda wyjazd wieczorny miałby jeden pozytywny aspekt, a mianowicie mielibyśmy koty w komplecie.  Albowiem Maszka w czwartkowy wieczór był w domu, pokręcił się, zjadł kolację, a następnie oddalił się. Rano, gdy wstaliśmy, kota ani śladu. Mieliśmy nadzieję, że pojawi się na śniadanie, ale my zjedliśmy swoje, zapakowaliśmy graty do samochodu, a stan kotów nadal się nie zgadzał. Cześkę zamknęliśmy chwilowo w małym pokoju, chodziliśmy, szukaliśmy, ale kot postanowił jednak nie brać udziału w wycieczce. W. wściekły stwierdził, że trudno, jedziemy tak czy siak, a w drodze łaski okno w pokoju zostawimy uchylone, do okna przystawiliśmy właz naprędce skonstruowany z drabiny owiniętej starą matą słomianą. Okno jest okratowane, żeby było jasne i żeby nie było, że jesteśmy skrajnie nieodpowiedzialni. Postanowiliśmy, że zadzwonimy do naszych znajomych, którzy zwykle opiekowali się zwierzętami, gdy my z jakichś powodów nie mogliśmy ich zabrać ze sobą. Zresztą w obliczu temperatur powyżej 30 stopni ktoś musiał podlewać doniczkowce, w szczególności dalie stojące w ogrodzie.

Zatem spakowaliśmy połowę kotów, psy na szczęście były w komplecie, wstawiliśmy walizkę z tekstyliami, jakieś duperele domowe w stylu podkładki na stół i wyjechaliśmy parę minut po 6.00. Z uwagi na wczesną porę jechało się spokojnie, bez tłoku. Niestety Cześka jadąc w pojedynkę uderzyła w lament i nie dała się uspokoić przez półtorej godziny. W. chciał początkowo jechać starą trasą na Białą Podlaską, marudząc, że jadąc na Lublin będzie miał słońce w oczy. Jednak zdecydował się na S17, co było zgodne z moimi preferencjami. Słońce, jak się okazało było z boku, a poza tym W. zaopatrzył się w okulary przeciwsłoneczne w sklepie Rossmann. Okulary oczywiście w kolorze zielonym :)

Jechaliśmy tak komfortowo, że W. postanowił nie robić postoju. Radio nam niestety kaszlało i nie dało się złapać żadnej sensownej stacji. Pogrzebałam zatem w przepastnej torebce i znalazłam pendrive'a, który zawierał zgranych kilka płyt sprzed lat. Wpadłam bowiem kiedyś na pomysł, że nie ma sensu wozić stosu płyt, wystarczy jeden kawałek plastiku z elektroniką w środku. Płyty niestety cierpią na tych podróżach, kilku z nich do tej pory nie odnalazłam.  W Toyocie radio jest dziwne, ponieważ nie ma wejścia na USB, więc podręcznej płytoteki nie używałam. Natomiast w obecnym samochodzie zastępczym wejście takowe było.  Zaczęło się nieźle, płytą A. Andrusa "Myśliwiecka" nagraną co najmniej 10 lat temu, której słuchaliśmy podczas naszych pierwszych wyjazdów. Niesieni wspomnieniami ryczeliśmy gromko o piciu w Spale i spaniu w Pile, o tym , że "to twoja wina Nadieżdo Iwanowna, że mnie jutro znajdą z przestrzelonym łbem" no i sztandarowy utwór 'Glany i Pacyfki", który p. Andrus brawurowo wykonał na Przystanku Woodstock na małej scenie  chyba w 2018. 

Potem zastąpił zestaw pieśni obecnie zakazanych czyli płyta Chóru Alexandrowa, która bardzo lubię i trudno. Kiedyś tłumy waliły na ich koncerty w Kongresowej, sama byłam chyba ze trzy razy. Wykonawcy z najwyższej półki, zarówno ci śpiewający jak i zespół taneczny.  Bardzo dobra muzyka również do samochodu.

Dojeżdżać na miejsce obserwowaliśmy oznaki ewentualnej suszy, ale roślinność wyglądała całkiem nieźle. W ogrodzie kolorowo i ogólnie dzicz. Trawa nieco podrosła, ale bez przesady. Po koszeniu czerwcowym była zielona i miękka jak na jakimś miastowym trawniku. 

Wypuściliśmy zwierzaki, Cześka zmęczona darciem ryja, teraz zadowolona dała nura w krzaki. My też w zasadzie daliśmy w nie nura, choć miejscami trudno było się przedrzeć. Byliny wyszły na ścieżki, liliowce i lilie w pełni obfitego kwitnienia.  Trawy zaczęły dominować, a właściwie dopełniać rabaty. Szczególnie te o liściach niebiesko-zielonych ładnie komponowały się z dość monotonnym odcieniem zieleni wszystkiego wokół. 










Upał już zaczął osiągać apogeum, w domu chłód, ale okna trzeba otworzyć, żeby przewietrzyć pomieszczenia. W. nadal szwendał się po ogrodzie, potem udał się po zakupy. Ja już chwilowo się napatrzyłam i podjęłam decyzję o koszeniu, ale dopiero po południu, bo teraz to udar słoneczny murowany. Wypakowuję zatem przywiezione rzeczy, robię jeszcze kilka zdjęć. 









W. wrócił z lodami i z nowym wężem do podlewania. Oznajmił, że zamówił u naszego zaprzyjaźnionego dziadka ogrodnika pomidory, bo te w sklepie jakieś takie nie bardzo. Pomidory będą do odbioru w dniu następnym. Ponadto zadzwonił do naszych znajomych w sprawie kota i otrzymał zapewnienie że dozór będzie i dadzą znać jeśli kot się pojawi. Nie było pewności czy faktycznie przyjdzie, ostatnio zniknął na 3 doby. Chyba wpadł w złe towarzystwo. Wstawiłam żarcie dla psów na kuchence, zebrałam kwiaty do wazonu, zamiotłam ścieżkę ceglaną, a w zasadzie tylko jej kawałek, dopóki przgorzany z różami nie zagrodziły mi stanowczo drogi. Jeśli chodzi o róże w ogólności, to większość kwitnienie zakończyła, natomiast Dorotkopodobna w okropnym stanie, mączniak po raz pierwszy zaatakował ją dosłownie od stóp do głów.  Przycięłam nieco liście winorośli na małpiarni, które zasłaniały owocowe grona obficie zwieszające się z konstrukcji




Upał trwał, Wańka leżała bykiem w domu, Zębas  trochę kręcił się po terenie, ale też szukał chłodu w domu. W. zmontował nowy wąż i ruszył do podlewania. Ja zdrzemnęłam się chwilkę, a następnie z nowymi siłami przystąpiłam do sprzątania na werandzie. Zabrałam pudło z jakimiś złogami poremontowymi i z trudem dotaszczyłam je do sieni z zamiarem wstawienia pod drabinę schodową prowadzącą na strych. Na razie ciepnęłam je na środku, żeby zrobić miejsce. Umyłam podłogę oraz parapety z trupków owadzich i kurzu. Ustawiłam stół na miejsce, ponieważ W. uchylił właz do piwnicy poprzednim razem, a w tym celu trzeba było usunąć stół. Obrusik, leżaczki i można już werandować. 

Następnie zajęłam się przygotowaniem wstępnym obiadu czyli wstawiłam ziemniaki oraz przyprawiłam kurczaka. Wreszcie oceniając temperaturę na zewnątrz, około godziny 16.00 zażądałam od W. wyprowadzenia kosiarki ze stodoły. Ruszyłam stałą trasą od Ronda w stronę domu i powrót.  Omijałam nie bez wysiłku leżące wzdłuż i wszerz węże do podlewania, ale tak czy siak kolejne koszenie to już jest bułka z masłem. Teren się nieco ucywilizował poprzez zastosowanie Berty, a potem zwykłej kosiarki. 

Droga i podwórko zostały wykoszone, wjechałam zatem do sadku, kosząc ścieżki i schylając głowę przy przechodzeniu pod jabłoniami. Gałęzie zwieszały się bowiem nisko, obciążone niesamowitą ilością owoców, które opadały nie osiągając stosownej wielkości i dojrzałości. Będzie znów kłopot co z tym towarem zrobić, bo nikt tego ani nie zje ani nie przerobi. 











Wjechałam na ścieżkę do Bożenki, którą muszę kosić na kilka razy, potem przejazd na różankę i okolice. Pot lał się ze mnie strumieniami, ale muszę przyznać, że lubię kosić, czekałam  bardzo długo na moment, kiedy teren zacznie się nadawać do normalnego używania kosiarki i kiedy W. przestanie marudzić, że z pewnością rozwalę sprzęt na tych wszystkich nierównościach. Koszenie tutaj daje niesamowity (jak dla mnie) efekt uporządkowania. Wreszcie skończyłam, a pozostałe obszary znajdujące się od frontu postanowiłam zostawić sobie na dzień następny. 

W. w domu pichcił obiado-kolację, ja w pierwszej kolejności udałam się pod prysznic. Akurat wychodziłam z kabiny i dostrzegłam przez otwarte drzwi łazienki, że wchodzi Bożenka z ogórkami. Bożenka wpadła w lekką panikę i wyciągając ręce przed siebie zawołała: "nie patrzę, nie patrzę!". Ja spokojnie zawijając się w ręcznik stwierdziłam : "a co to, gołej baby pani nie widziała?" Bożenka speszona weszła do kuchni, w tym czasie ubrałam się w czystą sukienkę i dołączyłam do towarzystwa. Nasza nieoceniona sąsiadka poza ogórkami przyniosła nam dodatki do ich zakiszenia czyli koper i liście chrzanu.  W. wspomniał o wiśniach, które chciałby kupić i przerobić, choć na razie poza kilkoma tabliczkami widzianymi podczas drogi z Warszawy, owoców jakoś nikt nie sprzedawał. Bożenka obiecała, że w razie czego poszuka zbędnych słoików i nam przyniesie. Na razie wyprawiała młodych, którzy wyjeżdżali do Warszawy, więc stwierdziła, że zajmie się tymi słoikami "tylko niech już oni pojadą". Bożenka zatem poszła, a my zjedliśmy posiłek, popijając winkiem. 

W. następnie poszedł nadzorować proces podlewania, ja zmieniłam nam pościel, zamiast kołder dając koce. Pozmywałam, zamiotłam kuchnię konstatując z zadowoleniem, że jakoś tu nie muszę myć podłogi. W. siedział już pod prysznicem, a w Radiu Lublin znów nadawano jakiś przeokropny koncert z cyklu "artysta wyszedł i zaśpiewał dotkliwie". Tym razem zespół męczył przeokropnie piosenki do tekstów Agnieszki Osieckiej wykonując znane utwory w pseudofunkowej aranżacji z fałszującym wokalistą. Ani w tym ładu, ani składu, za to miał ktoś ogromne pokłady tupetu, że przy takich warunkach i mizerii warsztatowej zabrał się za utwory, wykonywane kiedyś przez Seweryna Krajewskiego, Marylę Rodowicz czy Marka Grechutę. 

Poza tym mieliśmy z W. masę uciechy, ponieważ w RL nadają w blokach reklamowych jeden spot, który jest jakby żywcem wyjęty z katalogu muzycznych osiągnieć zespołu Super Duo czyli Joli i Pietrka . Kto oglądał serial "Ranczo" ten wie o co chodzi. Kto nie oglądał ten trąba! Podkład muzyczny oraz wokal w każdym razie kubek w kubek jak te piosenki chodnikowe. Spot dotyczył, żeby było jasne, zareklamowania firmy skupującej zboże. 

Wyszłam sobie jeszcze do ogrodu i jakoś mnie natchnęło na krótki filmik



Gorąco było jak w tropikach, ale w miarę szybko udało się zasnąć. W nocy obudził nas hałas w kuchni, ale nikomu się nie chciało sprawdzić, co było jego przyczyną. Liczyliśmy, że to nie jakiś psychopatyczny morderca. Dla porządku dodam, że psy też nie ruszyły tyłków.  Rano natomiast okazało się, że...a le o tym w c.d., który już niedługo n.




1 komentarz:

  1. Bardzo nastrojowy wieczorny ogród na filmiku.
    Z naszej trójki kotów najstarszy Tymon wyśpiewuje lamenty w czasie podróży samochodem. Niestety próby uspokojenia nic nie dają. Jak do niego mówimy, to daje jeszcze więcej czadu z nadzieją, że nas przekona, żeby jednak zakończyć podróż natychmiast i go wypuścić. Najlepszym sposobem okazało się ignorowanie tych lamentacji.

    OdpowiedzUsuń