Zanim przejdę do kolejnej części, jeszcze kilka zdjęć z poprzedniego dnia, ponieważ w zasadzie do tej pory nie pokazałam wcale ogrodu. Och, nie ma obawy, będzie tych obrazków jeszcze trochę w tej relacji.
I kosiareczka w Alei Bzów
Obudziliśmy się prawie jednocześnie, poranek wstał słoneczny, zwierzęta domagały się śniadania. W. się także posilił, ja poprzestałam na kawie. W zasadzie nie mieliśmy nic pilnego do zrobienia, więc W. zarządził wymarsz do lasu na grzyby. To znaczy on zamierzał zbierać grzyby, ja zabrałam sprzęt do fotografowania oraz Zębasa. Jako pasażer na gapę polazł z nami Maszka i dzielnie maszerował ze mną patrolując teren wokół, gdy W. oddalił się w krzaki na poszukiwanie zdobyczy runa leśnego. Przeniosłam tylko bydlaka (tj. Maszkę) przez drogę do Sosnówki, bo tam samochody potrafią pokonywać prędkość światła. Potem spokojnie dreptaliśmy ścieżką, gdzie oczywiście można było zobaczyć, gdzie miejscowi pozbywają się odpadów. Podniosło mi to ciśnienie, bo nie wiem jakim trzeba być burakiem (nie obrażając szlachetnego warzywa), żeby zaśmiecać las, łąkę, rzekę, rowy przydrożne.
Minęliśmy stos opon, worek ze śmieciami domowymi, a potem dostrzegłam samochód zaparkowany na drodze leśnej, oczywiście grzybiarze którym nie chce się chodzić po lesie. Potem zobaczyliśmy jeszcze kilka SUVów, których właściciele nawoływali się gromko między drzewami.
Stanęliśmy na rozstaju dróg we trójkę i czekaliśmy aż pojawi się gdzieś W. Po jakimś czasie zamajaczył w oddali na ścieżce, ale Maszka widząc niepokojący ruch, zestrachany dał nura w krzaki i tyle go widzieliśmy. Trochę się martwiłam, czy nam gdzieś nie przepadnie, ponieważ oddaliliśmy się znacznie od domu. W. jednakowoż uważał, że da sobie świetnie radę.
Weszliśmy w las, W. spuścił Zębasa ze smyczy, który jako zadeklarowany mieszczuch trzymał się go jak przyklejony. Ja robiłam zdjęcia, niestety słońce zasłoniły chmury. Las za to prezentował piekną jesienna kolorystykę. Leźliśmy powoli, W. znajdował jakieś podgrzybki, a niewielka łubianka zabrana z myślą, że zbiory nie będą zbyt wielkie, zapełniała się dość szybko.
Dotarliśmy nad bagno, gdzie teraz można było wejść suchą nogą.
W. kręcił się w pobliżu i wkrótce ryknął, żebym szybko przyszła. Okazało się, że wśród traw i karłowatych paproci rósł sobie borowik, nadspodziewanie duży. Lekko tylko nadjedzony przez ślimaki, ale poza tym zdrowiuteńki.
Potem już było coraz trudniej W. utrzymać zbiory w lichutkim pojemniku, więc skierowaliśmy się w stronę domu. Wracaliśmy przez wieś, nikogo nie spotkawszy, ale to złudne przekonanie, że nikt nas nie widział, ponieważ trochę później tego dnia, kiedy W. poszedł do Bożenki z koszem winogron, Michał zapytał: "Na grzybach pan był? Sąsiadka pana widziała". Czyli dyskretna obserwacja działa jak najlepszy monitoring, a wieści przekazywane są błyskawicznie niczym za pośrednictwem tam-tamów.
W ogrodzie Maszka już na nas czekał i zgrabnie zeskoczywszy z płotu wmaszerował do domu po otwarciu drzwi. Wyglądało na to, że chodzenie na grzyby nie będzie jego hobby. W. zabrał się za czyszczenie grzybów, a borowika pokroił na duże plastry i usmażył na maśle z solą i czosnkiem. No niebo w gębie!
Potem zabraliśmy się za zrywanie części winogron na małpiarni, które były fantastycznie dojrzałe, a owoców było całe mnóstwo. Niektóre miały cieńszą skórkę i do nich dobrały się już owady. Odmiany jakie kupiliśmy kilka lat temu to Festivee, Fredonia, Zilga, Jutrzenka, Rosyjski Konkord i Muskat Blue. Któraś z nich zdechła nam w ubiegłym chyba roku, ale nie wiem która. Najwspanialej owocującą była chyba odmiana Fredonia.
Spora część owoców została na krzakach, zapowiadano w radiu ciepłe i słoneczne dni, zatem była nadzieja, że jeszcze w nich cukier skoczy. Oczywiście podżerałam sobie, gdy tamtędy przechodziłam i smakowały wybornie. Opłacało się ścinać liście przesłaniające dostęp światła do owoców.
Świeże powietrze nieco mnie podtruło, więc ułożyłam się na kanapie na werandzie ze Siestą w słuchawkach. Z braku konkretnych planów założyłam sobie, ze w dniu następnym zajmę się odgruzowywaniem Mrówczanego, który zawalony był pudłami i tekturami pozostałymi po meblach kuchennych oraz po transportach wszelkich elementów wyposażenia, które wróciło na miejsce po praniu w mieście. Poza tym czuć było tam myszy, więc tym bardziej musiałam interweniować, zanim zrobi się tam mysie miasteczko.
Chciałam też zebrać trochę orzechów, choć nigdy tego nie robiłam, lekceważyłam to co niezjadalne na poczekaniu. W tym roku miałam jednak taki wewnętrzny imperatyw, że trzeba zebrać to, co natura dała i nie marnować. Może to nieuchwytne poczucie zagrożenia, które nolens-volens sączyło się mi gdzieś cienką strużką w głowie, kryzysy, szalejące ceny, niepewność. Z tego też powodu zamierzałam zebrać część jabłek, które również dojrzały jak na zamówienie. Wzruszająca była taka nieduża jabłonka na Angielskiej, na której rosło mnóstwo czerwonych jabłuszek. Nigdy wcześniej nie widziałam na niej tylu owoców. Kompletnie nie znam odmian, bo to stare nasadzenia.
Pigwy w wielkiej obfitości
Pięknie zaowocowały też oliwniki, ale owoce jeszcze nie były dojrzałe niestety
Z innych plonów tradycyjne jajeczko
Coś potem jedliśmy, szwendałam się po ogrodzie, a W. zabrał się za sadzenie traw. Potem w domu, w cieple siedzieliśmy z lekturą, a zasnęliśmy dość wcześnie, co oznacza, że teraz to już c.d. czeka aby n.