Wtorek był ostatnim dniem naszego pobytu na wsi, więc jak zwykle towarzyszył mi już przymus kończenia wszystkiego, pakowania, sprzątania etc.
Na zewnątrz znów zimno i w dodatku mglisto, na ogród jakoś nie miałam ochoty.
Po śniadaniu wyszłam tylko, aby wykopać kilka sadzonek
liliowców dla kolegi, początkującego ale bardzo entuzjastycznie nastawionego
ogrodnika a przy okazji prowadzącego kanał na YT o fotografii, dzięki czemu
sporo się nauczyłam.
W. grabił kolejne fragmenty ogrodu usuwając zeschłe trawy, ja
przelotnie zerknęłam na autorską i lekko się podłamałam, ponieważ wszystkie
rośliny tonęły w kłębach trawy NN, która zarasta wszystko gęstym kożuchem. Przy
pomocy saperki próbowałam oddziabać choć kilka bylin, ale z marnym skutkiem. Dodatkowo kożuch z lysymachii utwardził wszystko na beton zbrojony. Chyba jedynym rozwiązaniem będzie
wykopanie tego, co jeszcze zostało i przerobienie rabaty gruntownie poprzez
usunięcie wierzchniej warstwy ziemi, następnie posadzeniu roślin od nowa. Poprzestałam
zatem na zgrubnym zebraniu suchelców i zeszłorocznych spadów jabłkowych nie będących jeszcze w stanie daleko posuniętego rozkładu.
Przycięłam kolejne róże i powojnik JP II, który budził się
do życia. President mimo wysiłków zdechł nieodwołalnie. Poszłam jeszcze pod
stodołę, gdzie leżała przewrócona sucha mirabelka. Mirabelka nie obchodziła
mnie nadmiernie, natomiast bardzo obchodził mnie powojnik Lagoon, który się po niej
piął od kilku lat i pięknie kwitł na przełomie kwietnia i maja.
Powojnik należało odplątać i zapewnić mu nową podporę, do
czego musiałam zawezwać W. Uradziliśmy, że ja odplączę pędy powojnika, a W.
przymocuje je do wrót stodoły, tych nieużywanych, za pomocą sznurka. Na tychże
wrotach, na jednej z poprzecznych listew znaleźliśmy kolejne kurze jajo. Chyba będziemy zgadywać, gdzie znajdziemy
następne. Powojnik został umocowany i
rozpięty szeroko na stodole. Uważny czytelnik zauważy na obrazku poniżej na lewym skrzydle wrót rzeczone jajo.
Obejrzeliśmy moje wisienki japońskie, które już szykowały się do kwitnienia.
Na naszym polu użytkowanym rzez Michała w tym roku rósł rzepak. W. wrócił do grabienia, ja jeszcze zrobiłam kilka zdjęć, połapałam koty i w kropiącym deszczu poszłam do domu.
W. wrócił i opowiedział mi historię zatrudnienia pewnego młodego człowieka za pośrednictwem Urzędu Pracy. Otóż chłopak 23-letni bez pracy i konkretnego wykształcenia, za to z problemem alkoholowym w domu, został wskazany przez rzeczony urząd pracy jako kandydat do zatrudnienia u W. W. porozmawiał z nim i wraz z paniami z urzędu stwierdził, że chłopak będzie mieć szansę żeby odbić się od dna i ogarnąć się finansowo i życiowo. Panie nawet stwierdziły, że W. ma takie zacięcie ojcowskie, więc go trochę może do pionu postawi. Po pierwszej rozmowie jednakowoż kandydat zadzwonił do W. i stwierdził, że będzie kłopot z podjęciem pracy, bo nie ma samochodu, żaden zbiorkom też nie działa, a tu 7 km jest do pokonania do miejsca zbiórki. W. trochę się zdziwił, że koleś już szuka wymówki, ale wytłumaczył mu spokojnie, że może popytać czy ktoś z tej miejscowości nie jedzie rano w tę samą stronę samochodem do pracy, a może rowerem mógłby dojeżdżać. Na słowo „rower” W. usłyszał w telefonie, że w zimie rowerem nie da się jeździć. W. już nieco podkurwiony, ale cierpliwie tłumaczy, że teraz wiosna idzie, a nie zima. Kandydat w kolejnej rozmowie stwierdził, że on jednak chce, żeby W. podjechał do niego (!) i mu podpisał kwit, że pracy nie podejmie W. stanowczo stwierdził, że zgodnie z umową z Urzędem Pracy koleś ma być następnego dnia w pracy o 7.00 rano i nie ma gadki. Koleś przyjechał i owszem, ale tylko po to, aby mu W. podpisał że się zgłosił, ale pracował nie będzie. Oczywiście problemem niby był dojazd. W. stwierdził, że widać było że mimo bycia w życiowej czarnej dupie na pracę kolega ochoty nie ma. Zadzwonił oczywiście do pań z urzędu i opisał sytuację. Panie były rozczarowane, bo jakoś same miały nadzieję, że gówniarz da sobie pomóc. Żeby było jeszcze ciekawiej, po kilku tygodniach W. otrzymał informację z urzędu pracy, że koleś złożył na niego oficjalną skargę, z powodu że ponoć W. był dla niego nieuprzejmy. W. uroczyście poprzysiągł przy świadkach, że już nikomu nigdy nie będzie starał się pomóc, bo to sensu nie ma. Panie z urzędu ze zrozumieniem pokiwały głowami i zademonstrowały swoje rozczarowanie postawą niedoszłego pracownika firmy AWR.
No to tyle dygresji. Zabrałam się za sprzątnie, pakowanie i
zmywanie góry naczyń. W. zapakował moją kosiarkę na samochód i pojechał do
Wisznic oddać ją do przeglądu przed sezonem. Spakował worki z owsem dla koni,
ostatnich dwóch jakie zostały z całej gromadki.
Posadził też sasanki na rabatce naprzeciwko Angielskiej, gdzie jakiś
czas temu walczyliśmy z barwinkiem. Pozostałe zaniósł Bożence.
Obiad W. przywiózł gotowy z tego samego źródła, co posiłki
kupowane wcześniej. Zebraliśmy się w miarę sprawnie i po 18.00 wyjechaliśmy.
Dotarliśmy do domu bez problemu, więc do
następnego, całkiem rychłego razu!
Ludziom się robić nie chce...przykre. Wolą socjal i leżenie brzuchem do góry..(evluk)
OdpowiedzUsuńI mają dużo czasu, żeby jeszcze skargi pisać na kogoś, kto się pochylił nad ich losem...
UsuńBardzo sie cieszę, ze jest cd. No bo taka wiosna, a Was (tzn. wpisów) nie ma. No jak to. /AlaSz/
UsuńBardzo ciekawe miejsce na złożenie jaja! :D
OdpowiedzUsuńCo do pracowników i potencjalnych pracowników z problemami wszelkimi, może nie będę się rozpisywać publicznie, ale temat znajomy.
Podejrzewamy, ze jajo zostało złożone całkiem gdzieś indziej, a w tym oryginalnym miejscu położyła je kuna, która chyba tu gdzieś mieszka. Jaja zresztą znajdujemy w różnych dziwnych miejscach, niedostępnych dla kur. No, tak to właśnie wygląda, to nasze polskie bezrobocie...
UsuńNiektórzy umiejętność pisania wykorzystują prowadząc blogi, a inni - składając skargi. I cóż począć! /MaGorzatka/
OdpowiedzUsuńTak się czasem zastanawiam, czy kontrolowany analfabetyzm nie byłby rzeczą pożądaną.
Usuń