W sobotę powitał nas słoneczny poranek z …mrozem. Póki co nie rwaliśmy się do wstawania głównie z uwagi na pewną obolałość po pracach dnia poprzedniego. Do wstawania nie rwała się również reszta towarzystwa.
W RL tradycyjne nadawali Leśne wędrowanie. Około 8.00 W. wypełzł z uwagi na energiczne pukanie do drzwi. Bożenka wpadła z pytaniem, czy dajemy koszyk z wiktuałami do tradycyjnego pokropku. O koszyku kompletnie zapomnieliśmy, nawet jajek ugotowanych nie mieliśmy, więc skruszeni poinformowaliśmy ją, że jesteśmy nieprzygotowani. Bożenka machnęła ręką i stwierdziła, że potem z chlebem wpadnie. Tym swoim.
Po śniadaniu nie chcąc przebumelować całego dnia zabrałam się za rabatę przy małpiarni. Trochę
to była beznadziejna robota, wycinałam suchelce i wyrywałam widoczne już
chwasty starając się nie uszkodzić, z różnym efektem, wychodzących młodych
kiełków. Perz oczywiście był już dorodny.
Robiłam co mogłam, ale jak zawsze rabaty w marcu i pierwszej połowie
kwietnia napawają mnie rozpaczą, bo wszystko wygląda okropnie szaro, jakby w
ogrodzie nigdy nic poza chwastami nie rosło. Z kwitnących roślin pocieszały
żółte plamy forsycji i dereni jadalnych, drobne pierwiosnki posadzone chyba
niedawno przez W. Zabrałam się za
przycinanie róż na łuku metalowym, Velichenblau przetrwała zimę praktycznie bez
uszkodzeń. Usuwałam stare pozostałości po owocach, podwiązywała wystające
gałązki. Ścieżka znów została zawalona
badylami i chwastami. Małgosina róża NN
rozrosła się już całkiem nieźle produkując podziemne rozłogi, chyba musze
zacząć szukać jej nowej kwatery.
W. stwierdził, że pojedzie jeszcze do sklepu, ponieważ tego
dnia placówki handlowe miały być czynne tylko do 13.00. Ja natomiast wlazłam na
Angielską, gdzie widać było że gruba warstwa zrębek wywalona chyba dwa lata
temu jeszcze działała. Zbieram badyle po floksach, liliowcach i innych a
następnie zabieram się za róże rosnące wzdłuż płotu od strony Bożenki. W międzyczasie wrócił W. z zakupami, w tym z
sekatorem, na który była promocja, oraz z wkrętarka, znanej niektórym firmy
Tryton. Wkrętarka była niezbędna, żeby wreszcie przymocować karnisz nad
kuchennym oknem i zawiesić piękną dzierganą firankę od Małgosi.
Wracając do róż: chlastałam je bez litości, a one bez litości
szarpały mnie gdzie się da. Likwidacja klonu spowodowała, że będzie tu docierać
więcej słońca. Moje ręce znów przypominały kotlet siekany, chyba zaopatrzę się w
rękawice spawalnicze. Grabiami starałam się wyciągać kłujące badyle i formować z
nich stosy łatwiejsze do usunięcia. Przy okazji wyrywałam także pokrzywy i inne
dziadostwo, które odrasta jak hydra co roku. Ale robił się już ładnie.
Zauważyłam Bożenkę idącą do nas, więc wylazłam z krzaków i
poszłam do niej. Poza chlebem przyniosła także po kawałku swoich ciast. Biorąc
pod uwagę jeszcze te kupione przez W. była duża szansa, że będziemy sobie
hodować cukrzycę. W rewanżu W. ofiarował Bożence jeden z mazurków
przywiezionych z Warszawy. Niech Bożenka spróbuje czegoś „kupczego”. Chwilę gadaliśmy, Bożenka triumfalnie
powiadomiła nas, że w lipcu przechodzi nieodwołalnie na emeryturę. Ponadto
przykazała nam dzwonić wcześniej, jeśli chcemy zamówić chleb od jej siostry,
będzie nam przynosić.
Bożenka poszła do siebie, a
ja wróciłam na plac boju. W. też
zabrał się za porządki w ogrodzie zaczynając od uprzątnięcia ściętych traw i
ułożenia ich jako ściółki wokół krzewów. Zrobiło się przyjemnie ciepło.
Usiłowałam pozbyć się urobku przerzucając na istniejąca już hałdę pod jabłonką,
W. pomógł mi wywlec stosy ułożone na Angielskiej. Kilka odciętych pędów róży
Małgosinę ląduje w doniczkach jako sadzonki. Wydłubuję także kilka maklei,
która na Angielskiej już wymaga corocznego ograniczania.
Kilka przypadkowych kadrów
Na zakończenie jak zwykle zamiatam z grubsza ścieżkę i
zarządzam sama sobie fajrant.
W domu najpierw obowiązkowo prysznic i przebranie w domowe ciuchy.
Zabrałam się za obieranie ziemniaków do śledzi, które W. jak się okazało, zbyt
gorliwie wymoczył i były niedosolone. Więc je sobie posolił na talerzu. Śledzie
były surowe z cebulką i śmietaną. Do nich ziemniaki z wody.
Po posiłku trochę odpoczywaliśmy. Sprzątnęłam także kuchnię i nastawiłam jaja w łupinach z cebuli, żeby jednak tradycji stało się zadość. W. zabrał się za przygotowanie mięsa do pieczenia. Mieliśmy już przyprawiony boczek i schab.
Boczek był nadziany czosnkiem i utytłany w przyprawach Natomiast schab W. eksperymentalnie wysmarował powidłami ślikowymi i oznajmił, że jest to jego odpowiedź na schab faszerowany śliwką. Czyli są to śliwki faszerowane schabem. Moją rolą było przypomnienie sobie obsługi tutejszego piekarnika. Zasadniczo wszystko zrobiłam jak trzeba, tyle że temperatura wzrastała okropnie powoli. Gapiłam się na strzałkę termometru na drzwiach i usiłowałam dostrzec jakiś postęp. W. spierał się ze mną w kontekście zastosowanej techniki, czego skutkiem było wrzucenie prze ze mnie, w nerwach, niechcący najmniejszej fajerki do komory spalania. Nie dało się jej za nic wyciągnąć, więc trzeba było poczekać na wygaszenie tej części pieca.
W. natomiast pokombinował z szybrami i wyszło, że jednak
miał rację. Nagle temperatura ruszyła galopem i istniało zagrożenie, że
przegniemy w drugą stronę.
Obserwowaliśmy proces pieczenia gotowi interweniować, a tymczasem Zębas
spał jak zabity. Jest na wsi zawsze znacznie bardziej aktywny niż w mieście i
wieczorem pada jak kawka. Koty za to łaziły niezmordowanie, oglądając
dochodzącego tubylczego jak jakieś
wielkie dziwo. Obiekt obserwowany za to miał to w poważaniu, wciągał nosem trzy
saszetki na jedno posiedzenie. Ogólnie zabiedzony po zimie i zauważyłam, że
uszy znów zaczęły mu się paprać.
Na zewnątrz pochmurno ale bez deszczu. Uchyliłam okno, bo piec buzował i w chacie nagle zapanowały tropiki. Wyszłam na zewnątrz z Wańką, trochę jej pomagam przy schodzeniu ze schodka, bo ma już duże problemy, żeby utrzymać tylne nogi w prawidłowym napięciu mięśni. Na pace samochodu stały sasanki w kilku odmianach.
W. zagadnięty stwierdził, że w tutejszej szkółce była promocja, więc kupił dla nas i dla Bożenki. Tu sasanki całkiem dobrze rosną, w przeciwieństwie do ogrodu miejskiego, gdzie każda próba posadzenia kończy się katastrofą.
Dowód na to, że tu fajnie rosną
Ojezusie, a ja tu trzykrotnie wzmiankowana z imienia, aż mi się rumieniec rzucił na twarz z zawstydzenia!
OdpowiedzUsuńŻe z Was takie bezbożniki, żeby zimowa firankę na Wielkanoc wieszać, to ja nie wiedziałam! No ale to raczej nic dziwnego, skoro tam u Was śliwki nadziewane schabem, a papierowa torba kotem. /MaGorzatka/
Bezbożniczość jest naszą cechą immanentną! I z firanką nie ma to nic wspólnego. Prawdę rzekłszy, nawet nie zauważyliśmy, że jest ona "zimowa" :D
UsuńI jak tu Was nie kochać?
Usuń