niedziela, 30 lipca 2023

Nieoczekiwany początek lata cz. III

Tym razem o poranku słońca nie było. Był deszcz. W. mimo że cieszył się niepomiernie z aury, zapobiegliwie podłączył kroplówkę, ale widać było że ziemia zrobiła się solidnie mokra. Skoro nie dało się póki co ruszyć w ogród, W. przegotował wykwintne śniadanie w postaci omletu (omleta?) ze szparagami. Śniadanie spożyliśmy na werandzie, gdzie słychać było szum deszczu. Zauważyłam, że 4 szybki w oknach były pęknięte i doszliśmy z W. do wniosku że to chyba skutek naprężeń konstrukcji budynku, bo w sumie nie bardzo wiedzieliśmy co innego może być przyczyną.    

Ponieważ deszcz jednak zmienił natężenie do drobnego pokapywania, W. ruszył do roboty w ogrodzie, a ja zajęłam się porządkami w sieni. Nie bardzo rozumiem zjawisko, które zachodzi za każdym pobytem. Ile razy bym nie posprzątała w sieni, to po kolejnym przyjeździe znów jest tam bajzel. Inna rzecz, że widoczne były ślady myszy, więc postanowiłam dokonać gruntownego sprzątania. Przy okazji odkryłam jakiś karton, który przez nieuwagę chyba nie wylądował w śmieciach, ponieważ zawierał jedynie stare, zakurzone przyprawy oraz skawalony cukier nadgryziony przez rzeczone myszy. Wszędzie szukałam pinesek, które zwykle gdzieś były, ale jak okazały się potrzebne do ustabilizowania moskitiery, to diabeł ogonem nakrył.  Chciałam mocniej zbliżyć do siebie brzegi skrzydeł moskitiery na samej górze, bo tam jakoś się rozchodziły i magnes nie trzymał. Chociaż to i tak był drobiazg. Generalnie muchy zostały zablokowane na zewnątrz, choć oczywiście jakieś pojedyncze cwane egzemplarze wlatywały przy okazji przemieszczania się ludzi lub zwierząt.

Sprzątanie zakończyłam myciem podłogi i trzepaniem wycieraczek.

Niespecjalnie zmęczona pomyślałam, że skoro padało i ziemia jest miękka, to może udałoby się zrobić coś pożytecznego, na przykład odchwaścić niemiłosiernie zarośnięty Albiczukowski. Odradzający się perz oraz niesłychanie inwazyjna turzyca opanowały go w tym roku i jakoś nie było czasu a potem warunków, żeby się nim zająć. Pojawiła się tam także ta wściekła trawa, która opanowała pół autorskiej. Ciekawe jak uczestniczka naszego konkursu poradzi sobie z tym wyzwaniem :)

Przygotowałam się do walki zakładając rękawice od Darii oraz uzbroiłam się w dziabko-motyczkę. Spryskałam się środkiem na komary i zaczęłam rwać zielsko. Nawet nieźle szło, choć część chwastów usuwałam tylko w części nadziemnej, bardziej dla efektu wizualnego, ponieważ inaczej się nie dało. Wydłubywałam mlecze, rwałam bluszczyk kurdybanek, który wytworzył miejscami zwarty kożuch, przytulia czepna drapała mnie po ramionach. Łatwiej było między roślinami, które rosły blisko siebie, w dużych trawach było praktycznie czysto.  Wykorzystałam W. który pojawił się w pobliżu, do zaopatrzenia mnie w coś do picia. W. tymczasem zgłodniał, zatem poszedł coś przegryźć. Ja ryłam dalej zmotywowana efektami. 

Zębas znienacka podniósł alarm, co mogło znaczyć, że przyszła Bożenka z zaopatrzeniem. Faktycznie, przyniosła stos zieleniny, miskę truskawek i powiedziała, że zaraz jeszcze chleb przyniesie. Poszłam więc z nią i wróciłam z pachnącym, ciepłym jeszcze bochenkiem. Wróciłam następnie do przerwanej pracy, bo całkiem nieźle mi szło. Co prawda u drugich sąsiadów wrzeszczało w domu jakieś dziecko, ale skupienie na pracy pozwalało mi nie przejmować się wściekłymi rykami. W. nadciągnął przyjrzeć się moim wysiłkom w samą porę. Trafiłam bowiem na poletko praktycznie samej turzycy, która częściowo przerosła marcinki. W. najpierw twierdził, że wytępi ją chemicznie, ale ja już wolałam mieć oczyszczoną całość, więc zaproponowałam wydziabanie cholerstwa widłami. W. po namyśle zgodził się i kolejną godzinę rozdłubywał widłami korzenie grube jak sznurki i wyrywał po kawałku tyle ile się dało, a ja otrząsałam z ziemi i wywalałam na tak zwaną kupę w krzakach rosnących wzdłuż drogi od bramy na podwórko. Marcinki też częściowo musiały zostać wykopane, ale postanowiłam co większe sadzonki uratować i posadzić w pustych miejscach. Robota była dość męcząca i upierdliwa, ale udało się oczyścić jakieś półtora metra kwadratowego. 

W. oddalił się następnie  na swój odcinek, a ja dalej wgryzałam się w kolejne fragmenty rabaty coraz bardziej obolała i podrapana. Chwasty wywalałam w dwa miejsca, gdzie były już sterty z dawniejszych odchwaszczań. Trzeba było celnie rzucać pecynami zielska, więc jeszcze miałam dodatkowa gimnastykę. Potem kawałki darni zaczęłam wywalać między duże miskanty, mając nadzieję, że stworzę w ten sposób naturalną barierę dla chwastów. 

Oddłubałam irysy i szałwie, nie udało mi się zlokalizować mikołajka, więc chyba przepadł. Wreszcie dojechałam do końca, rozejrzałam się czy gdzieś nie widać, żeby trzeba było poprawić, wzięłam do połowy opróżnioną butelkę wody i padłam na leżak stojący przed werandą.  Było przyjemnie, nie za gorąco, więc siedziałam, a w zasadzie półleżałam sobie dobrą chwilę. 

Teraz będzie zdjęcie "przed" i seria zdjęć "po"


 




W. po konsultacji co do potrzeby ewentualnego zaopatrzenia udał się po jakieś drobiazgi, w tym pinezki. Ja jeszcze ostatkiem sił wyselekcjonowałam sadzonki marcinków do recyklingu, posadziłam je w kilku miejscach, podlałam konewką, więc musiałam kilka razy latać na drugą stronę domu do kranu. Sadzonki zdążyły już nieco klapnąć, ale liczyłam że odzyskają turgor.


Zanim padłam tam gdzie stałam, udało mi się wczołgać pod prysznic.  Byłam niemiłosiernie utytłana w ziemi, nawet na twarzy miałam glebę, bo kilka razy kępa trawy wystrzeliła mi prosto w facjatę. Byłam podrapana, piekły mnie przedramiona, kolana bolały. Czyli prawidłowo. Wyszorowałam się, natarłam kremem, zmyłam naczynia i nastawiłam do podgrzania wczorajszą zupę. Następnie padłam. Musiałam jednakowoż wstać, bo oczywiście przylazły wszystkie koty, w tym kotka Bożenki z żądaniem kolacji, więc należało im wydać posiłek. 

W. po powrocie z Wisznic rzucił się do odchwaszczania, zawołałam go kiedy zupa była ciepła. Było około 18.00

W. wsunął dwie porcje zupy, ja najadłam się jedną z pajdą chleba od Bożenki. Nastawiłam jeszcze żarcie dla psów na kuchence, choć nie było za bardzo chętnych do pilnowania gotowania, ponieważ obydwoje byliśmy wypompowani. W. ograniczył się jedynie do wyłączenia prądu w kuchence, kiedy obudził się na siku. Opowiadaliśmy sobie co nas boli, a co piecze (W. był poparzony przez pokrzywy, więc tu miał przewagę nade mną). 

Nagle rozszczekały się psy we wsi, pomyślałam odruchowo  czy Wańka jakoś nie wylazła za płot. W domu jej nie było, a na zewnątrz panowały ciemności egipskie, wśród których twardo nadawało Radio Zet oznajmiając nocnym stworzeniom, że w media ekspert taniej masz.  Zapaliłam światło na ganku, a psa ani śladu. W. poinformowany o sytuacji, z lekka wkurzony wylazł z łóżka, wyszedł na zewnątrz, odnotował że pies nagle się pojawił, odholował ją do domu. Psy szczekały nadal, więc powód ich wzburzenia był jakiś inny.

Zasnęliśmy, ale około 2.00 coś nas obudziło. Więc nie mogąc zasnąć, zaczęliśmy gadać o roślinach, o różnych wizjach kilku fragmentów ogrodu.  W. czytała na głos wyjątki z książki "Straszliwa zieleń", wbrew pozorom nie o roślinach, a o ekscentrycznych matematykach i fizykach. Wreszcie udało się nam zasnąć, a obudziliśmy się, kiedy c.d. punktualnie o 7.00 n.



Nieoczekiwany początek lata cz.II

 Poranne słońce obudziło najpierw Wańkę, a następnie nas. Na zewnątrz nadal sucho i ciepło. W. podłączył na noc linię kroplującą na rabacie od strony płotu SN. Od rana  zajął się podlewaniem ronda AWR. Ustawił zraszacz akurat tam, gdzie zamierzałam zacząć koszenie i rozpoczął odchwaszczanie rabaty pod stodołą. Ja po kawie porannej i jakoś bez specjalnej chęci na śniadanie wywlokłam kosiarkę i odpaliłam chcąc przekonać się, czy w tej trawie na cokolwiek się przyda. Była ona jednakowoż jedynym narzędziem do cięcia trawy, jakim dysponowaliśmy  ponieważ wykaszarka spalinowa  została w domu.  

Odpaliłam sprzęt i powoli wjechałam w ścieżkę. W zasadzie nie było źle, po prostu po pierwszym przejechaniu trzeba było wjechać w to samo miejsce ponownie na wstecznym, żeby kosiarka ścięła położone źdźbła. Zasadniczo jakoś szło. Po prostu większość terenu musiałam przejechać "w te i we wte"  i udało się skosić całkiem porządnie, pozostawiając jedynie najbardziej oporne źdźbła czy pędy kwiatowe. Musiałam także omijać węże do podlewania, no i pod stodołą na razie nie dało się kosić, ponieważ szerokim gestem sikała tam woda ze zraszacza. Ale i tam potem dotarłam.

Jeździłam zatem sobie, krocząc wolno i relaksując się oraz zastanawiając się, po jakie licho na okrągło to radio u sąsiadów nadaje. Nadawało w dodatku całą dobę, ponieważ W. zbudził się w nocy i idąc do łazienki za potrzebą usłyszał je w nocnej ciszy. No, teraz to ja byłam głośniejsza. W. zrył do końca podstodołową i oznajmił, że jedzie po zakupy. Ja sobie dolałam paliwka i kontynuowałam marsz z kosiarką. Miałam jedynie wrażenie, że napęd szlag trafił, bo nie czułam żadnej różnicy przy przestawianiu dźwigni. Mimo to udało mi się wykosić pomiędzy różami a także w Alei Bzów, gdzie kosiarkę porzuciłam, choć w zasadzie mogłabym przejechać jeszcze ze dwa razy poszerzając ścieżkę. Byłam już jednak zmęczona, czepiały się mnie przeróżne insekty, temperatura była wysoka, więc poszłam do domu wziąć prysznic. W RL twierdzili, że gdzieś tam u szczęśliwców z powiatów południowych województwa aktualnie pada i występują burze. Zatem i my z nadzieją patrzyliśmy w niebo. Na razie upał panował konkretny. pracować się niby dało, W. rozebrał się po prostu do gaci i tyle. 

Teraz trochę fotek 














Irysy

Najczarniejszy z czarnych 


 














Weszłam jeszcze w róże, żeby oczyścić  wokół nich i wydobyć ich piękno. Kwiatami była obsypana Futtaker Schlingrose, której pędy uginały się pod ciężarem kwiatów. 




Veilchenblau  na łuku metalowym miała mnóstwo paków, ale nie było nadziei że zakwitnie przed naszym wyjazdem. 



Mnóstwo pąków miały także róże przy płocie od Bożenki. 



Większość z tych naszych róż nie powtarza kwitnienia, ale ich przepych czerwcowy np. Gipsy Boy jest oszałamiający.




Róże jeszcze wystąpią ofkors

Z nie-róż w tym roku powaliła nas na kolana kolkwicja pod oborą, która wyrosła na ogromny krzew i kwitła obłędnie.  


Wspaniale prezentowało się także parzydło przy małpiarni


W. wrócił i zajął się gotowaniem oszukanej fasolowej. Oszukanej, bo fasola z puszki, a nie moczona i gotowana. Ja tam nie mam nic przeciwko takiej wersji. Smak fasoli jest jakby mniej intensywny, a ja amatorką fasoli nie jestem (poza fasolką szparagową). Czekając na zupę zmieniliśmy jeszcze siatkę na owady w oknie łazienkowym, choć tu mimo stosowania przeróżnych technik ni cholery te taśmy klejące nie chcą się trzymać. 

Wpadła Bożenka z pytaniem, czy nie chcemy czegoś z warzywnika, na przykład koperku, buraczków czy sałaty. Zobaczyła truskawki, które nabył W. jako  ekologiczne, w tekturowej łubiance. Parsknęła wzgardliwie i stwierdziła, że te to eko na pewno nie są, natomiast te u nich jak najbardziej. Usiadła z nami i nie wiem jak i dlaczego, znów rozmowa zeszła na tematy okołoreligijne. Zaczęło się od komunii angielskiego wnuczka, jak go nazywa. Opowieści o wkuwaniu na pamięć modlitw już mi zjeżyły włos na głowie. Potem było o spowiedzi i tych idiotyzmach ze zmuszaniem kilkulatków do wyznawania jakichś wyimaginowanych grzechów. Bożenka stwierdziła, że podobno wnuczek pacierz w Anglii odmawia, jakby to miało jakieś znaczenie. Ona z kolei przyznała się, ze rano nie odmawia, ale za to jak jedzie do pracy to śpiewa sobie "Kiedy ranne wstają zorze". Uśmialiśmy się z tego, od razu wizualizując sobie Bożenkę jadącą o poranku  wśród pól "malowanych zbożem rozmaitem" i śpiewającą  kościelne pieśni. 

W. z kolei stwierdził, że długoletnia tresura żegnania się na widok krzyża czy kapliczki jeszcze długo w nim siedziała, ponieważ tak został wychowany. Bożenka z powagą stwierdziła, że jej świętej pamięci małżonek dwukrotnie w ciągu dnia pacierz odmawiał.   Już nie komentowaliśmy, że to mu jednak nie pomogło w zaprzestaniu nadużywania alkoholu. Pogadaliśmy jeszcze chwilę, Bożenka pobiegła potem do siebie, ja odprowadzając ją  do płotu zobaczyłam, ze niebo na wschodzie ma cudowny granatowo-fioletowy kolor, co oznaczało że może i nasze ogrodnicze modlitwy na coś się przydały. 

Zebrałam zatem rzeczy, które nie lubią moknięcia, W. zdążył schować kosiarkę i w tym momencie lunęło. Na zachodzie jeszcze świeciło słońce, a z drugiej strony zdrowo chlupało. Staliśmy z W. na ganku i gapiliśmy się na deszcz jak głupki. W. stwierdził, że w RL zapowiadali 35 mm wody na m2 powierzchni i on sobie tyle życzy. W Łukowie to ponoć  ulice zalało, więc u nas też musi być konkret.  Lało dobre pół godziny, potem ulewa przeszła w mżawkę, która raz mocniej, raz słabiej ale padała cały czas.

Zjedliśmy zupę i patrzyliśmy z zachwytem jak woda leje się wartkim strumieniem z rynien przy werandzie. Zadowoleni poszliśmy spać. W nocy zbudził nas Maszka, który wlazł do salono-jadalni z myszą i urządzał sobie corridę pod serwantką, ale zostawiliśmy sprawy swojemu biegowi. 

Deszcz szumiał za oknem i bębnił o dach cała noc, co spowodowało, że c.d całkiem mokry n.



Nieoczekiwany początek lata cz.I

 We czwartek 8 czerwca mieliśmy wyjechać z miasta o świcie, aby uniknąć jazdy w upale. Koty zamknęliśmy już wieczorem poprzedniego dnia, a ponieważ z rzadka ostatnio bywały w domu na dłużej, wykorzystały czas ograniczenia wolności na odsypianie deficytów.   

Sporo czasu zeszło na pakowaniu, podlewaniu roślin zarówno tych domowych jak i doniczkowców zewnętrznych, finalnie wyjechaliśmy około 7.30 Tym razem roślinność na pace prezentowała się nad wyraz skromnie, wieźliśmy dwa powojniki i kilka host z własnego rozmnożenia.  Zresztą jechaliśmy z duszą na ramieniu, ponieważ większość kraju sucha była jak wiór i zastanawialiśmy się, co też zastaniemy na miejscu. Jechało się póki co całkiem dobrze, na krótko zatrzymaliśmy się na stacji w Rykach, gdzie tym razem tankował W., kawę oczywiście. 

Jechaliśmy i patrzyliśmy na skutki braku opadów, czerwiec zamiast bujną zielonością witał nas pożółkłymi trawami i kurzem.

Dotarliśmy około 11.00, na miejscu tez widać było, że dawno tu nie padało. Chociaż trawa wyrosła przez ten miesiąc naszej nieobecności całkiem nieźle i zaczęłam się zastanawiać, czy kosiarka sobie poradzi z tym stepem. 

Samochód ustawiliśmy w cieniu klonu, wypakowaliśmy zwierzaki i ruszyliśmy na obchód. Kwitnienie kalin i krzewuszek nas ominęło, kwitły jeszcze resztki irysów, na jaśminowcach otwierały się dopiero pierwsze, pojedyncze kwiaty. Natomiast róże były chyba w szczycie kwitnienia, choc oczywiście nie wszystkie. Mimo faktycznej suszy roślinność jakoś dała radę, poza może grabem na rondzie AWR, gdzie jest już ekstremalnie sucho. W. natychmiast rozciągnął wąż i ustawił tam zraszacz.


 

Ja zajęłam się zwykłymi czynnościami zasiedleńczymi, czyli rozpakowywaniem jedzenia i umieszczaniem go w lodówce oraz wypakowywaniem czystych rzeczy z walizki.  Weszłam do łazienki, żeby otworzyć okno i włączyć bojler. Tam uderzył mnie zaduch niemiłosierny, mnóstwo trupów much leżało na podłodze. Bliższe oględziny dały wynik następujący: między ścianą a brodzikiem kabiny prysznicowej leżała jakaś bezkształtna materia burego koloru, jakby z resztkami sierści. Bałam się zbliżyć do tego czegoś, więc zawezwałam W. który oznajmił, że to były szczur, który jakoś wlazł do chałupy i sobie zakończył życie. Zimny pot wystąpił mi na czoło mimo zewnętrznej temperatury dość wysokiej. No super, "jakoś wlazł" mimo zamkniętej chałupy? Starałam się wyprzeć natrętną myśl, że szczur wlazł do domu podczas mojej samotnej bytności w maju i być może mieszkałam z nim cały tydzień...No, przynajmniej na sto procent pozbyliśmy się go definitywnie.

W lekkim  stuporze postanowiłam zająć czymś ręce, podczas gdy W. starał się usunąć truchło w stanie daleko posuniętego rozkładu. Klął przy tym siarczyście, bo zajęcie było naprawdę niefajne, W. bohatersko wydłubał to co było wciśnięte pomiędzy ścianę a kabinę i wyniósł celem zakopania gdzieś daleko i głęboko.

Następnie wkroczyłam ja, uzbrojona w preparat odpleśniająco-odgrzybiajacy na bazie chloru i spryskałam cały kąt obficie, powstrzymując się ostatkiem sił od wypsikania całej butli. Potem wyszorowałam podłogę trzykrotnie drwiąc sobie z wyobrażeń o wiejskiej sielance. W końcu uznałam, że łazienka nadaje się do użytku i poszłam do ogrodu, gdzie W. łaził i deptał trawę, którą miałam kosić dnia następnego.  Oznajmiłam W., że zamierzam zamontować moskitierę drzwiową, którą nabyłam na allegro, celem zastąpienia niechlujnej starej firanki powiewającej w drzwiach i średnio spełniającej zadanie blokady dla owadów.

Natomiast siatka samozamykająca się na magnesy sprawdziła się w domu miejskim wybornie, zatem wersję szerszą zakupiłam przed przyjazdem na wieś. Jakieś 5 lat temu. I wciąż nie było  czasu i/lub chęci aby ją założyć. Potem był remont, więc też bez  sensu. 

Licząc że klej na elementach mocujących nie wysechł przez ten czas, wypakowałam zestaw z torebki. Okazało się jednak, że ta wersja jest nieco inna niż ta  założona w mieście. Do siatki mianowicie były dołączone dwie taśmy rzepowe. Jedna z klejem, druga bez. Siatka ni cholery nie trzymała się ani jednej ani drugiej, co nieco skomplikowało całą sprawę. Instrukcja montażu gdzieś się utleniła, o ile w ogóle była. Po kilku próbach odgadnięcia metody mocowanie tego wynalazku, ciepnęłam całość na stół kuchenny i postanowiłam poczekać na pana inżyniera. Który chwilowo siedział gdzieś w krzakach i odganiał się od wszelkiej maści owadów.

Stojąc na ganku nadstawiłam uszy, ponieważ miałam wrażenie, że od strony Bożenki słychać jakąś muzyczkę. Jakby z radia. Po nadawanych reklamach zorientowałam się, że to Radio Zet. Nigdy sąsiedzi nie słuchali radia na zewnątrz i zaczęłam się zastanawiać czy trend uszczęśliwiania innych dźwiękami aktualnie słuchanymi dotarł i tu.  Póki co W. został poinformowany o konieczności rozwiązania łamigłówki montażowej moskitiery. Obejrzał zatem wszystkie elementy uważnie i  zawyrokował, że najpierw należy nakleić taśmę nr 1 na futrynę, przyłożyć do niej siatkę, a następnie zamocować taśmą nr 2 przyłożoną stroną rzepową do rzepa taśmy nr 1. Zdjęliśmy najpierw starą firanę, potem ustawiłam taboret na ganku, wzięłam jakieś resztki benzyny pozostałej po pracach remontowych celem odtłuszczenia miejsca klejenia i umyłam futrynę, która była solidnie zakurzona. Nakleiliśmy taśmę, zamocowaliśmy siatkę według wskazówek W. pilnując, żeby magnesy znalazły się na tej samej wysokości i doczepiliśmy drugą taśmę. Jakoś nie byłam przekonana co do trwałości tego mocowania, ale póki co się trzymało i nawet zamykało. No i przede wszystkim wyglądało to znacznie lepiej pod względem estetycznym. Zebrałam jakieś ścinki, zamiotłam ganek i stwierdziłam, że czas coś zjeść. 

Mieliśmy przywiezione steki, ale W. jakoś nie kwapił się do garów, zatem ugotowałam makaron i odgrzałam sobie pulpety z jednego ze słoiczków, które W. otrzymał jako obowiązkowe posiłki regeneracyjne dla funkcjonariuszy Straży Parku. Były tam i flaczki i gołąbki i jakiś gulasz, całkiem spoko. Ratunek kiedy nie ma się nic obiadowego.

W. natomiast stwierdził, że kupi sobie coś w zajeździe starożytno-góralskim w drodze powrotnej z zakupów, po które się wybierał. Ja niestety od jakiegoś czasu mam po tamtejszych posiłkach zgagę. 

Po obiedzie i kieliszku wina umościłam się na werandzie i zdrzemnęłam się jakieś dwie godzinki. Było cicho i ciepło, muchy jakoś mnie oszczędzały.

W. wrócił z zakupami i lodami, ale z uwagi na detoks słodyczowy bohatersko odmówiłam konsumpcji. Resztę dnia spędziłam na jakichś drobnych pracach domowych oraz lekturze książki "Ogrody Przyszłości" duetu Oudolf i Kingsbury. 

Radio Lublin nie zapowiadało jakiś gwałtownych zmian pogodowych, zatem przygotowani na walkę z suszą poszliśmy spać co spowodowało, że c.d. musiał w stosownym momencie n.