niedziela, 22 maja 2022

I znowu przyszedł maj cz.III

To chyba będzie najkrótszy wpis w tej relacji, albowiem w dniu 1 maja czyli w święto pracy postanowiliśmy wypocząć fizycznie i psychicznie. Zatem po nakarmieniu czeredy, która żadnych świąt nie szanuje i woła żryć już od piątej rano wróciliśmy pod kołdry z książkami, gazetami etc.. 

Postanowiliśmy leżeć i korzystać ze święta ile się da, ale wreszcie głód nas wygonił z łóżka i postanowiliśmy sporządzić jakieś śniadanie. Oczywiście z solidnym dodatkiem podagrycznika i pokrzywy. 

Przypomniałam sobie o fladze państwowej i po jej odnalezieniu w mrówczanym, zatknęłam ją na werandzie. Sąsiedzi spod lasu też wywiesili swoją. 

Przy myciu garów okazało się, że coś tam jeszcze kapie w syfonie zlewowym, więc W, znów poprawił.

Jak wspomniałam, nie planowaliśmy żadnych prac, W. jedynie udał się poukładać drewno na stosikach przed oborą, część już wrzucił do obory jako przechowalni opału. Tym samym usunął ten stos, który zasłaniał irysy posadzone na rabatach podoborowych. 

Oto zestaw drwala. Zobaczycie go jeszcze na wirtualnym spacerze do stodoły, który wstawię w relacji z 3 maja.




Ja się szwendałam po ogrodzie, wyrywałam chwasty, które rzucały mi się najbardziej w oczy, ale tak bez przesady. Generalnie siedziałam, patrzyłam, wąchałam i słuchałam uwijających się ptaszysk. Niestety dudka w tym roku tylko było słychać, nie dojrzałam go ani razu. Ale inne dały się pooglądać.









Kilka kadrów z ogrodu








Popijałam sobie chłodne białe gruzińskie wino, czytałam książkę Dave'a Goulsona o dżungli w ogrodzie i w zasadzie odczuwałam coś w rodzaju szczęścia. 

W, nagle przypomniał sobie, że dziś inauguracja sezonu w lodziarni, zatem ogarnął się i pojechał. Ja popatrzyłam w kuchni na nowe szafki i uznałam, że czas je jakoś zagospodarować. Przeniosłam zatem wszystkie przyprawy, kawy, herbaty etc. nad blat roboczy, bo jakoś tak naturalnie mi wyszło, że skoro tu przyrządzane są potrawy oraz napoje ciepłe, to będzie wygodniej mieć to wszystko pod ręką. Wstawiłam tam też jakieś dzbanki do herbaty, kawiarki i tym podobne utensylia. Obejrzałam po raz któryś blat roboczy i ostatecznie postanowiłam, że kuchenka elektryczna i czajnik muszą znaleźć inne miejsce, na jakimś pomocniku, stoliczku, ponieważ zajmują za dużo miejsca. 



W. wrócił z Wisznic, w lodziarni podobno tłumy ludzi, no wiadomo, pierwsze lody w sezonie! Moja porcja przyjechała jak zwykle w pojemniczku z wafelkiem zapakowanym oddzielnie. 


Lody poszły do zamrażalnika chwilowo, ponieważ najpierw zjedliśmy obiad czyli świetną zupę jarzynową W. z fasolą.. Pokręciliśmy się jeszcze po podwórku, nakarmiliśmy koty dochodzące.

W. podzielał moje zdanie co do przeniesienia sprzętu elektrycznego w inne miejsce, typował jakiś stoliczek za piecem kuchennym, jednak w tym celu należałoby w to miejsce dociągnąć prąd. 

W. poza tym marudził, że stoły trzeba by zamienić, bo ten nowy będzie lepiej pasował pod oknem. No, w zasadzie czemu nie. Tak miało być pierwotnie, więc zabraliśmy stół i krzesła z części jadalnianej do części kuchennej, zamiotłam i zaczęłam woskować tę część podłogi. Płytki fajnie zmieniały kolor na głębszy i uzyskiwały lekki połysk. Zrobiłam ten fragment, gdzie miał stanąć stary stół kuchenny, przenieśliśmy go wraz z krzesłami. Przeniosłam się z woskowaniem na dalsze fragmenty podłogi, W. ustawiał nowe meble na miejscu. Radio grało, było całkiem ciepło.  Wreszcie wszystko było na miejscu, podłoga w całości naciągnięta woskiem, a ja jeszcze wytrzepałam wycieraczki w sieni i już. 



Reszta popołudnia to już tylko leniuchowanie przy winku i lekturze, czego wszystkim czytelnikom bloga  jak najczęściej życzę.   A teraz to już tylko czekamy czy c.d. jak zwykle n.





niedziela, 15 maja 2022

I znowu przyszedł maj cz.II

 Jesteśmy co prawda w końcówce kwietnia, ale tytuł już majowy. No bo tylko w maju takie widoki :)

Jak się da trochę głośniej to pszczoły słychać :)


Choć o poranku 30 kwietnia coś jakby deszcz wisiał w powietrzu



Ostatnie dni kwietnia to także lista wyzwań do podjęcia. Przede wszystkim mieliśmy tego dnia ostatecznie zamontować zlew i oczywiście go uruchomić.  

Aby sił wystarczyło, W. rozpoczął dzień od jajecznicy z pokrzywą i podagrycznikiem. Roślinny ten zestaw miał nam towarzyszyć przez kolejne dni pobytu w różnych konfiguracjach kulinarnych. W jednym z odcinków tej relacji zamieszczę coś w rodzaju vloga z udziałem W., który podczas zbioru i obróbki zieleniny wszystko objaśnia i demonstruje. Nuda :D

Po śniadaniu W. udał się do Wisznic po zakupy budowlano-spożywcze, dzierżąc listę niezbędnych rzeczy. Ja znów sprzątam w sieni, bo tu ciągle syf i malaria, potem zabrałam się za ganek, gdzie ułożyłam znów resztki drewna opałowego w taki sposób, aby dało się usiąść na ławkach gankowych. Wytrzepałam wycieraczki, solidnie zamiotłam i pomachałam do kogoś, kto machał mi z ogrodu Bożenki, ale za dobrze nie widziałam kto to. Pogoda była piękna, słoneczna, choć nie przesadnie ciepła.

No teraz zapraszam w teren









Widok na pola przed domem


Widok na stodołę i tyłek Zębasa


Po krótkiej przechadzce po ogrodzie zauważyłam, że od strony Bożenki idzie delegacja w składzie: Bożenka, synowa Emilka plus wnuczek. Zaprosiłam szacowne grono do domu, choć Zębas miał pewne obiekcje. Goście obejrzeli wnętrza poremontowe wydając okrzyki uznania, meble też się spodobały, choć na razie w kuchni panował chaos po naszych pracach stolarskich w dniu poprzednim.

Bożenka uznała, że witrażami nie mamy się co przejmować, że do góry nogami, bo nikt nie zauważy (przyp. autora: ja zauważam!), natomiast stolarka faktycznie na odpierdol (cytat). Bożenka jako także szczęśliwa posiadaczka wyremontowanej kuchni, opisała swoje meble made in BRW, no i oglądając zlew, z lekką wyższością stwierdziła: "a ja to mam zmywarkę!" Pogadałyśmy chwilkę, dopóki wnuczek nie rozpoczął marudzenia. Emilka zatem wyszła z nim, a my z Bożenką jeszcze chwilę porozmawiałyśmy, ale wspomniała, że ma dziś pogrzeb ojca kolegi Michała o 12.00, więc wkrótce, zaopatrzona w butelkę naszej nalewki dereniowej  udała się do siebie konkludując pożegnalnie, że będziemy się widzieć. 

W. w krótce wrócił z zakupami. Żywność ulokowałam w lodówce oraz w sieni na regale. Utensylia hydrauliczne ulokowałam na stole. Powiedziałam W. o wizycie sąsiadów i wspomniałam o pogrzebie W. powiedział, że to pewnie ten gospodarz, od którego kupował siano, ostatnio już tylko jego syn wyszedł, bo ojciec nie miał siły. 68 lat i nowotwór. Michał wspomniał, że stan już jest terminalny.

No ale tymczasem herbatka i coś do niej, no i trzeba było zabrać się do pracy. 

Ja byłam przewidziana do czynności pomocniczych, których wykonywanie rozpoczęłam od zgłoszenia pomysłu zabezpieczenia czymś drewnianej ściany za zlewem. Nie przewidywaliśmy cieknącej instalacji odpływowej, jak to miało miejsce w poprzednim zlewie, ale mimo wszystko jakaś wilgoć potencjalnie może wystąpić. Ściany były olejowane co prawda, ale W. przyznał, że warto zabezpieczyć jeszcze ten fragment dodatkowo. Znalazłam resztę lakieru do parkietu, który został majstrom, więc nie wiele myśląc wyciągnęłam jakiś używany pędzel i przystąpiłam do nakładania preparatu. Wszystko poszło dobrze, piętnaście minut i po robocie. 

Wydłubaliśmy zlew z blatu, odwróciliśmy go do góry dnem starając się nie przytrzasnąć sobie palców, aby W. mógł przystąpić do montażu baterii.  Szło to mozolnie, W. klął, szukał narzędzi, ponieważ śrubki wymagały użycia kluczy płaskich od numeru 12 do 19. Ja biegałam i donosiłam potrzebne elementy, świeciłam latarką i starałam się rozładowywać coraz bardziej napiętą atmosferę. Wreszcie się udało, W. zasilikonował rant zlewu, który ostrożnie umieściliśmy znów w blacie. Po przymierzeniu okazało się, że cudownym sposobem wężyki sięgają do zaworów. W celu ich podłączenia W. musiał się położyć na plecach z częścią głowowo-piersiową umieszczoną w szafce zlewowej. Podłożyłam mu dla komfortu materac zdjęty z jednego z leżaków ogrodowych. Wreszcie po podłączeniu  rury odpływowej przy pomocy konstrukcji składającej się z elementów ze starego i nowego syfonu, zrobiliśmy próbę szczelności. Nalałam wody do garnka i wszystko wlałam do zlewu. No niestety kapało tu i ówdzie, więc W. przystąpił do poprawek. Dokręcał, uszczelniał taśmą hydrauliczną, klął coraz siarczyściej. Wreszcie po podłączeniu baterii, odpływu i sprawdzeniu szczelności po raz zylionowy metodą garnka z wodą, odkręcamy uroczyście kran i... nic. Woda nie leci.

Spojrzeliśmy na siebie z rozpaczą, bo tego to się nie spodziewaliśmy. W. przypominający wulkan tuż przed erupcją zaczął sprawdzać  wszystko po kolei. W piwnicy zawór odkręcony, woda w wężykach była, ale z jakiego powodu nie szła do wylewki, nikt nie wiedział.  Nic innego nam nie przyszło do głowy tylko jakaś blokada w samej baterii. Bateria co prawda leżała kilka lat, myszy ją troszkę napoczęły przy samym sitku wylewki, ale poza tym była nienaruszona i kompletna. 

Niestety oznaczało to, że cała nasza kilkugodzinna  praca (głównie praca W.) pot, krew i adrenalina na nic. Trzeba wyjąć zlew, rozmontować baterię i przyjrzeć się jej po demontażu na części pierwsze. Silikon już zaczął wiązać, więc wyciagnięcie tego grzmota nie było proste, W. zużył wszystkie noże stołowe do wetknięcia pomiędzy blat a rant zlewu, co spowodowało rozszczelnienie połączenia, umazanie blatu i wszystkich noży silikonem i moją rozpacz, że tyle roboty na nic. Nie wiedziałam czym to się wszystko skończy, tzn. czy w ogóle będziemy umieli doprowadzić zlew do używalności.

W. rozkręcił baterię i ślepiliśmy się w nią jak szpak w p... starając się znaleźć przyczynę niedrożności. Jedyne co stwierdziliśmy to fakt, że  uszczelka w wężyku wysuwanej wylewki była  lekko przesunięta. Nic innego nieprawidłowego nie znaleźliśmy.  W. zatem wyjął uszczelkę, ułożył prawidłowo, dokręcił wężyk, zamontował baterię w zlewie, następnie już ledwo żywi wstawiliśmy zlew znów w blat szafki, dostawiliśmy całość na miejsce docelowe, W. przykręcił syfon do rury odpływowej oraz wężyki do zaworów doprowadzających wodę. Nakręcił sitka na odpływy w komorach zlewu. Nastąpiła chwila intensywnych modłów i puściliśmy wodę z kranu. Tym razem strumień poleciał normalny, wartki i wesoły. Lawina kamienna stoczyła się nam z serc. W. odetchnął   i stwierdził, że  ma dość i przystępuje teraz do działań kuchennych, czyli będzie robił jarzynową z fasolą, która to fasolę "piękny jaś" namoczyliśmy dzień wcześniej. Umyłam skrzydło z indyka i kawałek wołowego, wstawiłam do gara z wodą na kuchni i zaczęliśmy trochę ogarniać pobojowisko wokół. Usiłowałam domyć blat wokół zlewu z rozmazanego silikonu, co poszło względnie łatwo, natomiast usuwanie silikonu z noży już tak szybko nie poszło, ale jakoś się na raty doczyściło. 



W. obrał warzywa, ja pozbierałam narzędzia, odpady przeróżne i pochowałam to, co wydawało się już niepotrzebne. Koty wpadły coś przegryźć i zdrzemnąć się chwilę. My też chwilowo padliśmy w oczekiwaniu na posiłek. 

Zupa wyszła bardzo dobra, zmywanie w nowym zlewie robiłam jeszcze z pewną nieśmiałością, ale póki co było OK. W. zajrzał tylko do szafki i coś tam jeszcze poprawił przy odpływie, ponieważ troszkę kapało. 

Nieśmiało zapytałam, co z pozostałymi dwiema szafkami, przygotowana na stanowczą odmowę kontynuacji prac. Ku mojemu zdumieniu ale i radości, W. stwierdził, że dziś chce skończyć z meblami i mieć to cholerstwo z głowy, więc teraz idzie porąbać trochę drewna dla relaksu, a następnie zabieramy się za wieszanie szafek. Ponieważ zakupione zostały stosowne wkręty, które miały dźwigać ciężar solidnych drewnianych mebli, pozostało nam wymierzyć odległości i po zamontowaniu tychże wkrętów, powiesić obydwie szafki.

Miałam już co prawda schizę, że i tym razem coś nam skomplikuje życiorys, ale na razie W. przystąpił do demontażu włącznika światła, który należało przesunąć nieco bliżej futryny. Co prawda na razie nie włączał on niczego, ponieważ lampka oświetlająca blat roboczy przed remontem przestała mieć rację bytu, ale jak się potem okaże, znalazł on swoje zastosowanie. Następnie W. zdemontował wieszak na ręcznik kuchenny, który mógł nam zawadzać podczas dalszych prac.

Po dokonaniu stosownych pomiarów W. rozpoczął wkręcanie śrub w ścianę, co okazało się wyzwaniem dla wkrętarki, ale jakoś się z tym uporał.  Wspólnie chwyciliśmy za pierwszą, te większą szafkę i stojąc na różnych krzesłach, balansowaliśmy aby celnie zahaczyć wieszakami. Wieszaków było trzy sztuki, ale W. stwierdził, że trzeci wkręt  dołoży później, bo trudności będą z trafieniem wieszakami w dwa haczyki przy tych gabarytach szafki. Szafka wreszcie zawisła i od razu zrobiło się pięknie. W. przystąpił do wkręcania kolejnych śrub, przywiesiliśmy szafkę z ociekaczem, która jakoś dziwnie odstawała. W. próbował usprawiedliwić błąd w pomiarach krzywą ścianą, ale jednak ja byłam stanowcza w kwestii dokonania korekt. W. niepocieszony musiał poprawić jeden z wkrętów i tym razem wyszło dobrze. Jednej kwestii nie przemyślałam, mianowicie powinnam zaznaczyć producentowi, że szafki będą wisiały koło siebie i żeby nie montować  listew wykończeniowych na zwieńczeniu w miejscu styku. Powstała bowiem kilkucentymetrowa przerwa, gdyż nie dało się szafek zbliżyć do siebie. No trudno. 

Przyglądaliśmy się z zadowoleniem efektowi, umieściłam wyposażenie szafek w środku, czyli półki, stojaki na talerze i tackę pod ociekaczem, którą chyba zdejmę, bo to jest zawsze element, który się szybko brudzi i wygląda okropnie, a ja nie mam nic przeciwko, żeby woda z umytych naczyń kapała sobie do zlewu. Ustawiłam czajnik, kuchenkę oraz pojemniki pełniące obecnie funkcję bardziej dekoracyjną niż użytkową. W. przymocował wieszak na ręcznik w nowym miejscu i zapytał nieopatrznie, czy coś jeszcze mamy do zamontowania, a ja przypomniałam sobie o świetlówce, którą kupiłam wraz z kinkietami przeznaczonymi do oświetlenia byłej sieni, która teraz była częścią jakby jadalnianą kuchni. 

Świetlówka miała być zamontowana podszafkowo nad blatem roboczym i teraz W. oglądał ją podejrzliwie próbując dociec jak to złożyć do kupy. Złożyliśmy zestaw dwuelementowy dość szybko, ale pozostawała kwestia miejsca mocowania. W. upierał się, że podszafkowo to bez sensu z uwagi na ozdobną listwę, która będzie tłumić światło. Ponadto w komplecie montażowym były strasznie drobne śrubeczki, których W. jak stwierdził, za chiny nie wkręci w tę litą brzezinę. Wreszcie doszliśmy do porozumienia, po kilku próbach z zapaloną świetlówką, że na ścianie pod szafką będzie OK. Świetlówka miała wtyczkę i zasilacz, więc na roboczo podłączyliśmy ją do gniazdka przy blacie roboczym, niestety są tam tylko dwie możliwości wtyku, obie zajęte przez czajnik i przez kuchenkę elektryczną. Kabel był za to długi i plątał się przy kuchence, co powodowało potencjalne zagrożenie. Ustaliliśmy że jest ro rozwiązanie mocno tymczasowe.

W. wymyślił po chwili, że kabel podłączy się do niewykorzystanego przewodu po dawnej lampce i świetlówkę będzie się uruchamiało tym włącznikiem, który W. przesuwał wcześniej. Pomysł przedni, ale realizacja została odłożona na dni następne, bo już naprawdę mieliśmy serdecznie po kokardę. 




Posililiśmy się cebularzami, pooglądaliśmy efekt naszych wysiłków i uznaliśmy, że pora na kąpiel i spanie, bo przecież c.d. tylko czeka żeby n. o ile wszyscy kochani czytelnicy nie padli z nudów po tym odcinku.





 




piątek, 13 maja 2022

I znowu przyszedł maj cz.I

 Kolejny pobyt zaplanowaliśmy na majowy weekend i okolice, a zatem w zasadzie niedługo po powrocie z pobytu kwietniowego. Wyjazd miał się odbyć w piątek rano z uwagi na umówiony transport naszych zamówionych mebli, co okazało się bez sensu o tyle, że kurier z ładunkiem zameldował się pod naszą bramą dokładnie dzień wcześniej, mimo że dwa dni wcześniej dzwoniłam do firmy przewozowej i uzgodniłam, że dostawa będzie  wtedy kiedy i my będziemy na miejscu.

Zatem naprędce i gorączkowo dzwoniliśmy do sąsiadów, żeby ewentualnie odebrali meble, zresztą jak się okazało pan kurier i tak nie dałby rady wjechać do nas na podwórko, ponieważ jak oznajmił, przyjechał tzw. solówką. Więc i tak musiał towar zostawić u Bożenki. Pan kurier przepraszał, opieprzał dyspozytora, że go tak wystawił, ale wolał już towar wyładować niż jechać 60km jeszcze raz następnego dnia. Trudno, grunt że meble przyjechały. 

Zatem w piątek pojechaliśmy, ale bez napinki i pospiechu. Około 9.00 wyruszyliśmy z kolejnym ładunkiem drewna, donicą z różą, wykopaną rok czy więcej temu właśnie z wiejskiego, w celu poratowania zdrowia tejże róży, schnącej sobie pod płotem SN. Poza tym mieliśmy różne różności, w tym dodatkowe utensylia do wieszania szafek. Okazało się potem jednak, że wieszanie szafek w porównaniu z tym, co faktycznie nas czekało, to była bułka z masełkiem 82% tłuszczu.

Mieliśmy środek na robale w drewnie, ponieważ zamierzaliśmy ostatecznie rozprawić się z kołatkiem w sufitach w sieni i łazience. Poza tym kolejne uprane jutowe dywaniki, domowe duperele kupione przed wyjazdem, w tym bardzo eleganckie wiadro blaszane mające pełnić rolę śmietnika, a także łyżkę cedzakową, której brakowało W. okropnie.

Zatrzymaliśmy się po raz pierwszy znów w Mościbrodach, tradycyjnie W. na kawę, a ja na spacer z psami. Jednak tym razem trafiliśmy na transport świnek do zakładów mięsnych i  słysząc te łamiące serce kwiki zarządziłam ewakuację.  Pojechaliśmy zatem dalej, ja z nadzieją że skoro chłód się utrzymywał to może będą jeszcze zawilce. Co prawda na niebie dykta, zero słońca, więc nie były to już te warunki do zdjęć, co poprzednim razem ale postanowiłam wypatrzeć jakieś fotogeniczne miejsca.  

Wilgotne lasy liściaste mijane po drodze istotnie jeszcze pełne były białych kwiatków, ale my zatrzymaliśmy się dopiero za Radzyniem, w dwóch miejscach.  Obiektyw co prawda miałam nieodpowiedni, bo manualną portretówkę, ale już mi się nie chciało  grzebać w torbie i wymieniać.

Oto nasza polska odpowiedź na lasy z bluebells w Wielkiej Brytanii









Potem był jeszcze postój na tankowanie i na koniec zatrzymaliśmy się w Wisznicach po obiad w zajeździe, bo kiszki już nam marsza grały. W. oznajmił wychodząc z zamówieniem, że w środku siedzi parka: on o wyglądzie bandyty, ona lalunia z mikroskopijnym pieskiem w typie cziłała. Popatrzyliśmy na parking i od razu dopasowaliśmy do nich jeden z samochodów, jakieś wypasione Audi z rejestracją z zachodniopomorskiego.

Wreszcie około 13.30 dotarliśmy na miejsce. W pierwszej kolejności zauważyliśmy obłędnie kwitnące śliwy i klon, w których buczały niezliczone pszczoły. 

Tu słychać raczej ptactwo niż pszczoły, ale też ładnie.



Zieleń pokryła bidę, która zastaliśmy w marcu. pachniało jak tylko w maju pachnieć potrafi. Zjedliśmy przywieziony obiad, a potem poszliśmy się poszwendać po ogrodzie. Znienacka wyszło słońce i zrobiło się przyjemnie ciepło.






W domu za to chłodno, więc postanowiłam rozpalić pod kuchnią. W. zebrał się po zakupy, ja jak zwykle wykonywałam inicjalne czynności, rozpakowywałam graty i dokładałam do ognia. Zębas  biegał po terenie, koty jak zwykle przepadły, a Wańka po krótkiej przechadzce padła na koc w sypialni i zasnęła snem kamiennym. Z chrapaniem.

Przyszło mi w pewnym momencie do głowy, że obejrzę dokładnie opakowania tych wszystkich szuwaksów do konserwacji podłogi w kuchni. Miałam bowiem niejakie wątpliwości czy majstry czegoś nie popierniczyli i czy faktycznie użyli właściwego środka. Plamy na niektórych płytkach wskazywały, że coś tym zabezpieczeniem poszło nie tak. Szuwaksy stały w łazience, więc obejrzałam sobie etykiety i wyszło, że chyba powinni posłużyć się impregnatem woskowym. Nawet jeśli się posłużyli, to postanowiłam, że ja się też posłużę i zobaczę czy to coś zmieni na lepsze. Wosk był płynny i dawał się ładnie rozprowadzać za pomocą kawałka ręcznika papierowego. Podłoga nabierała ciemniejszej barwy a po wyschnięciu utrzymywał się delikatny satynowy połysk. Całkiem ładnie. Postanowiłam wysmarować część kuchenną, w szczególności w okolicy najintensywniej użytkowanej. Grzbiet mnie trochę bolał, ale postanowiłam zrobić jak najwięcej, a potem zgodnie z instrukcją dać druga warstwę. 

W. tymczasem wrócił z zakupami i nieoczekiwanie z naszymi meblami na pace samochodu. Michał pomógł mu je wrzucić na Volkswagena, ale zdjąć i wnieść musieliśmy już sami, bo Michał spieszył się gdzieś. W sumie poradziliśmy sobie całkiem niezłe, meble były zapakowane w twardy karton i zawinięte folią. Wtaszczyliśmy trzy szafki do sieni i zaczęliśmy odwijać pierwszą, zidentyfikowaną jako zlewową. I tu naszym oczom ukazała się bardzo ładna szafka, ale... z pełnym blatem. Zlew zakupiony dużo wcześniej był zlewem wpuszczanym, rysunek zwymiarowany wysłałam do producenta mebli, no i nie przyszło mi do głowy że nie wytną mi tej dziury fabrycznie. Patrzyliśmy się na szafkę i na siebie i gorączkowo myśleliśmy co z tym fantem zrobić. 


Najpierw zadzwoniliśmy do producenta. Pani w telefonie przy pomocy słowotoku zapierała się, jakoby dostała od nas wymiary zlewu, poza tym oni nigdy w standardzie otworu na zlew nie wycinają i w ogóle nie wie o co nam chodzi. Próbowałam przebić się jakoś przez ten potok, próbował i W., nieco bardziej stanowczo, a stanowczość ową mogli usłyszeć bliżsi i dalsi sąsiedzi, ale nic z tego nie wyszło. Pani niczego nie przyjmowała do wiadomości, w końcu wkurzona rzuciłam parę przykrych słów i na tym rozmowa się zakończyła. Wróciliśmy do czynności koncepcyjnych. Oczywiście koncentrowaliśmy się wokół technologii, jaką moglibyśmy się posłużyć w celu wycięcia dziury. W. już kombinował, że następnego dnia trzeba będzie pożyczyć, względnie kupić wyrzynarkę. Nagle mnie olśniło, pogalopowałam do szafy w sieni, którą czyściłam z zewnątrz i  wewnątrz w marcu i właśnie wewnątrz wstawiłam różne walizeczki z narzędziami. W jednej z walizeczek była...wyrzynarka! Byliśmy uratowani, przynajmniej jeśli chodzi o sprzęt.  W podłączył urządzenie, wyglądało na to, że jest  sprawne, choć marki bliżej nieznanej.

Wstawiliśmy szafkę na miejsce docelowe, przymierzyliśmy i przystąpiliśmy do odpakowywania zlewu. Zlew był ciężki jak piorun, a musieliśmy go jeszcze odwrócić do góry dnem i położyć na blacie celem odmierzenia odległości pozwalających na precyzyjne wycięcie dziury. Stękając jakoś umieściliśmy zlew na szafce i W. przystąpił do pomiarów i skomplikowanych obliczeń matematycznych. Wreszcie odrysował na blacie kształt jaki należało wyciąć i wywiercił wiertarką otwory w narożnikach odrysowanego kształtu. Pochwalił się, że całkiem niedawno oglądał jakiś filmik na YT na podobny temat, więc jest świeżo wyedukowany. Najpierw próbnie wyciął w blacie taki jakby półksiężyc, żeby wypróbować sprzęt. Poszło ładnie, półksiężyc wypadając, walnął z impetem w dno szafki.  Ja popatrywałam podejrzliwie w kierunku mebla, ponieważ wciąż nie bardzo mogłam uwierzyć, że ten kolor jest kolorem écru. Dla mnie był to po prostu odcień bieli, ale postanowiłam jeszcze obejrzeć w świetle naturalnym. Dobrze, że do jakości wykonania nie miałam zastrzeżeń. Wszystko zrobione dokładnie, starannie i solidnie.

W. wystawił szafkę na środek kuchni i przystąpił do wycinania dziury. Ja podtrzymywałam część wycinaną, żeby nie rąbnęła wypadając. Wreszcie dziura została wykonana i nadeszła chwila prawdy. Wtaszczyliśmy zlew i wstawiliśmy go w otwór. No i pasowało! 





W. dumny z siebie oznajmił, że następnego dnia kupi silikon i uszczelni łączenie na rancie. Wyjęliśmy też baterię, która leżała tu chyba ze cztery lata najmarniej i wreszcie się doczekała. W. oglądał badawczo wężyki i inne części pod kątem ewentualnej konieczności dokupienia czegoś potrzebnego do montażu.

W. wyciął jeszcze półkole w dnie szafki, aby weszła tam rura odpływowa, a szafka mogła być dosunięta do ściany. Ja pakowałam kartony i folie, którymi owinięte były szafki i składowałam je w mrówczanym z braku innego miejsca. Wreszcie uznaliśmy, że daliśmy radę, jesteśmy genialni a przynajmniej nadzwyczaj zdolni i chyba pora spać. 

Ja poczekałam, aż W. się umyje i pójdzie do sypialni, żebym mogła w spokoju dokończyć woskowanie, które bardzo na korzyść zmieniło wygląd podłogi. Po skończonej pracy i ja padłam do łóżka, a  c.d. przyniósł kolejne wyzwania, gdy tylko n.