środa, 30 września 2020

Raz na zielono!

Ostatnio miałam możliwość oglądania posiadłości wiejskich, gdzie Gospodarzami są mieszczuchy. I przyjechałam do domu z głową wypakowaną pomysłami, które pojawiły się dzięki inspirującym wnętrzom domów Małgosi i R. oraz  Kasi i M. 

Póki co biorąc pod uwagę moje (nie)zdolności manualne, postanowiłam iść w koloryzację mebli i drzwi.Na tak piękne odskrobanie drzwi jak u Małgosi chyba życia mi nie starczy, więc zagłębiłam się w tajniki rynku farb do drewna.

Na początek  wezmę na warsztat łazienkę, bo tam chyba jeszcze długo żadnych grubszych prac nie będzie. 

Ten kto widział to wie, że ściany łazienkowe są z bali drewnianych pociągniętych bezbarwnym preparatem, który nadał im połysk i pogłębił kolor drewna. Meble są z odzysku i prawdę mówiąc okres świetności mają już za sobą. 



Poszukałam na stronach różnych i zainwestowałam w dwa litry farby Tikkurila Everal Aqua Matt w kolorze K377, który wygląda tak

 

 



Zobaczymy co z tego wyniknie.


sobota, 19 września 2020

Wrześniowe dziesięć minut

 Otóż wrzesień mija nieubłaganie, a my nie mamy kiedy pojechać na wieś.  Rodzi to rozliczne frustracje, bo przełom lata i jesieni w ogrodzie wiejskim zwykle jest przepiękny. No cóż, liczmy że i październik nie będzie skąpił widoków, a tymczasem moja podróż służbowa pozwoliła mi wskoczyć choć na chwileczkę do ogrodu, zrobić kilka zdjęć telefonem i zmoczyć buty i rajstopy w obfitej rosie.

Kingdom of miscanthus 









Dojrzałam tez chryzantemę w pełnym rozkwicie, nie wiem jak pozostałe, bo nie wdzierałam się wgłąb Albiczukowskiego


Od Włodawy jechaliśmy drogą 816, która prowadzi przez nadgraniczne wioseczki. Szczególnie urocza wydała mi się wieś Siedliszcze, gdzie co drugi dom miał szyld "Sprzedam". Domki pięknie położone,  od zaplecza rozciągają się niżej położone bezkresne łąki z linią lasu na horyzoncie... Cisza i spokój.



wtorek, 8 września 2020

Sierpniowa pełnia lata cz. V

W niedzielę obudziłam się z mocnym postanowieniem (i mocnym katarem),  że w zasadzie  należy mi się dzień na chorowanie. Jako kolejny etap kuracji zaordynowałam sobie kanapkę z grubo pokrojonym czosnkiem. Potem kawa na werandzie ( nie byłam przecież obłożnie chora) i foty w ogrodzie. 

Poszwendamy się po Albiczukowskim







Ale też zajrzymy w inne miejsca

Matecznik trawowy, gdzie miskanty z siewek są pod obserwacją.



Rondo AWR


Jeden z jarząbów jadalnych. Nazwa odmiany przepadła.



Stoimy pod stodołą i patrzymy w kierunku domu.



Nasz warzywnik :D




Pogoda bez zmian, nieliczne obłoczki na niebie i ciepło. Ponieważ w Radiu Nowy Świat ramówka niedzielna przewiduje tyle audycji, których chciałam wysłuchać, że dzień i tak miał być podzielony na fragmenty. Zaczęłam od p. nadredaktora Manna, ale najpierw musiałam polatać w poszukiwaniu internetu na tym zadupiu. Zresztą swoje zmagania utrwaliłam w mailu do audycji i pan nadredaktor nawet o nim wspomniał "na antenie"! 

Audycja zaczęła się oczywiście od piosenki Czarnego Anioła "Taki pejzaż". Pani Ewa umarła dla sztuki, dla sceny, dla publiczności już dawno. Nigdy zresztą bardzo łaskawa jeśli chodzi o koncerty nie była. W ogóle praca z nią wymagała ogromnej odporności psychicznej. Ale ta stosunkowo niewielka ilość piosenek w repertuarze ma ogromną moc. Śmierć skończyła wszytko nieodwołalnie.

W małpiarni siedziało się miło, wśród listowia winorośli, ale niestety sygnał słaby i co chwila cięło. 

Przeniosłam się na werandę, bo tam chyba było najlepiej. Tambylcy jechali do kościoła, dzwony już rozległy się kilka chwil wcześniej. Poza tym spokój i cisza poza normalnymi odgłosami wsi.



Po audycji poszłam szukać W., który przebywał pod stodołą usiłując odchwaścić utworzoną tam jakiś czas temu rabatę.Zostałam zapoznana z planami przebudowy tejże rabaty, bo już kilka roślin wymagało podzielenia. Ogród nie wyszedł jeszcze z fazy budowy (i czy w ogóle kiedykolwiek wyjdzie?), a niektóre fragmenty już wymagają przebudowy. 



Pokręciłam się jeszcze po ogrodzie z psami i kotem, który oraz odważniej zwiedzał teren. Przyjrzałam się rabacie pod drewutnią i stwierdziłam, że może by tak ja okancikować. Złapałam szpadel i zryłam skraj rabaty uzyskując jakiś efekt estetyczny, zadowalający dla mnie.  Przycięłam kolejne kwiaty budlejowe. W trakcie tej czynności usłyszałam jazgot Zębasa zwiastujący przybycie jego odwiecznego wroga, bociana. Bocianów były dwie sztuki. Usiadły na słupie przy drodze i jakby w synchronicznym układzie zarzuciły głowy na grzbiety i zaklekotały. Potem przypatrywały się mi, już ustawionej z aparatem, jakby chciały ostatni raz przed odlotem zapozować do zdjęcia. Posiedziały chwilę i odleciały.





Weszłam do domu odłożyć aparat i stwierdziłam, że może Wańka, w nastroju leniwym będzie bardziej cierpliwa i pozwoli się wyczesać. Wzięłam tutejszy grzebień, jeszcze po Kici i przystąpiłam do przeczesywania tego kożucha, który produkował całe masy kudłów. System jest taki, ze Wańce trzeba masować jedną ręką tylne łapki, ponieważ ta czynność ją odpręża i chyba powoduje ulgę, a drugą czesać stwora, umiejętnie kciukiem wysmykując kudły z grzebienia. Prędzej czy później podstęp zostanie zauważony, ale tym razem udało mi się wyczesać ją całkiem porządnie. Spłoszyła się ostatecznie, kiedy W. zaczął latać ze zraszaczem przestawiając podlewanie. Oznajmił, że bzy przy werandzie są okorowywane przez szerszenie. No pewnie, ja to zobaczyłam już jakiś czas temu. Zresztą w miejskim mamy to samo. Zbierają materiał na gniazdo. 

W. tym razem pomrukiwał piękny i smutny tekst KK. Baczynskiego, wyśpiewany przez p. Demarczyk. Tzn. poprzestawał na słowach: 

"Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne - obraz dni,

które czaszki białe toczy przez płonące łąki krwi"

Udałam się do kuchni, znów miałam co robić. Czemu tu zawsze panuje taki bajzel ? Na noc zostawiam porządek, a potem w ciągu dnia jakby tornado regularnie przechodziło. Gil z nosa wystąpił w znacznym nasileniu, więc smarkałam w ręcznik papierowy. Wyszłam na werandę zebrać pozostawione tam kubki i zobaczyłam traktor jadący drogą. Tu raczej w niedziele prace polowe ustają, chyba że pogoda jest sprzyjająca, a jest coś pilnego do zrobienia. Przyjrzałam się, ale pan traktorzysta ewidentnie nie jechał w pole, ponieważ był ubrany w białą, odprasowaną koszulę. Może jechał z wizytą tym eleganckim pojazdem.  Przypomniał mi się tekst z jakieś, nie wiem jakiej, piosenki "Cichutko zajechał pod dom narzeczonej i traktor wyłączył cichutko"Przejechali jeszcze jacyś rowerzyści, dziewczęta na rolkach. Poza tym nikogo. 

Teraz kilka fotek z przedogródka, ale spod samego płotu frontowego. Taka dziwna perspektywa, bo dom jest położony nieco wyżej, więc ja jestem w dołku.





Tu takie nietypowe ujęcie, wlazłam na tyły Albiczukowskiego, z prawej widać ten szpaler krzaków nieujarzmionych rosnących wzdłuż drogi miedzy bramą a domem.



 

Przyszła pora na Siestę pana Kydryńskiego, której zawsze staram się słuchać z kieliszkiem czegoś pysznego. Dwie godziny minęły niepostrzeżenie, czas było szykować jakieś jedzenie. Zabrałam się za rozpalanie grilla, ale słabo mi to szło. W. kupił jakąś bio podpałkę, która pachniała tak, że bywalcy podsklepowej ławeczki spożyliby ją bez wahania. Natomiast alkohol wypalał się czy też parował szybko, a brykiet  nie rozgrzewał się do właściwej temperatury zapłonu. W. próbował zwiększyć dawkę podpałki, wobec braku efektu, wkurzył się i ułożył na brykiecie kilka szczapek rozpałkowych do pieca i to dopiero zadziałało. Trochę  dymiło. Bardzo nawet. Ale to i tak nic w porównaniu z wydarzeniem bezprecedensowym sprzed dwóch czy trzech lat, kiedy omyłkowo zamiast podpałki w płynie użyłam oleju do pił łańcuchowych. Był w identycznej butelce. Bożenka chciała Straż Pożarną wzywać.

W. ciachał warzywa  w tym NASZE pomidory i NASZĄ sałatę. Na obiad ziemniaki zapiekane w folii, ryba dla mnie i jakiś stek dla W.  Ryba się nieco przypaliła, bo od góry długo była surowa. Trzeba ją było przetrzymać pod improwizowanym przykryciem, żeby się dopiekła. Zjedliśmy posiłek w małpiarni popijając drugą butelczyną Gruner Veltlinera.

Odsapnęliśmy, zebrałam naczynia i przystąpiliśmy do ogarniania winorośli, które już całkiem ładnie zarastają konstrukcję robiniową.  Zilga nawet zaowocowała ciemnogranatowymi kiśćmi, owoce jednak jeszcze niedojrzałe. Ogarnianie polegało przede wszystkim na przycięciu liści zasłaniających owoce. W. postanowił poczekać, aż z pędów "sufitowych" wyodrębnia się najsilniejsze przewodniki, które będą potem rozpinane.



Tu chyba będę sobie okno na świat wycinać.



Okno sypialniane, które mamy za wezgłowiem łóżka i które W. uporczywie odsłania rano, kiedy chce czytać. 

I małpiarnia widziana z zewnątrz




Mając sekator w rękach przeszłam się po rabatach i pościnałam przekwitłe floksy, licząc na drugi rzut kwiatów.  Zmierzchało, daleko na drodze do wsi gminnej widać było poruszające się od czasu do czasu świetlne punkciki samochodów.

Jeszcze kilka zdjęć "za widoku"

Autorska. Nic nadzwyczajnego, bo mało koloru.








Były warzywnik










Czy ktoś wie co to za róża? Kwiaty ma przedziwne, jakby ktoś białą różę umoczył odrobinę w soku malinowym. 


Usiadłam w salono-jadalni na kanapie z telefonem wycelowanym w niknący internet, w którym grało RNŚ. Nadawano jedną z moich ulubionych audycji, "Piosennik" Andrzeja Poniedzielskiego. Wśród piosenek jedna z piękniejszych jakie słyszałam. Oryginał oczywiście Bułata Okudżawy


Była także moja ulubiona interpretacja "Jeszcze w zielone gramy" w wykonaniu Magdy Umer. Wykonanie Darii Zawiałow przypomina mi jednolity jęk rozpaczy, a nie pieśń bądź co bądź optymistyczną.

W. poszedł się kąpać, a ja wyszłam przed dom pogapić się na gwiazdy. Droga Mleczna jak byk świeciła prosto nad domem. 




Z nadzieją poszłam do W. proponując krótki wypad na pobliskie  pola w celu fotograficznym. W. już zawinięty w kołdrę nie wykazywał entuzjazmu, ale obiecał, że pójdzie. Odczekałam do północy robiąc w międzyczasie już wstępne ustawienia sprzętu i przed północą brutalnie obudziłam W. Co prawda niby mogłam sama iść, ale stanie w ciemności w polu za plecami mając cmentarz to jakoś tak nie za zbytnio. Zresztą zawsze asystent do świecenia latarką się przydaje.

Ubrałam się ciepło, bo W. nalegał, zabrałam sprzęt i poszliśmy. Niebo wydawało się tak jakoś nisko  zawieszone nad głową. Z naszej drogi wleźliśmy w drogę polną i ustawiliśmy się w najwyższym punkcie. Cyknęłam kilka fotek i  przyszło mi do głowy, że można spróbować z obiektywem o ogniskowej 16 mm. Którego nie wzięłam. Zostawiłam W. w polu i z latarką pomaszerowałam do domu. Starałam się obrócić szybko, bo W. jakoś tak czuł się nieswojo, jak potem przyznał. 

Oto efekt naszej eskapady. 





Wróciliśmy przed 1.00, zjedliśmy po kanapce i można powiedzieć, że c.d. w zasadzie już n.