Poniedziałek 1 maja rozpoczęłam od wywieszenia flagi, którą
znalazłam w mrówczanym. Sąsiedzi z naprzeciwka też wywiesili swoją, więc
poczułam wspólnotę przekonań.
Przy śniadaniu ustaliłam z W. że zostanie na wsi maksymalnie do środy, a potem po wytężonej pracy wróci aby zawieźć mnie do sądu, a jak
się uda to może trochę wcześniej wyrwie się z miasta. Udanie miało słabe podstawy, ponieważ
terminarz W. jako prezesa firmy AWR wypełniony był po brzegi, a nawet ostatnimi czasy z tych
brzegów występował.
Po śniadaniu, w skład którego wchodziły już nowalijki pokrzywowe i podagrycznikowe, udaliśmy się do ogrodu. Kosić nie zamierzałam z uwagi na święto. Póki co połaziłam trochę po krzakach, chłonąc wiosenne zapachy, głównie pochodzące z kwitnących czeremch. Na polach kwitł już rzepak, wiśnie w ogrodzie były w pełni kwiecia. Jedna świdośliwa już przekwitła, dwie pozostałe innej odmiany właśnie wchodziły w szczyt kwitnienia. Kwitły też mniszki.
Budka na klonie była wyraźnie zasiedlona przez szpaki. Czyli kolega, który siedział na gałęzi przed budką i wyśpiewywał piosenki w drugiej połowie kwietnia, teraz miał już prawdopodobnie rodzinę.
W. rozłożył warsztat czyli na plandece wywalił zawartość dwóch worków z kompostem, domieszał do tego ziemię darniową pozyskaną z jednej z pryzm uformowanym podczas przygotowywania terenu pod Autorską kilka lat temu.
Następnie zaczął eksplorować pomieszczenia obory w poszukiwaniu doniczek na sadzonki. Pomstowanie dobywające się z tamtej strony świadczyło, że większość przydatnych doniczek wyjechała jakiś czas temu, zostało zdecydowanie za mało i ogólnie tragedia narodowa. Przed oborą rósł nieopisany bałagan przeróżnych przedmiotów wywalanych przez W. w poszukiwaniu upragnionych doniczek. Między innymi wyleciała stara, połamana częściowo suszarka do prania będąca chyba na wyposażeniu danych właścicieli. W. stwierdził, że z pewnością do czegoś się przyda. Było to swego rodzaju proroctwo.
Ja z kolei słuchając tych wyrzekań odpakowałam przywiezione
podpory na wiciokrzewy rosnące przy placyku biesiadnym przed gankiem.
Wiciokrzewy miały się wspierać na przemyślnej konstrukcji zaprojektowanej przez
W. kilka lat temu. Konstrukcja, poza zabetonowanymi w ziemi kotwami mocującymi, nie powstała, zatem stwierdziłam że pnącza dostaną coś zastępczego, co łatwo
zdemontować na wypadek, gdyby Wielki Konstruktor jednak przystąpił do
realizacji projektu w przyszłości.
Podpory były z prętów stalowych, solidnych a zatem ciężkich,
składały się z dwóch elementów wsuwanych jeden w drugi. Oczywiście jak zwykle
producent przyoszczędził na długości prętów wbijanych w glebę. Poza tym okazało
się, że przy pierwszej próbie wbicia w ziemię dolnej części jednej z podpór
trafiam wprost w beton wylany wokół kotwy. Próbowałam zmieniać położenie podpory,
rozdłubywać podłoże, ale bez skutku. W. kopiący nieopodal miskanty i dzielący
je na sadzonki obserwował i komentował moje zmagania, wreszcie stwierdził, że czas
interweniować. Najpierw wspólnie ustaliliśmy gdzie mają być wbite podpory,
czyli nie tam gdzie wygodniej W. tylko tam gdzie ja chciałam i gdzie będą
właściwie spełniały swoją rolę. Czyli tuż
przy krawędzi placyku. W. odniósł się z lekceważeniem do moich pomysłów z
wykuciem dziury w betonie, jednak po nieskutecznych próbach znalezienia
miejsca, gdzie dałoby się wbić pręt, poszedł po młotek, walnął kilka razy
uzyskując pożądany efekt.
Zamocowaliśmy w rezultacie trzy podpory nieco inaczej niż pierwotnie planowałam tzn. zbyt blisko siebie, ale inaczej się nie dało. Wyplątując ze skołtunionych roślin kawałki starych prętów i tymczasowa podporę z rozmontowanego wigwamu stalowego tego samego producenta, kupionego kilka lat wcześniej musieliśmy wyciąć część pędów, ale widząc żywotność roślin stwierdziliśmy, że strata będzie niezauważalna. W. uznał, że jednak umocuje podpory dodatkowymi prętami, które pochodziły ni mniej ni więcej tylko ze znalezionej w oborze starej podsufitowej suszarki do prania. Która zyskała poniekąd drugie życie. Może nie wyglądało to jakoś szczególnie estetycznie, ale liczyliśmy, że wiciokrzewy szybko rozrosną się i skutecznie zasłonią podpory. Przy okazji odzyskałam jeden metalowy wigwam-podporę, która kiedyś przyjechała w paczce lekko wygięta i nie dało się jej zmontować. Teraz po wyplataniu jej części z kłębu wiciokrzewów spróbowałam odgiąć tę część i nasadzić szczyt i po kilku stęknięciach udało mi się. Wygięcie pręta co prawda pozostało, ale jeśli wykorzysta się podporę do celu, któremu ma służyć, to roślinność zarośnie i zamaskuje defekt. Na razie jednak nie miałam pomysłu, gdzie ja ustawić, więc pozostała na placyku przed domem.
Zadowoleni z efektu rozeszliśmy się do zajęć indywidualnych. Ja zaczęłam usuwać folię z placyku biesiadnego, W. wrócił do sadzonkowania. Placyk został uprzątnięty z zimowych miazmatów, folia wytrzepana i rozłożona tymczasowo pod klonem do wyschnięcia. Na swoje miejsce trafił grill. Żwirek na placyku został wygrabiony i wyrównany.
Usiadłam na krześle stojącym na placyku i podziwiałam widoki, starając się omijać wzrokiem rozgardiasz przed oborą. Niestety przy okazji dostrzegłam szczura, który bezczelnie wylazł spod ganku i wlazł za drewno poukładane pod ławkami w ganku. Ryknęłam do W. że jest wróg w obejściu. W. stwierdził, że jutro kupi stosowne specyfiki i że niestety trzeba skończyć z zostawianiem żarcia dla kotów tambylczych na ganku. Zarządziłam, że drzwi do domu mają być zamykane, bo to okropieństwo gotowe jeszcze wleźć do środka, a wtedy ja się wyprowadzam. Znalazłam jeszcze w domu trutkę w postaci ziarna, które stosowaliśmy zimą i wysypałam za drewno w nadzieli, że potwór spożyje i odejdzie z tego świata.
Potem w celu uspokojenia nerwów z aparatem ruszyłam na obchód. Było pięknie. Przy okazji wydłubywałam z zarośli doniczki, niegdyś porzucone przez W. podczas sadzenia roślin, a teraz bezcenne w obliczu niedoborów.
Wisienki
W. poprosił o obranie i nastawienie ziemniaków. Do
ziemniaków miały być kotlety z kurzych cycków oraz sałatka. Umyłam się i przebrałam, a następnie
przystąpiłam do działań kuchennych. W. chyba znużony monotonią pracy z
sadzonkami wlazł do domu i po dokonaniu ablucji przystąpił do rozbijania,
panierowania i smażenia kotletów.
Po posiłku uznałam, że dość na dziś, mam przecież jeszcze
tyle dni przed sobą. Walnęłam się do łóżka z książką „Życie, bierz mnie” czyli
biografią Andrzeja Zauchy, jednego z moich ukochanych głosów polskiej piosenki.
W. jeszcze dłubał przy sadzonkach, ustawiał gotowe doniczki na pace samochodu i
podlewał je z węża. Wtem przypomniał
sobie o inauguracji sezonu w lodziarni i po ogarnięciu się pod prysznicem
pomknął do Wisznic. Lody przywiózł w wersji na wynos, bo ludzi był tłumy i nie
było warunków na delektowanie się na miejscu. Kolejka zresztą posuwała się
powoli, głównie z uwagi na dzieciarnię, która ściskała odliczoną kwotę na dwie
czy trzy gałki i nie mogła się zdecydować, jakie smaki wybrać. Lody zjedliśmy i
uznaliśmy, że dzień był owocny.
Zakończyłam go dość wcześnie, bo po prostu okropnie
chciało mi się spać. A poza tym należało przygotować się na c.d., który niebawem miał n.