czwartek, 25 czerwca 2020

Czerwcowe zmagania z żywiołem cz. III

W dniu następnym udało się pospać do 6.00, wstałam do toalety, nakarmiłam Wańkę i wahałam się czy iść z powrotem do łóżka czy robić powolny rozruch. Z uwagi na temperatury w ciągu dnia wypadałoby zacząć roboczogodziny już teraz, bo potem po prostu się nie da. 
W. spał na kanapie, a w kuchni odkryłam ślady nocnego żerowania. 

Postanowiłam wyjść na rekonesans z aparatem. Ogólnie było bardzo romantycznie, lazłam sobie boso po rosie, tyle tylko, że przypieczone plecy coraz mocniej szczypały.


Maczki przy oborze dzielnie kwitły.

 

 

Ogólnie wieś już dawno było na nogach, sprzęt rolniczy różnoraki jeździł z hałasem.
Niestety kota nie było, bo żarcie nie ruszone. Pewnie kolejny gdzieś przepadł.
Oglądałam sobie wykoszone tereny i gratulowałam nam posiadania Berty po raz nie wiem który.





W. tymczasem ruszył się z domu i oznajmił, że póki nie ma skwaru, to zabiera się za odchwaszczanie trawowiska za oborą. 
Ja z kolei "natchnięta" nowymi siłami postanowiłam zrobić drugie podejście do Albiczukowskiego, licząc, że po deszczach łatwiej będzie rozprawić się przynajmniej z częścią chwastów. 
Wysmarowałam się preparatem słońcochronnym 50+ (łachudry nie mieli w aptece 40+) i z widelcem wlazłam pomiędzy byliny. Moje poprzednie odchwaszczanie o dziwo było nadal widoczne, więc po prostu postanowiłam iść dalej. Moja naiwność została jednakowoż ukarana, po półtorej godziny szarpaniny było zrobione jakieś 2 metry kwadratowe. W dodatku na tyle na ile przeciwnik pozwalał. Wśród bylin wyróżniała się kępa przegorzanu, który był wielgachny, natomiast krwiściąg był ledwo żywy, miał może dwa liście i odchwaszczanie groziło urwaniem mu tych ostatnich liści razem z trawą. Miskant chyba Navajo całkowicie przerośnięty perzem, w zasadzie do utylizacji.
No zrezygnowałam, szkoda czasu i mojego wysiłku, choć naprawdę początkowo byłam zdeterminowana. 

Odsapnęłam i w ramach podbudowania morale ruszyłam na Autorską, zaczynając od szerszego końca czyli od strony jabłoni z wspinającą się kanadyjką John Davis. No, uczciwie powiem, że też lekko nie było, ta część zawsze była trochę po macoszemu traktowana i teraz miałam sporo pracy. Ale grunt że szło.  Róże mnie drapały po spieczonych plecach, za to zobaczyłam że werbena wysiała się pięknie, jakrówieżteż kosmosy. Ominęłam je zatem uważnie. dociągnęłam do pierwszego krzaka kolcowoju i uznałam, że czas na przerwę, bo się ugotuję. 
W. tymczasem przerzucił się na bertowanie, pojeździł po miejscach, w które dało się wjechać i umęczony pracą w upał stwierdził, że resztę machnie się wykaszarką spalinową. 



Na razie udał się na śniadanie. Ja opiłam się wody i kontynuowałam odchwaszczanie, klnąc na te zasmarkane jagody goji, które rozrosły się, dały sporo odrostów i w zasadzie nie wiadomo po co tu są. Usiłowałam rozplątać kłąb wiciokrzewu i mięty o pstrych liściach. W rezultacie wyrwałam niechcący ukorzeniony kawałek pędu wiciokrzewu, który wetknęłam od razu na rabatę w sadku, przy samej jabłoni licząc, że nie zauważy przeprowadzki i sobie będzie rósł dalej.  Ramiona zaczynały szczypać w słońcu. Bożenka podeszła do płota i mówi, że woła nas od rana i nikt się nie zgłasza. Ja  na to, że jak ta Berta warczy to nic nie słychać i se można wołać. Bożenka stwierdziła, że ona już od 5.00 w ogrodzie, żeby zdążyć przed upałem. Wręczyła mi naręcze młodych buraków i poradziła ugotować botwinkę. Sama oznajmiła, że idzie gotować kapuśniak, bo kapusta już trzeci dzień leży.

To teraz obrazki
Po lewej Autorska, po prawej rabata w sadku

Fotograf stoi na Autorskiej i fotografuje w dal

Jak wyżej. tylko trochę pod innym kątem


Tu z kolei Autorska po prawej, w centrum rabata w sadku

Rabata w sadku na pierwszym planie, Autorska na drugim

Rabata przy dereniarni po lewej. W centrum hałda kompostującej się darni

Po grabieniu

Aleja Bzów

Widok z Alei Bzów na sad
Zębas mimo upału dzielnie mi towarzyszył pochlipując wodę, która wystawiłam w kilku pojemnikach w różnych częściach ogrodu.


Zaniosłam buraki do domu, a W. wpadł na pomysł, że zrobi chłodnik, sławny na obu półkulach, zwłaszcza wśród zlotowiczów AD 2017

Z domu póki co nie wyszłam, napiłam się, ochlapałam wodą, posmarowałam się panthenolem i chwilowo zakończyłam działalność. Oznajmiłam W. że te goji są do wykopania, i posadzenia u kogoś nielubianego.
W. przyznał mi rację, że to bez sensu roślina, nigdy z niej pożytku nie było, ale sadził ją zanim powstała Autorska. Oddalił się jeszcze do odchwaszczania, potem wziął prysznic i pojechał po zakupy.

Odpoczynek przywrócił mi siły na tyle, że postanowiłam zgodnie z coroczną tradycją okancikować rabatę wzdłuż płotu SN. Okancikowanie w wersji wiejskiej polega na przekopani skraju rabaty wzdłuż na jeden szpadel i wyciągnięciu kłączy perzu i innego badziewia, które przerastają od strony drogi wjazdowej i już już szykują się do pożarcia wolnej przestrzeni na rabacie.
Na zdjęciach wiele nie widać





Zgrabiłam wyrwane chwasty, przy okazji grabiąc całą szerokość drogi, gdzie W. już wykosił trawsko. Pograbiłam także trochę w sadku, wykładając  siano wokół kęp krzewów. Podlałam ten posadzony kawałek wiciokrzewu. W tym momencie wrócił W. i poza zakupami spożywczymi wytaszczył jakieś sadzonki z tutejszej szkółki... Oznajmił że ogród kolejowy, nazywany przez nas  tak z powodu potwornej ilości żwiru i podkładów kolejowych, rozrasta się. Ogród należy do właścicieli szkółki i budzi naszą grozę, ale i swego rodzaju podziw, że ktoś zajmujący się roślinami mógł zaakceptować taką pustynię kamienną wokół domu.  Panią projektantkę ma  nadzieję kiedyś ktoś oświeci.

Teraz kwiatki z bliska. Rozkwitają kolejne irysy

 

 



Na Autorskiej jeden z pięciorników


Powojniki
 
 







Portulaki przy wejściu na ganek. W. posadził podczas poprzedniego pobytu, w otoczakach przy czymś udającym schody. I se rosną.


















Róże. Na początek te na trawie za Albiczukowskim. Cardinal Richelieu i Gishlaine de Feligonde z pierwszymi kwiatami.

 













Rosa glauca


Tuscany

Hosty na cienistej, Przyjemnie popatrzeć na całe, nie podziurawione przez ślimaki liście





I inne
Dyptam jesionolistny
 



Graham Thomas

Parzydło

Szałwia Salute Pink

Usiedliśmy na werandzie w lodami i truskawkami, potem coś przegryźliśmy i popiliśmy herbatą. Upał i wysiłek jakoś mnie osłabiły, więc położyłam się na chwilkę. W. też zaległ, ale w przeciwieństwie do mnie zasnął kamiennym snem na dwie godziny.

Około 18.00 wyszłam sobie widząc, że słońce już nie jest agresywne, długie cienie kładą się na trawie i nadchodzi ciepły wieczór.  Złapałam grabie i postanowiłam pograbić siano, zaczynając od drogi do stodoły. Grabiło się znacznie lepiej niż po wykaszarce, która zostawiała długie pasma trawy, W. nie miał siły nią precyzyjnie manewrować na nierównym terenie, w dodatku musiał uważać na roślinność, jakieś przeszkody... Po Bercie było w miarę równo i dość krótko, pokos zdążył wyschnąć na słońcu, a ja powoli posuwałam się wzdłuż rabat przyoborowych zostawiając na poboczu drogi górki siana.  Muszę przyznać, że mimo bolących ramion i pleców takie grabienie świeżego siana, które pachniało, w złocistej poświacie niskiego słońca, z uradowanymi psami łażącymi w pobliżu, ptactwem krążącym pomiędzy drzewami dawało uczucie wielkiej frajdy, relaksu i w ogóle.   No jednym słowem, nie zna życia kto wieczorem nie grabił siana na wsi. W. wychynął z chałupki i popatrzył na moje dokonania konstatując, że grabię jak prawdziwa wieśniara i że mamy całkiem spory zapas pięknego sianka i aż grzech je kompostować. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie da się go gdzieś zmagazynować i wywozić dla szkap na przykład. W zasadzie  można by to zwieźć do stodoły i potem sukcesywnie zabierać.

Na razie zdjęcia przed grabieniem. Po grabieniu będą w kolejnej relacji





Rabata w sadku z bliska








Tymczasem W. chwycił jeszcze wykaszarkę i wlazł w miejsca, gdzie Berta nie dojechała. Ja dotarłam do ronda AWR a potem do bramy zadniej. U sąsiadów za SN trwało jakieś przyjęcie towarzyskie na zewnątrz, wszyscy co chwila wybuchali gromkim śmiechem, co było charakterystyczne dla tej rodziny. Zawsze z W. żartowaliśmy, że u tych sąsiadów zawsze jest dobra zabawa, bo wszyscy się śmieją. 
Śmiechy ginęły w warkocie silnika spalinowego, kiedy W. zbliżał się ze swoim sprzętem.

Resztę grabienia zostawiłam ma dzień następny, deszczu póki co nie zapowiadano. W. nakłoniłam już do zakończenia prac, bo zlitowałam się nad Bożenką i resztą rodziny, która tych warkotów sprzętu koszącego słuchała drugi dzień. Godzina 20.00 w sobotę to już naprawdę nie jest czas na takie hałasy. W. trochę obrażony był, bo uważał, że skoro mu się dobrze kosi, to powinien kosić. Aspergerowskie postrzeganie świata. 
Zajął się zatem rozstawianiem grilla, ja odgrzałam sobie drugą porcję cycka kurzęcego, zrobiłam michę sałaty dla nas dwojga i otworzyłam wino.  Z uwagi na porę, sprawa chłodnika musiała zostać przełożona na dzień następny
Czuć było lekki wiatr, w RL mówili o zmianie pogody, a przynajmniej o spadku temperatury w dniu jutrzejszym. No, przydałoby się, bo w tym piekle nie da się nic robić. 
W. wygrzebał z samochodu kilka lampek solarnych, które nabył przed wyjazdem i powtykał w różnych miejscach. Niestety chyba zapomniał, że każda powinna mieć taki plastikowy zaostrzony koniec do wbijania... czy też kupił zdekompletowane.
Wańka ożyła po zachodzie słońca i pokonała prawie całą drogę od obory do domu na trzecim biegu! Potem kilka radosnych podskoków, ziemia zadrżała, Zębas zadziwił i od razu zgłosił chęć do zabawy. No, ale na tym Wańka poprzestała i uwaliła się tradycyjnie przy placyku biesiadnym mając limit sportów wyczynowych wyczerpany na najbliższy kwartał.


Zapadł zmierzch, weszłam pod prysznic, umyłam się na tyle na ile pozwalały bojące plecy, wysmarowałam się panthenolem i poszłam do łóżka. Pomyślałam, że mieliśmy z W. jechać fotografować pole jęczmienia o zachodzie słońca, ale ...w sumie i tak był to fajny dzień, a czy następny będzie równie fajny zobaczymy, gdy c.d. za czas jakiś n.