niedziela, 21 czerwca 2020

Czerwcowe zmagania z żywiołem cz. I

Wyjazd czerwcowy wisiał na włosku, a w zasadzie w pewnym momencie już się z włoska urwał, bo W. oznajmił, że szefostwo go nie puści za chiny, albowiem byczył się na majówce, to teraz kolej na innych. Trochę mnie to podłamało, bo czerwiec po deszczach zapowiadał się pięknie w ogrodzie, ale już się prawie pogodziłam ze zmianą planów. Na dwa dni przed wyjazdem okazało się jednak, że jedziemy! Niezbadane są wyroki dyrekcji Kampinoskiego Parku Narodowego!

Wyjechaliśmy we czwartek przed 9.00. W. nie chciał jechać we środę wieczorem, albowiem widział jakieś apokaliptyczne sznury samochodów na wyjazdówce z Warszawy w kierunku Wybrzeża oraz Mazur i sądził, że tak jest na wszystkich wylotówkach.
Na samochodzie Berta oraz wory zrębków. W ramach roślinności do posadzenia kilka sztuk zabidzonych krzewuszek. Ja cały tył zapakowałam materacami na leżaki i siedziskami na krzesła. Materace zamierzałam wymienić, bo stare wyglądają już okropnie podziurawione przez myszy i z wysypującymi się ścinkami gąbki. 

W. zorientował się gdy ruszyliśmy, że samochód jest ciut za mocno doładowany i usiadł co nieco. 

Jechało się nieźle, choć liczyłam na śniadanie u Gruzinów w piekarni, bo jakoś w szale pakowania zapomniałam zjeść cokolwiek. Niestety przybytek był nieczynny, choć mignął mi tam ktoś za szybą. W. jednak stwierdził, że nic na wystawie nie było, czyli zamknięte. Od razu zgodnie ze starą zasadą, że jak usłyszysz, że nie ma kibla w pobliżu, od razu chce Ci się siku, ja zareagowałam napadem wilczego głodu.

Pierwszy popas na znanym Orlenie, gdzie znów bufet z nieznanych przyczyn był nieczynny i skazani byliśmy na paskudne hot-dogi.  Psy za to uszczęśliwione krótkim spacerem opróżniły zbiorniki,  wykonały synchroniczną defekację, potem napiły się wody i zameldowały gotowość do dalszej podróży. Będąc prawie u celu W. pilnie patrzył, czy są kałuże, co oznaczało oczywiście obfite opady.

W ogrodzie trawa po pas... była może tydzień czy dwa temu. Teraz była do ramion, a pod stodołą prawie mojego wzrostu...
Uwolniliśmy psy  nie zawracając sobie głowy rozładunkiem czegokolwiek, ruszyliśmy w teren. Oczywiście zaczęliśmy od werandy. Wiedzieliśmy, że majster był, ponieważ się meldował telefonicznie wraz z niewyraźną dokumentacją zdjęciową, potwierdzającą dokończenie prac. Więc w pierwszej kolejności chcieliśmy obejrzeć tę sławetną koronkę. 
Koronka rzeczywiście zdobiła skraj dachu, na werandzie pudło ze skrupulatnie poskładanymi ścinkami blachy, co było bardzo rozsądne, bo te ostre krawędzie rozsypanych kawałeczków mogły nas nieźle pokaleczyć. Po raz któryś pochwaliliśmy zaocznie pana Dziunka za profesjonalizm. 



No i roślinność... irysy zakwitły bukietami! Kępa tych prawie czarnych jak kleksy z atramentu na zielonym tle. Upał i wilgoć spowodowały wzrost wszystkiego na skalę, od której już przez te suszowe sezony zdążyliśmy się odzwyczaić. 

 


 




 

 

 

 

Wzięłam aparat i dobry kwadrans łaziliśmy wszędzie, aż nagle przypomniałam sobie o rybie jadącej z nami w ramach obiadu i W. galopkiem pobiegł do samochodu, żeby nie stałą w tym upale. Od razu rozładował resztę rzeczy domowych. Po czym wylazł do ogrodu, a ja spocona poukładałam wiktuały w lodówce i w sieni.

Na werandzie nadal skład desek, większy jakby, bo chyba Janek przywiózł trochę swojego surowca. Natomiast prace nie posunęły się nawet o milimetr. Westchnęłam z rezygnacją, niby nam się nie spieszy, ale w takim tempie to weranda nawet na listopad nie będzie gotowa.
Wylazłam jeszcze wiedziona ciekawością, jak wyglądają irysy w innych częściach ogrodu. Byłam zdumiona kolorami, choć tu i ówdzie rozrosły się te kremowo żółte zwykłe wsiowe i szkoda trochę miejsca dla nich. 



Przy ścieżce irysowej rozkwitły też wcześniej nie widziane. W zarośniętym Albiczukowskim kolejne dwa.
Róże natomiast dopiero startują, a w miejscu Lykkefund...jakaś taka zwykła pola róża kwitnie. Czy Lykke jest na podkładce??? Czy jest na sali lekarz? 


Pozostałe róże, do których dotarłam.
Gipsy Boy
Fluhlingsgold

Róża czerwonawa
Pink Pavement


John Davis

Nie pamiętam, kupiona w Powsinie i ma być wielka.
Róża czerwonawa


Goethe


Dark Pavement

Cardinal Richelieu
Robinia Małgorzaty cała w kwiatach



Powojnik Polish Spirit na oborze. Kwiaty wielgachne, w dodatku jeden z podwójnymi płatkami



JPII też miał kwiaty jak talerze 

Kolkwicja w pełnym rozkwicie



Maki, takie prawdziwe, nie polne, już przekwitały



I pozostałe roślinki
 

 


Porządnie zgłodnieliśmy, więc W. wziął się za przygotowanie posiłku z filetów z łososia, ziemniaków i surówki. Ziemniaki o mały figiel by się spaliły, bo W. zasnął, a ja szwendałam się po interiorze nieświadoma, że coś się pichci bez nadzoru. W ogóle jakoś drobne wypadki kuchenne W. towarzyszyły tego dnia, bo znienacka wywrócił butelkę z olejem rzepakowym, która przewróciła się i jakoś tak nieszczęśliwie uderzyła, że się stłukła w kształt tzw. tulipana, czyli szyjka z fragmentem ścianek odłupała się od reszty, olej się częściowo wylał, kilka odłamków szkła poleciało na podłogę, a ponieważ W. był boso, to zanim zamiotłam, już zdążył wleźć w jeden z nich, na szczęście nic się wielkiego nie stało. 

Radio Lublin zapowiadało burze, ale poza duchotą nic nie zwiastowało gwałtownej zmiany pogody. 
Po obiedzie wystawiłam leżak na werandę w miejscu wolnym od desek, wyciągnęłam nową poduszkę, naciągnęłam na stelaż konstatując, że ta nowa lepsza również dlatego, że ma takie kieszenie z materiału nie tylko na zagłówkowej części ale i na poddupnej. Innymi słowy naciąga się na metalowe części stelaża z obu stron i miękkie spod tyłka nie ucieka.

W. z kolei odczuł potrzebę poodchwaszczania, więc zniknął w gąszczu. O, tam:


Nastawiłam psie jedzenie na kuchence i położyłam się na chwilę nieco znużona intensywnym dniem.
W. wszedł do domu i oznajmił, że jedzie po lody. Ja wyjrzałam z werandy w kierunku wschodnim, gdzie nad horyzontem widać było delikatną szarawą mgiełkę, która mogła cos namieszać w pogodzie.

Póki co wolność, gorąc i muchy...
Psie jedzenie po dosypaniu ryżu i tartej marchwi dochodziło jeszcze chwilę, potem wyniosłam garnek do sieni.

W. wrócił z lodami oznajmiając, że w lodziarni nastała epoka postkoronawirusowa, albowiem kawę normalnie dostał. Zjadłam swoją porcję, a W. w tym czasie konferował z Bożenką przez płot. Bożenka potwierdziła regularne i obfite opady w czasie naszej nieobecności i dodała, że mogłoby już przestać padać, bo truskawki gniją. 

Niebo zmieniało się już coraz wyraźniej. Tak wyglądało za płotem frontowym  z tyłu czyli za bramą zadnią 



Zawsze marzyłam o sfotografowaniu burzy i w cichości serca miałam nadzieję, że mi się to kiedyś uda. Tym razem była spora szansa, bo sino-fioletowe chmury nadciągały szerokim i wyraźnym wałem i zwiastowały coś ekstra. 
Zamontowałam aparat na statywie i ustawiłam się tuż przy płocie frontowym, cyknęłam kilka faz przemieszczania się frontu burzowego, ale niestety na błyskawicę nie trafiłam, choć zaczęły już migać w chmurach coraz częściej. 





Wzmógł się wiatr, szarpał drzewami,  mocno pociemniało, poczułam pierwsze krople deszczu, ale próbowałam jeszcze ze zdjęciami. Usłyszałam, że W. mnie woła gdzieś spod domu, ale byłam zbyt skupiona na fotografowaniu, żeby coś tam odwrzaskiwać. Wreszcie W. dojrzał mnie i wrzasnął, że mam wracać do domu. Ja jeszcze cyknęłam jedną czy dwie ostatnie fotki i bojąc się bardziej o skutki zamoczenia sprzętu niż o cokolwiek innego, poszłam do domu. W. opowiadał, że wszedł do domu jak tylko zaczęło padać i szukał mnie nawołując, ale z łazienki wyszedł tylko przerażony Zębas, który miał minę, jakby mówił: "Nie ma Zuzi, nie ma! Nikogo nie ma! Sam tu jestem, samiuteńki! Ratunku!"

Pozamykaliśmy okna, bo na dworze wichura z ulewą rozszalały się na dobre. Prąd jakoś się ostał, ale za to widać było, że rynny nie nadążają odbierać wody i deszczówka przelewała się górą. Na telefonach brzęczały nam SMSy z alertami RCB.
Zębas schował się pod łóżkiem i za nic nie chciał wyleźć, Wańka nieco zaniepokojona dyszała głośno. 

Piorunów jakichś spektakularnych nie było, tzn. błyskawice i owszem, ale grzmoty raczej były głośnym turkotaniem i mruczeniem.
Patrzyliśmy na strugi wody. Gdy największy wicher ustał, pouchylałam okna, żeby wpuścić powietrze. Moskitiera co prawda w oknie sypialnianym została zerwana przez podmuch wichru, ale sądziłam że nic w taką pogodę chyba nie fruwa. 

Burza powoli cichła, deszcz padał, a my postanowiliśmy zabrać się za montaż rolety w salono-jadalni, którą kupiłam na wymianę po poprzedniej, którą koncertowo zniszczyłam za gorącym żelazkiem.
Na szczęście nie trzeba było wymieniać całego mechanizmu, wystarczyło nakleić na rzep nowy woal i przeciągnąć sznurki przez kółeczka naszyte w miejscach, gdzie roleta się marszczy przy zwijaniu.
W. wymyślił cwany sposób i dowiązał do sznureczków gwoździe, za pomocą których przewlókł sznurki przez wszystkie kółeczka i nie męczyliśmy się z pojedynczym przewlekaniem i pilnowaniem, żeby z pozostałych sznurek nie uciekał. 

Po zakończeniu prac udałam się pod prysznic, zrobiłam sobie herbatę i zakopałam się w ściółkę, a  piątkowy c.d. wkrótce n.












13 komentarzy:

  1. Cudne koroneczki ;) Dobry majster Wam się trafił ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Chmury burzowe są fascynujące

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, zwłaszcza kiedy widać je w całej okazałości, a nie tak jak w mieście.

      Usuń
  3. Dobry wieczór. Lekarz na sali jest. W zasadzie żadna róża odmianowa nie istnieje już bez podkładki.
    Poszczególne szkółki produkujące sadzonki mają ulubione.
    I tak "nasza Ewa" szczepi na Rosa canina Szmidts ideal. Wyszukałam i to jest to co odbija z Lykke.
    Ale zawsze jest ale.
    Pan Grzegorz Hyży, od którego ja mam większość róż, szczepi na Rosa canina Pfenders. I potwierdzam, że 60% róż od pana Grzegorza wybija podkładkami, że ho ho.
    Jutro wrzucę u siebie zdjęcia Golden Gate i Solero zagłuszone przez baty podkładki. A kwiaty identyczne jak u Ciebie. Nie potrafię rozróżnić tych 2 canin.
    Poczytałam chętnie. Nadal mam nadzieję,że miejsce, zdjęcia i ludzie trafią pod strzechy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, Lykke jest od Ewy. Czyli muszę dziabać te caniny, choć tym razem postanowiliśmy zostawić do przekwitnięcia, bo pszczoły i inne owadziaki garnęły się do tych kwiatów. Solero mi nie odbija podkładką, ale np. Crested Moss już tak, do tego stopnia, że róża szlachetna padła i została tylko podkładka.
      Dziekuję!

      Usuń
  4. Koroneczka na dachu werandy bardzo typowa dla tego regionu, czyni chatkę przytulną.
    A chmury sieją grozą,choć wolę piękne portrety kwiatów zwłaszcza polnych maczków i John Davi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Misiu, my właśnie takie koroneczki widywaliśmy na starych gankach, bardziej na północ częściej widać je wykonane z drewna. Fajnie, że majster wpadł na ten pomysł.
      Ja lubię patrzeć na różne kształty chmur, czasem zadziwiają układem, kolorem, rozmyciem. Mając do dyspozycji tyle nieba, którego w mieście się nie widuje, mogłabym się gapić godzinami.

      Usuń
  5. A ja kocham Twoje zdjęcia chmur. Mogłabyś zebrać je do kupy i zrobić wystawę. I proszę o więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Joasiu, chmury jeszcze się pojawią, pogoda była dynamiczna :)

      Usuń
  6. Piękna burza!
    Zuziu, co to jest za roślinka kwitnąca na różowo, przedostatnia w serii "i pozostałe roślinki"?
    Lekarz pisze, że nie istnieją róże odmianowe bez podkładki, a przecież można kupić takie w szkółkach, ukorzenione z patyków, określane jako "na własnych korzeniach". Ja też mam na koncie kilka takich, poukorzenianych z powodzeniem i mają już po parę lat: Cardinal de Richeieu, New Dawn, Fairy Dance, Martha, Flamentanz...
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Małgoś, ta po lewo czy po prawo? Po lewo dyptam jesionolistny, a po prawo ostrogowiec :)
      No ja tak myślę, że są róże na własnych nogach, nieliczne pewnie ale są. U Ewy jak widzę jest to na przykład Aspirynka.
      Burza była konkretna. Szkoda, że tych pierunów nie udało mi się ustrzelić na fotce.

      Usuń
  7. Ostrogowiec, o niego mi chodziło :

    OdpowiedzUsuń