niedziela, 31 lipca 2022

Czerwcowe noce i dnie cz.III

Sobotni poranek był słoneczny i oczywiście zapowiadał się morderczy upał. Póki co rozpoczęłam rozruch poranny przy kawie na leżaku wystawionym przed werandą, w gąszczu nieskoszonych traw, ponieważ W. zabronił mi tu wjeżdżać z ciężkim sprzętem. Ma tu bowiem stanowisko krwiściągu jednorocznego, który ponoć przetrwał jako relikt poprzedniego sezonu, gdzie zamiast trawy była tu łąka kwietna. 



W. w szlafroku, choć pewnie najchętniej sterczał by tam goły, podlewał z węża rondo AWR. Polazłam do niego z aparatem, a koty radośnie pogalopowały za mną. Niestety kotów tambylczych nie było wcale, nawet kotka Bożenki zakończyła żywot, jak zeznała sama Bożenka poprzedniego dnia.  Rano nie widzieliśmy się, jedynie sterta świeżej sałaty i koperku na ganku świadczyła, że jak umowa to umowa. 

Po śniadaniu wstawiłam psie żarcie na kuchence i  starałam się dociąć trawę na obrzeżach ścieżek, bo tej kosiarka nie bierze. Robiłam to przy pomocy nożyc do żywopłotu i średnio mi to wychodziło. W. chwycił kosę, naostrzył i ruszył w step. Ja z kolei z grabiami weszłam w różankę, a potem wjechałam tam kosiarką, żeby wylizać jak najwięcej zakamarków. Tu jest zawsze mnóstwo szarpania, bo nierówności, konieczność omijania licznych mniejszych i większych krzaczków, krótkie odcinki do koszenia. Ale jakoś się udało. 

Przed domem siedziała Emilka, której tylko odmachałam, bo kosiarka warczała jak ruski traktor. Róże wyjrzały z traw i z przyjemnością zrobiłam kilka fotek mimo niekorzystnego oświetlenia. 




Wielki krzew Frulingsgold rozłożył się na ziemi prawie kompletnie, ze środka natomiast wyrastały młode pędy, więc chyba nasze ostre cięcie zimą podziałało stymulująco.  W. wszedł z kosą w Aleję Bzów i na ostatnich metrach złamał kosę. Trochę się zafrasowaliśmy, bo narzędzie pożyczone i trzeba będzie jakoś zadośćuczynić. 


Gorąc się zrobił konkretny, robactwo żarło, pokrzywy parzyły. W takich chwilach marzę o chłodnych marcowych dniach. Weszłam do domu, gdzie temperatura była bardziej znośna, łyknęłam wody i wyłączyłam kuchenkę. W. przeniósł zraszacz na Albiczukowski, przebrał się i udał po zakupy. Ja się szwendałam z aparatem po ogrodzie, a w domu tłukłam muchy. Ogród dojrzewa, trawy coraz wyższe i bardziej wyraziste, krzewy tworzą już spore plamy koloru. Lilie pięknie zapączkowane. 

















Od sąsiadów dobiegają odgłosy biesiady, czyli rozmowy i głośne salwy śmiechu. Trochę tłumi je odległość, więc tak bardzo nie przeszkadzają.  W. wrócił z zakupami i oznajmił, że kosę można kupić u pana Stasia w Sosnówce, ale też w Wipaszu w Wisznicach także można zamówić. Zjadam lody i ubieram się, ponieważ W. wypatrzył w okolicy jakieś imponujące pola maków. Biorę aparat z jednym obiektywem, wsiadamy do samochodu zostawiając w domu rozczarowanego Zębasa. 

Jedziemy przez wieś, a potem drogą do Sosnówki. Po drodze mijamy jakiś ślub przed kościołem i gapiów przy płotach okolicznych posesji. Za oknami samochodu przesuwają się matki z dziećmi na rękach, staruszkowie przegięci w różne strony, oparci o drewniane sztachety, patrzący trochę na zbiegowisko pod kościołem, trochę na nas. Potem mijamy jakieś gospodarstwo, gdzie rośnie plantacja czarnego bzu. Horyzont faluje od żaru. Za chwilę widać już smugi czerwieni na polach zboża. Gdzieniegdzie przetykane są one  błękitem chabrowych gwiazdek. Nie ma jak się zatrzymać, bo po obu stronach drogi rowy, więc W. po porostu staje, włącza awaryjne. Wychodzę z aparatem i patrzę, jak można tu coś ciekawego uchwycić. Niestety wieje lekki wiatr, co dla każdego fotografa jest zmorą.  Samochody mijają nas w pędzie. 

Przymierzam się do kilku kadrów i jedziemy dalej. Zatrzymujemy się przed jakimś gospodarstwem, które wygląda na opuszczone, choć droga do niego wykoszona. Wchodzę w zboże ale stoję na skraju tak, żeby nie podeptać.  Wiatr wzmaga się i przycicha, więc staram się wykorzystać momenty, kiedy kwiaty stoją prawie w bezruchu. Można tu spędzić i pół dnia z aparatem, ale temperatura nie daje popracować dłużej niż 20 minut. 








Wracamy do samochodu, ale W. nie jedzie w stronę domu tylko gdzieś dalej. Tajemniczo oznajmia, że coś mi chce pokazać, o ile to coś sobie nie poszło. Zachodziłam w głowę, o co może chodzić dopóki nie zatrzymaliśmy się pozornie w środku niczego. W. wysiadł i machając ręką dawał znaki, że to coś jest. No i po wspięciu na strome dość pobocze zobaczyłam to





Krowy, widok na wsi teoretycznie niezbyt egzotyczny, ale patrzyłam jak urzeczona. Najbliższe zwierzątko też patrzyło badawczo, następnie dało znak pozostałym i wszystkie synchronicznie pokazały nam ogony. Postaliśmy jeszcze chwilę, nagle nadleciał jakiś wielki giez, więc w szybkim tempie wsiedliśmy do samochodu i udaliśmy się w dalszą drogę, robiąc już sobie po prostu wycieczkę po okolicy. Po drodze zatrzymaliśmy się przy krzyżu przydrożnym, który zwrócił moją uwagę dwiema figurami stojącymi po obu stronach krzyża. 



Potem pojechaliśmy do wsi, w której OMC nie kupiliśmy siedliska zanim znaleźliśmy nasze. Jest to mleczna wieś w dawnych dobrach Sapiehów. Pokręciliśmy się po wsi, uwagę naszą zwrócił drewniany dom, gdzie mieści się Ośrodek Kultury, Tradycji i Edukacji.  Przydrożny krzyż wyglądał trochę jak totem plemienny. Natomiast nie było pod nim sztucznych kwiatów!

W głębi, kawałek od drogi żywota dokonywał stary drewniany dom. 


Obok powstawały nowe, z gotowych, bezstylowych projektów, psujące widok swoimi betonowymi ścianami i nowoczesnymi ogrodzeniami. 

Wyjechaliśmy na drogę do Wisznic i wróciliśmy do domu.

Do obiadu zasiedliśmy przy stole wystawionym przed werandę, co wymagało trochę wysiłku, żeby znaleźć w miarę równy kawałek podłoża. Uznałam, że jeśli butelka z winem ustoi, to możemy zasiadać. 


Z powodu upału nie bardzo chce nam się cos jeszcze robić. Ustalamy że w niedzielę wyruszymy rano, żeby zdążyć przed skwarem.

Jeszcze kilka (naście) zdjęć na pożegnanie 

















Pakujemy co się da do samochodu, żeby zaoszczędzić czas rankiem. W. jeszcze przestawia podlewanie. Ja po prysznicu zasypiam zastanawiając się, czy koty da się połapać następnego dnia.

Rano po kawie i śniadaniu ładujemy resztę gratów do samochodu, ściągam pościele i ręczniki do prania. Koty jakoś objawiły się i zostały zainstalowane w transporterze. Zamknęliśmy dom i z żalem skierowaliśmy się w stronę stolicy, a zatem: do następnego razu!