niedziela, 31 lipca 2022

Czerwcowe noce i dnie cz.I

Haniebny poślizg czasowy w relacjonowaniu wiejskich wyjazdów jest niezaprzeczalny, ale naprawdę nie miałam kompletnie nastroju do TFUrczości literackiej w ostatnich tygodniach. Dziś korzystając z deszczowego weekendu siadam jednak do klawiatury i do moich notatek oraz zdjęć i uzupełniam wpisy.

W czerwcowy czwartek świąteczny udało nam się wyruszyć całkiem wcześnie, ponieważ mieliśmy na uwadze brak regulowanej temperatury w pojeździe wciąż zastępczym, a co za tym idzie możliwość ugotowania nam się naszych zwierząt. O 7.30 zatem już odjeżdżaliśmy spod domu z Wańką zajmującą całą przestrzeń ładunkową (kto orientuje się w konstrukcji Renault Kangoo, ten wie) oraz niezbędnymi bagażami, niedużą skrzynką z bylinami, pakunkiem z zakupionym stolikiem-pomocnikiem kuchennym  i transporterem z kotami. Zębas tradycyjnie podróżował u mnie na kolanach, choć to może nie do końca zgodne z przepisami, ale inaczej się po prostu nie da.  

Zatem wyruszyliśmy autem koloru dojrzałego banana trasą S8 i w pewnym momencie poczuliśmy zapach jakby palonego plastiku. Na szczęście zapach wywietrzał po kilku minutach, więc odetchnęliśmy z ulgą, ze to nie u nas coś się fajczy. Pojechaliśmy trasą na Lublin i dalej na Kock i Radzyń. Przy S17 zjechaliśmy na chwilę do karczmy umiejscowionej strategicznie obok MOPu. Pogoda piękna, na parkingu dwa samochody na krzyż, ponieważ było ciągle jeszcze dość wcześnie. W. poszedł napić się kawy, a ja wzięłam psy na spacer po terenie ogrodowym, gdzie były i grupy krzewów, bylin a także oczko wodne z kaskadą. Psy napiły się wody, a przy wsiadaniu do samochodu zauważyłam leżący na krawężniku zegarek. Nie bardzo wiedziałam, czy zabierać i nieść do obsługi restauracji czy zostawić, bo pewnie ktoś wróci po niego. Ostatecznie pozostawiłam czasomierz tam gdzie leżał.  

Po drodze do Radzynia minęliśmy kilka  pól z morzem czerwonych maków i W. obiecał, że wybierzemy się na zdjęcia, jeśli tylko w okolicy znajdziemy podobne.  Albowiem jak wiadomo, fotograf ciągu roku musi zaliczyć pole rzepaku, pole maków, pole słoneczników i wrzosy :) 

Około 11.00 dotarliśmy na miejsce, w ogrodzie powitała nas trawa po pas, co oczywiście sprowokowało dyskusję na temat naszego nieprzygotowania na tę okoliczność, albowiem W. nie zabrał wykaszarki. Berta oczywiście odpadała w przedbiegach, bo po prostu auto nie nadaje się do transportu czegoś takiego. Postanowiliśmy pomyśleć nad rozwiązaniem później. Na razie wleźliśmy w krzaki i pierwsze co rzuciło się w oczy, to obłędnie kwitnące róże. Veilchenblau w tym sezonie zaszalała, ponieważ praktycznie wcale nie przemarzła zimą. Przyjechaliśmy na sam początek kwitnienia, ale widać było, że łuk metalowy nad ścieżką obok małpiarni zostanie przez nią zdominowany.





Inne widoczki różane i nie tylko

Piwonia na Autorskiej


John Davies


Leopold Ritter (von Sacher-Masoch)


Monika


Francois Juranville



Ritausma

Gipsy Boy



New Dawn


Tego miejsca kompletnie nie rozpoznaję :)


Resztki Kardynała Richelieu


Himmelsturmmer, w tle Gishlaine de Feligonde


F.J. Grootendorst


Minette na pierwszym planie, na drugim chyba Himmesauge


Campfire


Lykkefund


Małgosina czyli róża od MaGorzatki


No właśnie chyba Himmelsauge 




Ostatnie kwiaty Single Cherry



Po pobieżnym przeglądzie ogrodu weszłam do domu i z zadowoleniem odnotowałam, że robak po zabiegach trucicielskich osypał się na podłogę czyli wysiłek się opłacił.  W pierwszej chwili myślałam, że to mysie bobki i zdziwiłam się, że latem tu myszy zachodzą, ale po uważnym przyjrzeniu się podczas zamiatania stwierdziłam, że to małe czarne wredne drewnojady. W jednym miejscu nad drzwiami do kuchni jeszcze jakiś niedobitek żerował, o czym świadczyła malutka kupka trocin na podłodze. Trzeba będzie powtórzyć zabieg. Miałam nadzieję, że gdzieś jeszcze uchowała się resztka preparatu. 

W. wrócił z ogrodu i oznajmił, że ustawia podlewanie, ponieważ nie zauważył jakichś śladów obfitych opadów, jest dość sucho i nie wiadomo, czy pogoda zaoferuje w najbliższym czasie jakieś deszcze. Ja z kolei zauważyłam, że totalnie ominęło nas kwitnienie lilaków i irysów, poza jakimiś niedobitkami tych ostatnich. Trawa wyrosła wielka, zastanawialiśmy się czym by tu ją ruszyć, tradycyjna kosiarka raczej nie da sobie rady.

Póki co zgłodnieliśmy, W. przyrządził przywiezione z miasta pielmeni z masłem i świeżo mielonym pieprzem. Do tego białe winko. Następnie dokonałam pewnego przemeblowania w kuchni, a mianowicie wyniosłam wszystkie wiadra z opałem do obory, ponieważ zajmowały miejsce, wyglądały dość paskudnie i przez następne kilka miesięcy nie będą potrzebne. Zostawiłam tylko stojak na drewno.

Zamiotłam podłogę na werandzie, gdzie znalazłam kilak martwych szerszeni. W. z gazetą ułożył nie na werandowej kanapie i po chwili już drzemał. Ja coś tam sobie czytałam, wtem pojawił się Maszka z żywym kretem w ryju. Kreta wypuścił nam w domu, więc obudziłam czym prędzej W. i zaczęło się łowienie zwierzaka, który wlazł za lodówkę. W. złapał jeden z gumofilców i czekaliśmy, aż kret wlezie do niego szukając kryjówki przed podekscytowanym i drepczącym między naszymi nogami kotem. Wreszcie się udało, kret został uwolniony, ale nie na długo ponieważ kolejnego poranka W. znalazł przed werandą już krecie zwłoki.  

Rozruszani postanowiliśmy zając się skręcaniem stolika, który miał służyć jako mebel pomocniczy , na którym stanie kuchenka elektryczna oraz czajnik, co uwolni blat roboczy i spowoduje że będzie nieco więcej miejsca. Stolik kupiłam w necie, więc nie bardzo wiedziałam co kupuję, a okazało się że kupiłam wielkie g...o. 

Wyskoczyłam na pół godziny na pole za Kowalami, ponieważ tam także roślinność polna dopisała i chciałam zrobić kilka zdjęć maków, nie mając gwarancji że jeszcze jakieś zobaczymy w kolejnych dniach. Słońce było już nisko, pięknie podświetlając pierwszy plan. Minęli mnie jacyś rowerzyści, którzy najwyraźniej nie mogli skumać, co ja widzę takiego interesującego w tym kolorowym polu. Poza tym żywego ducha. 








Zębas czekał na mnie przy bramie i ruszyliśmy do domu. 

W. rozłożył już wszystkie elementy na podłodze w kuchni, usiłując je jakoś dopasować do rysunkowej instrukcji montażu. Bambusowe listewki były tak delikatne, że zastanawialiśmy się czy na tym czymś w ogóle cokolwiek da się postawić bez ryzyka zawalenia się konstrukcji. W. klął na czym świat stoi, szukał śrubek, ja donosiłam odpowiednie śrubokręty,   pomagałam w dopasowywaniu elementów. W Radiu Lublin wzmożenie spowodowane Bożym Ciałem. Opowieści całkiem współczesne o tym, jakie to właściwości nadprzyrodzone mają suche kwiatki, po których stąpał ksiądz na procesji jeżyły włos na głowie. Bogobojni obywatele bredzili o ochronie przed: burzą, chorobami ludzi i zwierząt, powodzią, ogniem.   Komentowaliśmy te bzdety i wreszcie dobrnęliśmy do końca męki. Co prawda stolik w zamyśle projektanta miał posiadać kółka, ale otwory, które miały służyć do wciśnięcia bolców mocujących owe kółka były o tak zróżnicowanych średnicach, że z dwóch nóg kółka wypadały, a w dwie kolejne nie dały się wcisnąć. Kółka zatem zostały pizgnięte do szuflady w komodzie i zapomniane. Stolik stanął przy lodówce w miejsce stolika, na którym koty miały jadalnię. Ten zaś stolik został ustawiony za piecem. Kuchenka oraz czajnik zostały podłączone do prądu poprzez przedłużacz. Stwierdziliśmy, że stolik nie może służyć do niczego poza staniem. Mam nadzieję, że podczas mieszania w garnkach nie rozleci się w drobiazgi. 






Zebrałam tekturę i folię z opakowań, umyliśmy się i poszliśmy spać, a to co w c.d. oczywiście już bez opóźnień n. 




9 komentarzy:

  1. Jak się cieszę, Zuzia, że napisałaś :-).
    Łąka bajeczna! Maki, chabry i rumianki razem to mistrzostwo świata. Ciekawa jestem, czy miejscowi doceniają to na co patrzą każdego dnia.
    Kuchnia wygląda wspaniale, ze stolikiem czy bez. Witraż, jak widzę, wciąż do góry nogami :-D.
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorotko, wreszcie się zebrałam. Widok na ukwiecone pole to rzecz niezwykła, miejscowi jak sądzę traktują to obojetnie, a nawet pewnie pomstują na chwasty... Witraż nie doczekał się korekty położenia póki co :)

      Usuń
  2. Śliczna kuchnia ...Extra klimacik (evluk)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zaskoczył mnie widok W. tak szczelnie ubranego do tej kośby i pomyślałam, że może się bojał, żeby sobie nogi nie oberżnąć! /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
  4. Czerwiec, to obok maja, najpiękniejszy miesiąc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie tak, choć lipiec też niczego sobie :)

      Usuń
  5. Czekałam na relację z czerwca, czekałam cierpliwie. :) Udały Ci się te zdjęcia kwitnących pól! Parę lat temu pojechaliśmy w Lubelskie właśnie o takiej porze, gdy kwitły chabry, maki i rumiany. Widok przepiękny! W naszych stronach nie widujemy czegoś takiego, może kwestia gleby? Bo w czasie podróży zauważyłam, że te kwiaty pojawiały się dopiero od Kielecczyzny, gdy ziemia z gliniastej stała się piaszczysta.
    [Daria]

    OdpowiedzUsuń