niedziela, 31 lipca 2022

Czerwcowe noce i dnie cz.II

 Pierwszy o poranku ruszył się W. i to on odkrył ślady morderstwa dokonanego na krecie przez znanego sprawcę. Zatem zanim wstałam poczekałam na wyprowadzenie zwłok, a dumny Maszka uwalił się na kanapie i zapadł w sen kogoś, kogo wyrzuty sumienia w ogóle nie trapią. 

Jak zwykle dzień zaczęłam od karmienia zwierząt oraz od kawy. W. udał się znów w teren, skąd przyniósł naręcze jadalnej zielenieni otrzymanej od Bożenki oraz wieści o tym, że solidne padanie miało tu miejsce tydzień wcześniej. Skonsumowaliśmy część zielska w ramach śniadania wraz z jajecznicą. 

Temat przewodni poranka stanowiły rozważania o koszeniu trawy. W. wpadł na pomysł, że trawę skosi się kosą, a potem poprawi kosiarką. Kosy oczywiście nie posiadaliśmy, zatem W. udał się do Michała i przyniósł stamtąd tradycyjne narzędzie  Obejrzał sprzęt i skomentował, że widać że gospodarz młody bo kosa nie wyklepana i nie naostrzona. Do ostrzenia kosy użył kamiennej ostrzałki do noży i tak nastąpiła historyczna chwila, kiedy to W. po 25 latach ponownie chwycił kosę i po raz pierwszy tu w naszym ogrodzie wiejskim zrobił pierwszy ruch kosząc pierwszy łan trawy. Koszenie kosą to proces bezgłośny (chyba że kosiarz towarzyszy sobie wokalnie), bezkosztowy, ponieważ nie zużywa się drogocennego paliwa no i w ogóle takie pachnący trochę "Nad Niemnem" i tym podobnymi klimatami. 






Ja na razie miałam odczekać aż pokos przeschnie i następnie zgrabić siano na kupki. W międzyczasie zatem zajęłam się uprzątaniem placyka biesiadnego przed domem, który był jeszcze zabezpieczony folią położoną w ubiegłym roku. Na folii leżały sterty ścinków i wiórów drewnianych po pracach naszego, pożal się boże stolarza, jakieś puste doniczki i wszelaki śmieć. Zgarnęłam to wszystko, wióry wywaliłam na rabatkę przed oknem łazienki, folię nie bez trudu zwinęłam w kłąb odkrywając pod nią nieprzeliczone kolonie mrówek, które w obliczu rujnacji swoich domostw zaczęły nerwową bieganinę, również po moich stopach i łydkach, więc do czynności porządkowych doszło jeszcze strząsanie z siebie tego towarzystwa. Trudno, trzeba było zamieść placyk, powodując ostateczny Armageddon na mrówczym osiedlu mieszkaniowym. To samo potem nastąpiło podczas zwijania włókniny ze ścieżki ceglanej, więc szybko zeszłam z tego odcinka czekając aż mrówki się uspokoją. Potem znów doprowadziłam je do szału zamiataniem, ale sorry. Nie do pogodzenia były nasze potrzeby.






Na szczęście poza mrówkami (przeciwko którym ogólnie nic nie mam) pojawiły się tłumnie zawisaki, stołujące się na kocimiętkach. Oczywiście złapanie ich w obiektyw w punkcie ostrości  to senne marzenie 



Zajęłam się podwiązywaniem róż, które pod ciężarem kwiatów miejscami pokładły się na innej roślinności. Szczególności taka jedna róża, którą kiedyś kupiłam u Ewy Jarmulak i która rosła tak sobie, w ostatnim sezonie wystrzeliła wielkimi pędami i zakwitła obłędnie, ale obecnie leżała  w trawie i okolicznych krzakach. Podnosić się jej nie odważyłam, bo jak sądziłam wszystkie kwiaty pourywam szarpiąc ją podczas uwalniania z zielska.  Podejrzewam, że to chyba jest Corporal Johann Nagy, ale głowy nie dam.



Pogoda dopisywała, więc trawa skoszona przez W. podeschła dość szybko. Chcąc użyć kosiarki musiałam uprzątnąć siano, za co zabrałam się z umiarkowanym zapałem. W. chwilowo odpoczywał, więc poprosiłam o odpalenie kosiarki. Ruszyłam od stodoły w stronę bramy wjazdowej z zamiarem rozpoczęcia od wykoszenia pasa trawy przed płotem, Finalnie zrobiłam tam tylko trzy przejazdy od strony drogi, ponieważ im bliżej płotu tym trawa była coraz wyższa, a poza tym kwitły w niej pojedyncze maki, kąkole i inne polne kwiatki, więc szkoda mi było je niszczyć. Wróciłam zatem na trasę: stodoła-brama i jeździłam sobie omijając slalomem kupki siana i odrzucając pętające się węże do podlewania.  Omijałam także kępę cykorii rosnącą po środku drogi na wysokości obory, ponieważ W. liczy że się obsieje, więc sterczały sobie takie badyle. 






W. ubrał się i pojechał po zakupy i oczywiście na lody. Ja kosiłam zawzięcie mimo upału i prażącego słońca. Chciałam zrobić jak najwięcej, zawijam do sadku kosząc ścieżki choc tam trawa dość wysoka, której W. nie kosił. Kosiarka radzi sobie całkiem nieźle, ale fragmentami muszę kosić dwa-trzy razy te same miejsca. Ścieżka do Bożenki to hardcore, tu walczę (i warczę) jakiś czas żeby przebić się przez chaszcze, pokrzywy i co tam jeszcze. Wjeżdżam jeszcze w różankę, ale po kilkunastu metrach kosiarka mówi stop. Prawdopodobnie skończyło się paliwo. Dobrze, że W. pamiętał o zabraniu kanisterka i miałam nadzieję, że dowiezie co trzeba.  Zajęłam się zatem odchwaszczaniem okolicy ganku, kiedy W. nadjechał i oznajmił, że CPN zamknięty i podobno dopiero za dwie godziny otworzą. 

Ja już w zasadzie miałam dość, wlazłam zatem pod prysznic i ze wstydem przyznaję, walnęłam się do łóżka.  W. przyniósł mi lody oraz truskawki, które były już odszypułkowane. Były to drobne, bardzo ciemne owoce, przypominające taką dawną odmianę Murzynek, która to nazwa jest teraz wielce niepoprawna politycznie.  

Na obiad W. planował ziemniaki w mundurkach z wody z koperkiem oraz kotlet schabowy. Ja póki co zdrzemnęłam się dwie godzinki, co mi dobrze zrobiło. W. w tym czasie zebrał zgrabione siano i wyręczył mnie w koszeniu tego, co ominęłam, ponieważ znalazł jeszcze jakieś paliwo w tutejszym zbiorniku. Skutkiem tego wypoczęta i świeża wylazłam na zewnątrz i...nie było co robić. Na ścieżce za to pojawiła się Bożenka z wiadrem kartofli, spytała, czy czego nie trzeba, więc uśmiechnęłam się o kolejną porcję zieleniny , którą obiecała podrzucić rano na śniadanie. nadmiar zieleniny najwyraźniej skłaniał ją do rozdawnictwa, bo jak się wyraziła: "jak Wy nie zjecie to królikom dam". Zaprosiłam ją do kuchni, obejrzała wszystko jeszcze raz i pochwaliła, że ...czysto. Kartofle przesypałam do naszego wiadra, podziękowałam ładnie i Bożenka oddaliła się, po drodze urywając sobie kilka liści rabarbaru. 

W. zajęty był sadzeniem bylin przy starym kompostowniku, głównie różne odmiany kuklików z Zielonych Progów.  Zabezpieczył je dość konkretnie

Usiedliśmy do stołu do obiado-kolacji, którą zakończyliśmy truskawkami na deser. Wróciłam następnie pod kołdrę, W. udał się do ogrodu w celu podlania tego, co posadził. Na zewnątrz zapach siana mieszał się z zapachem jaśminowca, ptaszyska latały nad głową, udając się na nocny odpoczynek. O tej porze roku całkowite ciemności praktycznie nie zapadają.

W RL nadawano koncert jakiegoś zespołu, którego nazwy nie pomnę, ale może to i lepiej bo trudno było znieść wokalistę, który fałszował równo ton w ton. W wiadomościach cały czas powtarzano informację o tym, że Komisja Europejska pozytywnie zaopiniowała wniosek Ukrainy o członkowsko w Unii Europejskiej. No, co do tego jak wygląda funkcjonowanie administracji tego kraju i to nie  warunkach toczącej się wojny, to ja coś nie coś wiem i jeśli ten wniosek jest traktowany poważnie a nie jako propagandowa zasłona dymna, to za mojego życia Ukraina na członkostwo nie ma szans. 

Zasypiałam przy ostrzeżeniach o kolejnych upałach, które miały nadejść w niedzielę, co być może będzie miało wpływ na c.d.  który praktycznie za chwilę n.





3 komentarze:

  1. Koszenie kosą mnie zachwyciło! Jaka szerokość koszenia! Żadna kosiarka się nie umywa. Tylko uważać trzeba, coby żadnego zwierzaka nie dziabnąć.
    A ogród pięknie wygląda. Placyk biesiadny przypadł do gustu zwierzakom :-).
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorotko, kosa to narzędzie bardzo pożyteczne, choć nie nakłonię chyba W., żeby za każdym razem je stosował :) Zębas był pod kontrolą, bo w tej wysokiej trawie o wypadek nietrudno. Nie zapomnę któregoś z ubiegłorocznych odcinków Gardener's World, gdzie właśnie był reportaż o narzędziach do koszenia i ewolucji kosiarki. Pokazywali wiekowego pana, który kosą ostrą jak miecz samurajski cyzelował wielkie trawniki przy jakimś angielskim pałacu, przy czym pokos miał jakieś trzy-cztery milimetry... Oglądanie procesu koszenia w zwolnionym tempie-bezcenne!

      Usuń
  2. Koszenie kosą jest super. Ja też chciałam się nauczyć, ale na razie poległam, bo u nas jest strasznie nierówno za sprawą licznych kopców gryzoni i cały czas ostrze utykało mi w jakimś, a kosisko przejmuje wtedy całe drganie. Ale M. kosi nią często i też na bosaka. :) I generalnie dla wszelkich małych stworzeń jest to bezpieczniejsze niż wykaszarka, kosiarka, czy koszący traktor.
    Z mrówkami mam podobnie: szanuję i jest ich u nas pełno, różne gatunki. Ale czasami jednak za bardzo wchodzą nam w paradę i wtedy muszą sobie szukać nowego lokum.
    W. posadził i wyściółkował. :D Najpierw zerknęłam na zdjęcie, a dopiero po chwili przeczytałam opis. Myślałam przez moment, że to znowu jakaś ekipa budowlana zostawiła po sobie stertę śmieci. :D

    OdpowiedzUsuń