W piątek deszcz się zlitował i przestał padać, ale było pochmurno. Koty wylazły korzystać z wolności. Zabraliśmy się za śniadanie, a potem nieuchronnie trzeba było ruszyć w ogród i zacząć porządkować rabaty, które o tej porze roku zawsze wyglądają jakby to było miejsce opuszczone i zapomniane przez ogrodników. Ubrałam się stosownie, założyłam rękawiczki i zaczęłam od tych kawałków ziemi pod domem. Głównie usuwałam badyle, trochę odchwaszczałam i przycinałam co nieco. Wegetacja jeszcze bardzo skromna, ponieważ było po prostu zimno. Od czasu do czasu przechodziły mżawki.
W. natomiast ze sprzętem zmechanizowanym w postaci golarki do żywopłotów ścinał suche badyle traw. Część była klapnięta na glebę i połamana, więc było z tym trochę zabawy. Z buczeniem golarki w tle metodycznie przechodziłam na kolejne terytoria. Przycięłam trzmielinę formowaną na pniu, ponieważ ogromna korona ciążyła już tak bardzo, że gałęzie zaczęły się rozłamywać. Przycięłam także dolne gałęzie jodełki, aby odsłonić nieco roślinność rosnącą pod spodem. Na ścieżkach zgromadziła się sterta suchelcowych odpadów i chwastów. W. skończył w Albiczukowskim i pojawił się po mojej stronie domu. Stwierdził z westchnieniem, że robię tak elegancko, a u niego po robocie jeszcze większy bałagan niż był. przy okazji przyciął kilka gałęzi znienawidzonego przeze mnie boulevarda oraz wywiózł taczkami część mojego urobku zasilając kompostownik. Podobno pod stodołą widział kuropatwy, które być może mają schronienie w stosie gałęzi. Na razie pod stodołą wyglądało tak
Przeszłam na rabatę przy żywopłocie z ligustru, znów wycinanie, wyrywanie siewek kuklika. Obejrzałam starą jabłoń, która była już całkiem wypróchniała, dziura w pniu widoczna na przestrzał.
Wzdłuż ligustru rosły zabiedzone irysy tubylcze, zatem zabrałam się za ich ratowanie wycinając pokładające się
zwały suchych pędów miskanta. To chyba pierwszy miskant posadzony w tym
ogrodzie. Rozrósł się niemiłosiernie i co roku W. obiecuje, że go zabierze, takoż
i w tym roku podjął takie zobowiązanie. W. przystąpił do golenia żywopłotu,
więc musiałam jeszcze zbierać spadające patyki. Odczyściłam całkiem nieźle ten
kawałek i przeniosłam się na ostatni kawałek przydomowy czyli na rabatę z
hortensjami i bzami czarnymi. Deszcz
coraz większy, ale zaparłam się, że skończę. Przydreptała Bożenka z zamówionym
chlebem od siostry, ale obiecała, że przyniesie także swój, który zamierzała
także upiec. „Piokę swój dla siebie i dla dzieci, to i wam przyniosę”
Po zgrubnym oczyszczeniu ostatniej rabaty zebrałam jeszcze patyki zostawione przez W. po przycinaniu krzewów i przejechałam szczotką agrowłóknine na ścieżkach wymiatając resztki wyciętych badyli i innych śmieci. Czułam, że dałam sobie w kość pierwszego dnia, więc postanowiłam zakończyć działalność.
Albiczukowski na razie chudo
Przebrałam się w suche
ciuchy i zawinęłam się w kołdrę, ale wylazłam po pewnym czasie, bo obawiałam
się, że już tak zostanę do wieczora.
W. ogarnął się tekstylnie i wyruszył do Wisznic po zakupy. Przed bramą natknął się na
panów z energetyki, którzy właśnie odłączali chatkę SN od prądu. Podobno córka
im poprzedniego dnia udostępniła teren, ale musieli przyjechać ponownie z
drabiną. Lokator ani jego rodzina zatem nie zamierzali ponosić kosztów, nawet
symbolicznych. Dla nas był to znak, że nikt w tym domu póki co mieszkać nie
będzie. Znieśliśmy to z godnością. A nawet dziką radością.
Po wyjeździe W. wlazłam pod prysznic, potem już tylko wykonywałam zajęcia domowe czyli ogarnęłam kuchnię i dokładałam do pieca. W. wrócił z zakupami oraz z preparatami
antykleszczowymi z lecznicy w Sosnówce dla całego towarzystwa futrzanego, bo
zapomnieliśmy zabrać z miasta, a po Zebasie już jeden sukinkot pełzał.
Zabraliśmy się za przygotowywanie obiadu. Ja obrałam ziemniaki, a W. zrobił coś w rodzaju potrawki z wykorzystaniem farszu z pieczonej kaczki,
którą zjedliśmy jeszcze w mieście. Gnaty z farszem przyjechały w półmisku
żaroodpornym z mglistym pomysłem wykorzystania do jakiegoś dania. Wyszło całkiem niezłe. Na ganku pojawił się
kot tambylczy, który został poczęstowany racją żywnościową. We wsi niósł się
przeraźliwy dźwięk wydawany przez pojazd sklepiku objazdowego oznajmiającego
chętnym, że można już wychodzić przed dom i odbierać artykuły.
W. wsadził śledzie do miski z mlekiem z zamiarem przyrządzenia dania postnego, które się jadało u niego w domu. Następnie wlazł pod prysznic i stwierdził, że robiliśmy w najgorszą pogodę, albowiem po południu deszcz ustał i robiło się coraz ładniej.
Czy pogoda zmieniła się na dobre, zobaczymy w c.d który już
czeka aby n.
Gratulacje z powodu braku SN - obecnego i przyszłego i na wieki wieków! /MaGorzatka/
OdpowiedzUsuńEjmen!
Usuń