czwartek, 25 maja 2023

Urlop dla poratowania zdrowia cz.II

Poniedziałek 1 maja rozpoczęłam od wywieszenia flagi, którą znalazłam w mrówczanym. Sąsiedzi z naprzeciwka też wywiesili swoją, więc poczułam wspólnotę przekonań. 

Przy śniadaniu ustaliłam z W. że zostanie na wsi maksymalnie do środy,  a potem po wytężonej pracy  wróci aby zawieźć mnie do sądu, a jak się uda to może trochę wcześniej wyrwie się z miasta. Udanie miało słabe podstawy, ponieważ terminarz W. jako prezesa firmy AWR wypełniony był po brzegi, a nawet ostatnimi czasy z tych brzegów występował.

Po śniadaniu, w skład którego wchodziły już nowalijki pokrzywowe i podagrycznikowe, udaliśmy się do ogrodu. Kosić nie zamierzałam z uwagi na święto. Póki co połaziłam trochę po krzakach, chłonąc wiosenne zapachy, głównie pochodzące z kwitnących czeremch. Na polach kwitł już rzepak, wiśnie w ogrodzie były w pełni kwiecia. Jedna świdośliwa już przekwitła,  dwie pozostałe innej odmiany właśnie wchodziły w szczyt kwitnienia. Kwitły też mniszki. 









Budka na klonie była wyraźnie zasiedlona przez szpaki. Czyli kolega, który siedział na gałęzi przed budką i wyśpiewywał piosenki w drugiej połowie kwietnia, teraz miał już prawdopodobnie rodzinę.



W. rozłożył warsztat czyli na plandece wywalił zawartość dwóch worków z kompostem, domieszał do tego ziemię darniową pozyskaną z jednej z pryzm uformowanym podczas przygotowywania terenu pod Autorską kilka lat temu. 


Następnie zaczął eksplorować pomieszczenia obory w poszukiwaniu doniczek na sadzonki. Pomstowanie dobywające się z tamtej strony świadczyło, że  większość przydatnych doniczek wyjechała jakiś czas temu, zostało zdecydowanie za mało i ogólnie tragedia narodowa. Przed oborą rósł nieopisany bałagan przeróżnych przedmiotów wywalanych przez W. w poszukiwaniu upragnionych doniczek. Między innymi wyleciała stara, połamana częściowo suszarka do prania będąca chyba na wyposażeniu danych właścicieli. W. stwierdził, że z pewnością do czegoś się przyda. Było to swego rodzaju proroctwo.

Ja z kolei słuchając tych wyrzekań odpakowałam przywiezione podpory na wiciokrzewy rosnące przy placyku biesiadnym przed gankiem. Wiciokrzewy miały się wspierać na przemyślnej konstrukcji zaprojektowanej przez W. kilka lat temu. Konstrukcja, poza zabetonowanymi w ziemi kotwami mocującymi, nie powstała, zatem stwierdziłam że pnącza dostaną coś zastępczego, co łatwo zdemontować na wypadek, gdyby Wielki Konstruktor jednak przystąpił do realizacji projektu w przyszłości.

Podpory były z prętów stalowych, solidnych a zatem ciężkich, składały się z dwóch elementów wsuwanych jeden w drugi. Oczywiście jak zwykle producent przyoszczędził na długości prętów wbijanych w glebę. Poza tym okazało się, że przy pierwszej próbie wbicia w ziemię dolnej części jednej z podpór trafiam wprost w beton wylany wokół kotwy.  Próbowałam zmieniać położenie podpory, rozdłubywać podłoże, ale bez skutku. W. kopiący nieopodal miskanty i dzielący je na sadzonki obserwował i komentował  moje zmagania, wreszcie stwierdził, że czas interweniować. Najpierw wspólnie ustaliliśmy gdzie mają być wbite podpory, czyli nie tam gdzie wygodniej W. tylko tam gdzie ja chciałam i gdzie będą właściwie spełniały swoją rolę.   Czyli tuż przy krawędzi placyku. W. odniósł się z lekceważeniem do moich pomysłów z wykuciem dziury w betonie, jednak po nieskutecznych próbach znalezienia miejsca, gdzie dałoby się wbić pręt, poszedł po młotek, walnął kilka razy uzyskując pożądany efekt.

Zamocowaliśmy w rezultacie trzy podpory nieco inaczej niż pierwotnie planowałam tzn. zbyt blisko siebie, ale inaczej się nie dało. Wyplątując ze skołtunionych roślin kawałki starych  prętów i tymczasowa podporę z rozmontowanego wigwamu stalowego tego samego producenta, kupionego kilka lat wcześniej musieliśmy wyciąć część pędów, ale widząc żywotność roślin stwierdziliśmy, że strata będzie niezauważalna.  W. uznał, że jednak umocuje podpory dodatkowymi prętami, które pochodziły ni mniej ni więcej tylko ze znalezionej w oborze starej podsufitowej suszarki do prania. Która zyskała poniekąd drugie życie. Może nie wyglądało to jakoś szczególnie estetycznie, ale liczyliśmy, że wiciokrzewy szybko rozrosną się i skutecznie zasłonią podpory. Przy okazji odzyskałam jeden metalowy wigwam-podporę, która kiedyś przyjechała w paczce lekko wygięta i nie dało się jej zmontować. Teraz po wyplataniu jej części z kłębu wiciokrzewów spróbowałam odgiąć tę część i nasadzić szczyt i po kilku stęknięciach udało mi się. Wygięcie pręta co prawda pozostało, ale jeśli wykorzysta się podporę do celu, któremu ma służyć, to roślinność zarośnie i zamaskuje defekt. Na razie jednak nie miałam pomysłu, gdzie ja ustawić, więc pozostała na placyku przed domem. 

Zadowoleni z efektu rozeszliśmy się do zajęć indywidualnych. Ja zaczęłam usuwać folię z placyku biesiadnego, W. wrócił do sadzonkowania.  Placyk został uprzątnięty z zimowych miazmatów, folia wytrzepana i rozłożona tymczasowo pod klonem do wyschnięcia. Na swoje miejsce trafił grill. Żwirek na placyku został wygrabiony i wyrównany.


 


Usiadłam na krześle stojącym na placyku i podziwiałam widoki, starając się omijać wzrokiem rozgardiasz przed oborą. Niestety przy okazji dostrzegłam szczura, który bezczelnie wylazł spod ganku i wlazł za drewno poukładane pod ławkami w ganku. Ryknęłam do W.  że jest wróg w obejściu. W. stwierdził, że jutro kupi stosowne specyfiki i że niestety trzeba skończyć z zostawianiem żarcia dla kotów tambylczych na ganku. Zarządziłam,  że drzwi do domu mają być zamykane, bo to okropieństwo gotowe jeszcze wleźć do środka, a wtedy ja się wyprowadzam. Znalazłam jeszcze w domu  trutkę w postaci ziarna, które stosowaliśmy zimą i wysypałam za drewno w nadzieli, że potwór spożyje i odejdzie z tego świata.

Potem w celu uspokojenia nerwów  z aparatem ruszyłam na obchód. Było pięknie. Przy okazji wydłubywałam z zarośli doniczki, niegdyś porzucone przez W. podczas sadzenia roślin, a teraz bezcenne w obliczu niedoborów.




Wisienki 




W. poprosił o obranie i nastawienie ziemniaków. Do ziemniaków miały być kotlety z kurzych cycków oraz sałatka.  Umyłam się i przebrałam, a następnie przystąpiłam do działań kuchennych. W. chyba znużony monotonią pracy z sadzonkami wlazł do domu i po dokonaniu ablucji przystąpił do rozbijania, panierowania i smażenia kotletów.

Po posiłku uznałam, że dość na dziś, mam przecież jeszcze tyle dni przed sobą. Walnęłam się do łóżka z książką „Życie, bierz mnie” czyli biografią Andrzeja Zauchy, jednego z moich ukochanych głosów polskiej piosenki. W. jeszcze dłubał przy sadzonkach, ustawiał gotowe doniczki na pace samochodu i podlewał je z węża.  Wtem przypomniał sobie o inauguracji sezonu w lodziarni i po ogarnięciu się pod prysznicem pomknął do Wisznic. Lody przywiózł w wersji na wynos, bo ludzi był tłumy i nie było warunków na delektowanie się na miejscu. Kolejka zresztą posuwała się powoli, głównie z uwagi na dzieciarnię, która ściskała odliczoną kwotę na dwie czy trzy gałki i nie mogła się zdecydować, jakie smaki wybrać. Lody zjedliśmy i uznaliśmy, że dzień był owocny.

 Zakończyłam go dość wcześnie, bo po prostu okropnie chciało mi się spać. A poza tym należało przygotować się na c.d., który niebawem miał n.



  

wtorek, 23 maja 2023

Urlop dla poratowania zdrowia cz.I

 

Kochani, z uwagi na uzyskany od pracodawcy (nie bez pewnych problemów) urlop bezpłatny trwający cały maj piszę do Was w trakcie tego urlopu wcale nie mając pewności czy wrócę do mojego zakładu pracy, który przypominał już od jakiegoś czasu zakład dla umysłowo niezdrowych, z tym że w tym drugim jednak obecny jest lekarz.

Moja frustracja, zmęczenie i ogólna nerwowość zaowocowały podjęciem decyzji o urlopie, który ma mi przynieść jakie-takie ukojenie i odpoczynek. Pożyjemy-zobaczymy.

Piątek przed majówką był dla mnie zatem ostatnim dniem pobytu w pracuni, a następnie w sobotę starałam się przywrócić dom do stanu używalności po mojej czterodniowej nieobecności spowodowanej przebywaniem na rozlewiskach Biebrzy z aparatem fotograficznym oraz z trzema innymi uczestnikami warsztatów, no i oczywiście z organizatorką tychże.

Na niedzielę mieliśmy zaplanowany wyjazd na wieś, który miał trwać do oporu, przy czym opór stanowił jedynie fakt pozostawienia kolekcji roślin doniczkowych w mieście, a dozór w postaci W. nie gwarantuje, że co bardziej wymagające okazy przeżyją.  No oczywiście jest też ogród, który w ostatnich dniach buchnął kwieciem. W. oczywiście nie mógł mi towarzyszyć w pobycie a la long, więc ustaliliśmy, że z uwagi na kolejny obowiązek służbowy i konieczność stawienia się przed sądem w Białej,  na wsi będę aż do sprawy, a potem wrócimy razem do Warszawy.  To i tak była rozpusta i niezwykłe okoliczności dla mnie, ponieważ nie dość  że pobyt długi, to częściowo samotny. W. kombinował, że mi odda do naprawy mój rower, z którego nie korzystałam już jakieś 20 lat. Rowerem miałabym niby dojeżdżać do Wisznic po zakupy. Popukałam się w głowę i oznajmiłam, że żadnym rowerem jeździć nie będę, jeśli mi czegoś zabraknie, to umówię się z Bożenką na zakupy, albo poproszę żeby mi przywieźli jakiś artykuł.

Nie bez podstaw zatem podekscytowani, wyruszyliśmy w niedzielę około 8.30. Pogoda była całkiem fajna, droga dobra, perspektywy całkiem obiecujące. Co prawda W. jechał fragment trasy dziwnie milczący. Jak się okazało potem,  zorientował się, że jest niezatankowany, jechał na rezerwie, potem już na oparach z nadzieją na stację paliw, która owszem była po drodze, ale jeszcze nie otwarta. Summa summarum zjechaliśmy do Ryk, gdzie okazało się że mamy dwa litry paliwa w zbiorniku. Auto zostało podłączone do dystrybutora zwanego czasem instrybutorem, a dusza z ramienia W. uleciała i ulokowała się w zwykłym miejscu.

Po drodze zrobiliśmy popas dla psów przy drodze do Kocka, bo Wańka wykazywała pewną nerwowość związaną z kolei z przepełnieniem zbiornika. Dotarliśmy do chatki  jadąc w świeżej wiosennej zieleni okolicznych lasów, łąk i pól. Brama została otwarta, psy i koty wypuszczone na wolność. Wiosna zrobiła pewne postępy, kwitły piękne tawuły, forsycje jeszcze dawały trochę żółci,  berberysy kolorem liści od czerwieni po ciemny bordo stanowiły kontrast do jasnej zieleni tła. Kwitło sporo tulipanów, a więc nie wszystko zostało pożarte.




Wciągnęliśmy graty, na pace nie było wiele, ponieważ zasadniczy ładunek stanowiły wory z kompostem, który miał posłużyć do sporządzenia mieszanki ziemi do sadzonek miskantów, które W. zamierzał produkować z kilku wybranych egzemplarzy, przy okazji redukując te zbyt już rozrośnięte.  Oszałamiająco ciepło nie  było, ale nie trzeba żeby wiosną było lato.  

W. po rozejrzeniu się po ogrodzie stwierdził, że udaje się po zakupy, bo niedziela przedmajówkowa okazała się być handlową. Ja rozpaliłam w piecach, bo jednakowoż w domu było 13 stopni.

W. po powrocie oznajmił, ze idziemy do kina wieczorem, ale odmówiłam, bo skoro w Warszawie nie chodzę to tym bardziej tutaj. W. jeszcze kwękał, ale w rezultacie poszedł sam na seans na godzinę 20. 00.  Ja miałam jeszcze ogromną potrzebę snu po warsztatowym wstawaniu na wschody słońca o godzinie 3.30 rano.  Czytałam jeszcze książkę z felietonami Marii Czubaszek, gdzie natężenie absurdalnego humoru powodowało, że nie dało się przeczytać zbyt wielu rozdziałów na raz.   Około 22.00 w powrócił z takim spostrzeżeniem, że gówno chłopu nie zegarek. Kino zbudowane z unijnych pieniędzy świeciło pustkami. Konkretnie W. był sam na seansie. Za to na placyku przed kinem młodzież ryczała, tłukła butelki i nie wyglądała na zainteresowana innym typem rozrywki.

Po tej smutnej konkluzji poszliśmy spać, aby być gotowym, kiedy c.d. postanowi n.

środa, 17 maja 2023

Sądny weekend cz.III

W niedzielę tradycyjnie nie robiliśmy nic hałaśliwego, Poza tym planowaliśmy jechać do domu w miarę wcześnie. Chciałam się jeszcze spakować na poniedziałkowy foto wyjazd nad Biebrzę.

W ramach ćwiczeń przed warsztatami zaczaiłam się na okoliczne ptactwo




Szpak najwyraźniej okupował gałąź przed wlotem do budki! I śpiewał, czyli chyba szuka żony! Zatem jeden domek być może zostanie wynajęty bardzo szybko.

W oddali na polach pasły się sarny, ale z tej odległości niewiele co widać 


Pogoda była fajna, w ogrodzie coraz więcej kolorów









W. miał wysiać mieszankę łąki kwietnej. Postanowiłam, że nakręcę krótki filmik z tego przedsięwzięcia. 

Opakowania z różnymi rodzajami mieszanek przyszły pocztą  w wielkim pudle. Kilka z paczek z opisem:




A tu krótki filmik z W. w roli głównej


 

Regularnie odwiedzała nas kotka Bożenki, drobne, ale bardzo ładnie umaszczone stworzenie. Co śmieszne, żaden z naszych psów  nie zwracał na nią zbytniej uwagi, a i ona zupełnie się nie bała.  Cześka trochę na nią fukała, ale w zasadzie też jakoś nie przeżywała jej obecności.



W. z miną cierpiętniczą zażądał wskazania miejsca na magnolię. Ja już miałam wybraną lokalizację, na skraju rabaty pod małpiarnią, gdzie już w szpalerze rośnie kalina hordowina Aureovariegata oraz kalina wonna. Magnolia była ładna, tyle że nie ukorzeniona w doniczce, a w jutowym balocie. Posadziliśmy ją tak, żeby widać ją było z okna sypialni. Przeciągnęliśmy wąż i podlaliśmy i ją i sadzone poprzednim razem sasanki.

Po zakończeniu prac ogrodowych zabraliśmy się za pakowanie gratów. Koty pozwoliły się zamknąć w Mrówczanym, więc przygotowania do wyjazdu poszły dość sprawnie. Wody już nie trzeba było zakręcać, poza tym ze względu na wezwanie ustne sądu miałam ponownie się stawić za 10 dni. Ze względu z kolei na moją marną kondycję psychiczną postanowiłam ubiegać się o urlop bezpłatny na cały maj. A co tam! Muszą sobie jakoś poradzić. Ja nie miałam siły już zmagać się z idiotycznymi decyzjami, bałaganem i brakiem koncepcji na rozwiązanie pewnych problemów. Stosowne pismo złożyłam w dyrekcji i czekałam na odpowiedź. Współpracowników uprzedziłam i spotkałam się ze zrozumieniem. Na urlopie dłuższym niż 7 dni roboczych nie byłam chyba od 15 lat. Albo i lepiej. Zatem odpoczynek słusznie mi się należy. Choć podczas tego miesiąca miałam także w perspektywie pewne ustalenia rodzinne dotyczące mamy W., która wymagała stałej i fachowej opieki ze względu na pogarszający się stan zdrowia.

A zatem w oczekiwaniu na nadchodzące wyzwania udaliśmy się w drogę powrotną, co oznacza że : do następnego razu! 



Sądny weekend cz. II

 W sobotę mogłam już odetchnąć pełną piersią. Miałam w perspektywie kilka dni wolnego, w tym najbliższe dwa dni na wsi.  Dość ochoczo zatem po śniadaniu ruszyłam do odchwaszczania na odcinku, gdzie Angielska przechodzi w coś, co miało być kwasolubną, a stało się w zasadzie po prostu rabatą, tyle że z rododendronami. Konkretnie z jednym i kilkoma niezbyt okazałymi azaliami. Dominowały mimo wszystko ciemierniki cuchnące, które sieją się jak opętane. Dziabałam sobie dość sprawnie, W. gdzieś tam w krzakach cos działał. Michał ukłonił się zza płotu, pogadaliśmy chwilę o dzieciach i pogodzie. Wiosna powoli się rozkręcała, ciepłe dni były bardzo wyczekiwane, ale dobrze, że nie przyszły nagłe upały.  Michał spytał, czy W. jest gdzieś w pobliżu. No pewnie gdzieś jest, ale dokładnie to nie udało się ustalić lokalizacji.

Moje odchwaszczanie polegało również na wyrywaniu części siewek ciemierników, które zaczęły zagłuszać co mniejsze byliny. Ślimaków wszędzie mnóstwo.  

W. pojawił się znienacka i stwierdził, że musi poprosić Michała, żeby mu zaorał ten pas trawy przed naszym płotem wzdłuż drogi. Skrzywiłam się, bo dzięki mojemu koszeniu chwastowisko stało się już w miarę cywilizowanym pasem trawy. W. natomiast chciał tam znów założyć łąkę kwietną. Tym razem zamówił nasiona od dr Łuczaja przy okazji zamawiania mieszanek na różne tereny dla swoich klientów. Lekko mnie zatchnęło, kiedy przyszła paczka, no fakt, pudło całkiem okazałe, ale cena ośmiu tysięcy za ten cały zestaw nasion to moim zdanie lekka przesada. Jedna torba zawierała mieszankę przystosowaną do naszych warunków, ponieważ W. odbył kilka rozmów telefonicznych z dr Łuczajem i objaśniał mu w szczegółach, jakie miejsca chciałby obsiać.

Wspomniałam W. że Michał pytał o niego, W. zatem poszedł do sąsiadów, przede wszystkim po piasek który miał posłużyć jako domieszka do nasion. Michał wyszedł z domu i pokazując na robinię rosnącą przy naszym płocie spytał z nadzieją: „To co, tniemy?” Od kilku lat sąsiedzi robili podchody, żeby wyciąć to drzewo, bo wiadomo, liście śmiecą, rynnę zatykają… Ja miałam opory przed tym, ale miałam wrażenie, że W. też by się jej chętnie pozbył, głównie z uwagi na upierdliwe odrośla korzeniowe, wyrastające dosłownie wszędzie. Michał widząc, że moja mina nie wyraża akceptacji, wszedł w ton negocjacyjny, że może tylko przyciąć, żeby gałęzie do dachu nie sięgały… W. za to oznajmił, że nie ma mowy, jak wycinać to całość i koniec.

Wyrok zatem wydano. W. stwierdził, że najpierw przygotuje front robót, a potem zawoła Michała na zasadniczą część przedsięwzięcia. Pierwszą pracą do wykonania było odrzucenie hałdy odpadów roślinnych gromadzonych przez kilka sezonów wokół pnia robinii w trakcie kolejnych odchwaszczań.  W. przerzucał częściowo przekompostowaną materię widłami, aby odsłonić dolną część pnia. Zamierzał położyć drzewo tak, aby zminimalizować ewentualne szkody w nasadzeniach w okolicy. Ja zdemontowałam podporę do powojnika JP II licząc, że sam powojnik jakoś przetrwa tę imprezę.

W. przyniósł piłę, siekierę oraz kliny i taśmy do odgięcia drzewa w trakcie cięcia. Michał przyszedł ze swoimi taśmami. W. wszedł na drabinę, ściął kilka dolnych gałęzi i zapiął taśmę tuż pod koroną. Końce chwycił Michał.  Ja sobie siedziałam pod Małpiarnią i patrzyłam na to wszystko z bezpiecznej odległości. Zresztą W. krzyknął, że ja jako osoba postronna, nieprzeszkolona, powinnam oddalić się z miejsca ścinki na dwie odległości padającego drzewa.

W. podcinał drzewo piłą, Michał ciągnął na sygnał taśmy, stopniowo przechylając drzewo w wyznaczonym kierunku. Gdy drzewo już powoli przechylało się, Michał odszedł na bezpieczną odległość, żeby nie dostać się pod koronę.

Drzewo chlasnęło między różankami. W. zadowolony stwierdził, że idealnie. Natomiast trzeba było zająć się odcinaniem konarów i cięciem pnia na klocki. Czyli robota do wieczora. Bożenka wyszła z chlebem który upiekła dla nas i pochwaliła drwali za sprawną pracę. W. popatrzył na zwalone drzewo i zabrał się za obcinanie gałęzi.

Michał zaprzągł sprzęt do traktora i rozpoczął orkę wzdłuż naszego płotu. Potem wyrównał teren i zamiast trawnika mieliśmy klepisko.  W. oczywiście już nie miał czasu na siew tego dnia, chciał uporządkować teren po ścince, gałęzie układał na stosach już istniejących. W końcu przeciął pień na dwie części i zostawił czekając na przypływ natchnienia, co czego można będzie to bardzo twarde i trwałe drewno wykorzystać.

Oto krótka historia w obrazkach 














A to prace ciężkim sprzętem na naszym pasie zieleni.  Nie chciało mi się już wyłazić za bramę, zatem kadry takie trochę dziwne.



Ja sobie już poszłam do domu, po kąpieli zajęłam się sprawami kuchennymi. Podczas posiłku dyskutowaliśmy co ewentualnie posadzić w tym miejscu. Ponieważ inną robinię już mamy, a mianowicie robinię Małgorzaty, więc przyszło mi do głowy, żeby posadzić drzewo moich marzeń czyli klon Shirasawy. W. pozytywnie odniósł się do  pomysłu i  stwierdził, że poszuka jakiegoś ładnego egzemplarza. Ja z kolei marudziłam, że póki co to ja bym chciała żeby mi kupił magnolię stellata, które sprzedawała szkółka w Wisznicach (widziałam z samochodu). W. wykręcał się, ale wkurzona powiedziałam, że chyba należy mi się coś za ten stres sądowy i co mu szkodzi. Obiecał, że kupi. I kupił!


Ale o tym w c.d. który już czeka aby n.