niedziela, 6 września 2020

Sierpniowa pełnia lata cz.IV

 W sobotę obudziłam się z samopoczuciem bardzo średnim. Katar okropnie mnie męczył, a tu za oknem piękny dzień. Co prawda nieco pochmurny, ale brak ostrego słońca powoduje, że kolory są lekko wyblakłe, pastelowe. Zdjęcia wychodzą ładniejsze, bez przepaleń i ciemnych plam. Takie najbardziej poranne fotki pokazałam w poście poświęconym Albiczukowskiemu. Potem pokazało się już fragmentarycznie niebieskie niebo.








Na byłym warzywniku zakwitł...groszek pachnący. Nawet nie wiedziałam, że W. go wysiał. Ja parokrotnie próbowałam, ale nigdy mi nie wschodził.



Posmarkałam trochę, potem  ubrałam się i po kawie oraz nakarmieniu czworonożnej czeredy, wylazłam do ogrodu z zamiarem dokończenia ścieżki ceglanej. W. zostawiłam śpiącego głębokim snem.

Kot wylazł ze mną i gdy ja dłubałam w ścieżce, on szalał w pobliżu szurając w zaroślach i wskakując na akacjowe gałęzie stanowiące konstrukcję małpiarni. Można powiedzieć, że małpiarnia miała lokatora poniekąd zgodnie z nazwą. Chmury rozeszły się praktycznie całkowicie i wyszło słońce.

Rabata tytułowana byłym kartofliskiem czyli na trasie mojej działalności.







Dotarłam mniej więcej do połowy ścieżki i usłyszałam ruch w domu, co oznaczało, że W. obudził się. Sam W. ukazał się na chwilę w drzwiach, ale popatrzył tylko na świat i schował się w celu posilenia się śniadaniem. Około 10.00 wreszcie przystąpił do działań, a konkretnie do odchwaszczania kwasolubnej. No i bardzo dobrze, bo okropnie mi się nie chciało tego robić. Pomimo zachwaszczenia roślinność całkiem fajnie dawała sobie radę. Kwitły ostatnie liliowce, nareszcie ujrzałam kwiat powojnika Sizaia Ptica. Pięknie zapowiadały się zawilce.







Dokończyłam ścieżkę na odcinku ceglanym, przycięłam owoce róż, chlasnęłam That's Jazz, bo była wielka, ale straszyła gołymi pędami. Podwiązałam Veilchenblau i uznałam, że czas na przerwę. Kota zabrałam na razie do domu, bo jednak co za dużo to niezdrowo. Sprzątnęłam pozostałości po śniadaniu i tradycyjnie usiadłam na werandzie zastanawiając się, czy zabrać się za Autorską. Udałam się na oględziny i ustaliłam, że poza plackami tej samej trawy, która zarosła pigwowca na rabacie od strony SN, do usunięcia jest gigantyczny starzec, trochę szczawiku, przymiotno i trochę perzu. Dodatkowo rośnie tam takie coś ostopodobne, co jest oczywiście samosiejką, ale zawsze mam dylemat czy to wyrywać, czy jednak zostawić. Zazwyczaj zostawiam.



Wzięłam widły i zaczęłam od strony jabłonki. Ziemia wilgotna po podlewaniu, więc większość badziewia wychodziła łatwo. Za to komary cięły koncertowo, bo pracowałam w cieniu. Potem wyszłam na słońce, gdzie z kolei dokuczał skwar. Przycięłam przekwitłe byliny. Samosiewny kosmos zaczynał kwitnąć. 





Kwitł też dzielżan, niezbyt spektakularnie, ale mając na względzie ich ogólną kondycję w wiejskim, to i tak sukces.



Butelua smukła, niełatwo jej zrobić zdjęcie 


W. ukazał się na horyzoncie i wrzeszczał, że mam wyłazić i chować się do domu, bo jest za gorąco na robotę. Ja mu odwrzeszczałam, że i tak mam gorączkę, więc wszystko mi jedno. Skończyłam Autorską już naprawdę resztką sił.  Popodziwiałam pięknie kwitnącą John Davis, chyba obficiej obsypaną kwiatami niż w czerwcu. Choć wydawało się, że trawy W. które rosną za jabłonką i zasłaniają praktycznie całe popołudniowe słońce, nie przysłużą mu się. 

Sprzątnięcie urobku pozostawiłam W. Wykąpałam się, co spowodował, że nos mi się chwilowo odetkał pod wpływem ciepłej pary wodnej i zaparzyłam sobie którąś z kolei malinową herbatę od Pat. Uwielbiam jej zapach podczas parzenia i smak praktycznie pozbawiony tanin występujących normalnie w naparze herbacianym. Wierzę oczywiście także we wszelakie właściwości prozdrowotne.

W. krzątający się w kuchni wyrzucił mnie z niej krótkim "Idź stąd". Zajęty był koordynacją samego siebie podczas tworzenia chłodnika. Zdążyłam jeszcze nawrzeszczeć na niego, że daje śmietanę, zamiast jogurtu, a on na to, że taka receptura i mam się wynosić. Buraki otrzymał od Bożenki, która stwierdziła, że nas w ogóle nie widać i się po krzakach chyba chowamy. 

Zanim chłodnik przybrał formę ostateczną i zarazem nadającą się do konsumpcji, posiedziałam na werandzie otulona w gruby szlafrok i patrzyłam sobie na krowy na pastwisku pod zagajnikiem brzozowym oraz na przemieszczający się sprzęt rolniczy. 




Siedzenie w takim miłym miejscu, po wysiłku dającym satysfakcję, z lekkim bólem członków, ale po ciepłej kąpieli czy prysznicu, nasmarowaniu się kremami, balsamami, z herbatką, winem czy czymkolwiek innym to dla mnie kwintesencja relaksu. 

Na razie weranda wygląda dość siermiężnie, ale zrobi się.



Przylatywały różne ptaszki






Nauczyłam się, że jeden aparat musi być na werandzie, bo jak coś ciekawego dojrzę, to nie ma zwykle czasu na poszukiwanie sprzętu. Chwile są ulotne, zwłaszcza w przypadku ptaszków. 

Wreszcie zasiedliśmy do posiłku, do chłodnika W. podał, poza jajkiem, także ziemniaki na talerzykach oddzielnie.

Następnie czując, że na dzień dzisiejszy dokonałam maksimum, na co było mnie stać w obecnym stanie zdrowia, walnęłam się do łóżka. W. próbował odchwaszczać, ale słońce go przepędziło. Usiadł zatem na werandzie z gazetą. Ja w sypialni próbuję zasnąć, a on porykuje ziewając i budząc mnie z drzemki.

W końcu szlag mnie trafił niewąski, ubrałam się i poszłam z sekatorem przycinać przekwitłe kwiatostany na budlejach. Motyle fruwały wokół, słońce już było niżej i nie było tak dokuczliwe.

 Jeszcze kilka fotek.

















Potem już nieodwołalnie przebrałam się w piżamę, zażyłam aspirynę oraz wypiłam tabletkę soli Emskiej rozpuszczoną w ciepłym mleku. Lubię ten smak słonawego mleka.W. z kolei poszedł do prac ogrodniczych. Wieczór nadchodził powoli. Kot zasnął koło mnie, Zębas też ułożył się w pobliżu ignorując wrogość gatunkową.


 Wańka oczywiście rozkoszowała się przestrzenią i wolnością, więc do domu właziła tylko w niecierpiących zwłoki sprawach. Mających miejsce około 5.00 rano. 



Zanim jednak c.d. o wyżej wymienionej 5.00 rano n. mam kilka godzin na odpoczynek i podreperowanie zdrowia.





4 komentarze:

  1. Zuziu, dziękuję za to,że można spacerować po Twoich wiejskich ścieżkach. Robisz cudne fotki. Przeziębienie minęło? Zdrówka życze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lusiu, to my dziękujemy, że zaglądasz! Fotki różnie wychodzą, bo chce ich zrobić jak najwięcej, a warunki oświetleniowe są jakie są. Ale robię je bardziej pamiątkowo a nie "artystycznie". Ciesze się, że Ci się podobają. Przeziębienie trwało równe 7 dni :)

      Usuń
  2. Zuza,zmartwiłam się Twoim przeziębieniem, mam nadzieję że już dobrze jest. Prawie codziennie zaglądam do
    ogródka,Ty o tym wiesz...prawda? cudnie jest , roślinki niesamowite a Twoje zdjęcia podkreślają ich urodę. Weranda ojej i ja bym chciała taką mieć.
    Planowałam odwiedziny i wszystko przepadło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Misiu, kilka dni smarkania, ale szybko wydobrzałam. Cieszę się, że odwiedzasz nas na wsi, szkoda, że tylko wirtualnie, ale może uda się Cię porwać na kilka godzin za którymś razem? Ocen sama czy dałabyś radę. Bardzo byśmy chcieli Ci wszystko pokazać.

      Usuń