Kochani, z uwagi na uzyskany od pracodawcy (nie bez pewnych
problemów) urlop bezpłatny trwający cały maj piszę do Was w trakcie tego urlopu
wcale nie mając pewności czy wrócę do mojego zakładu pracy, który przypominał
już od jakiegoś czasu zakład dla umysłowo niezdrowych, z tym że w tym drugim
jednak obecny jest lekarz.
Moja frustracja, zmęczenie i ogólna nerwowość zaowocowały
podjęciem decyzji o urlopie, który ma mi przynieść jakie-takie ukojenie i
odpoczynek. Pożyjemy-zobaczymy.
Piątek przed majówką był dla mnie zatem ostatnim dniem
pobytu w pracuni, a następnie w sobotę starałam się przywrócić dom do stanu używalności
po mojej czterodniowej nieobecności spowodowanej przebywaniem na rozlewiskach
Biebrzy z aparatem fotograficznym oraz z trzema innymi uczestnikami warsztatów, no i oczywiście z organizatorką tychże.
Na niedzielę mieliśmy zaplanowany wyjazd na wieś, który miał
trwać do oporu, przy czym opór stanowił jedynie fakt pozostawienia kolekcji
roślin doniczkowych w mieście, a dozór w postaci W. nie gwarantuje, że co
bardziej wymagające okazy przeżyją. No
oczywiście jest też ogród, który w ostatnich dniach buchnął kwieciem. W.
oczywiście nie mógł mi towarzyszyć w pobycie a la long, więc ustaliliśmy, że z
uwagi na kolejny obowiązek służbowy i konieczność stawienia się przed sądem w
Białej, na wsi będę aż do sprawy, a potem
wrócimy razem do Warszawy. To i tak była
rozpusta i niezwykłe okoliczności dla mnie, ponieważ nie dość że pobyt długi, to częściowo samotny. W.
kombinował, że mi odda do naprawy mój rower, z którego nie korzystałam już
jakieś 20 lat. Rowerem miałabym niby dojeżdżać do Wisznic po zakupy. Popukałam
się w głowę i oznajmiłam, że żadnym rowerem jeździć nie będę, jeśli mi czegoś
zabraknie, to umówię się z Bożenką na zakupy, albo poproszę żeby mi przywieźli
jakiś artykuł.
Nie bez podstaw zatem podekscytowani, wyruszyliśmy w
niedzielę około 8.30. Pogoda była całkiem fajna, droga dobra, perspektywy
całkiem obiecujące. Co prawda W. jechał fragment trasy dziwnie milczący. Jak
się okazało potem, zorientował się, że
jest niezatankowany, jechał na rezerwie, potem już na oparach z nadzieją na
stację paliw, która owszem była po drodze, ale jeszcze nie otwarta. Summa
summarum zjechaliśmy do Ryk, gdzie okazało się że mamy dwa litry paliwa w
zbiorniku. Auto zostało podłączone do dystrybutora zwanego czasem
instrybutorem, a dusza z ramienia W. uleciała i ulokowała się w zwykłym
miejscu.
Po drodze zrobiliśmy popas dla psów przy drodze do Kocka, bo Wańka wykazywała pewną nerwowość związaną z kolei z przepełnieniem zbiornika. Dotarliśmy do chatki jadąc w świeżej wiosennej zieleni okolicznych lasów, łąk i pól. Brama została otwarta, psy i koty wypuszczone na wolność. Wiosna zrobiła pewne postępy, kwitły piękne tawuły, forsycje jeszcze dawały trochę żółci, berberysy kolorem liści od czerwieni po ciemny bordo stanowiły kontrast do jasnej zieleni tła. Kwitło sporo tulipanów, a więc nie wszystko zostało pożarte.
Wciągnęliśmy graty, na pace nie było wiele, ponieważ
zasadniczy ładunek stanowiły wory z kompostem, który miał posłużyć do
sporządzenia mieszanki ziemi do sadzonek miskantów, które W. zamierzał
produkować z kilku wybranych egzemplarzy, przy okazji redukując te zbyt już
rozrośnięte. Oszałamiająco ciepło
nie było, ale nie trzeba żeby wiosną było lato.
W. po rozejrzeniu się po ogrodzie stwierdził, że udaje się
po zakupy, bo niedziela przedmajówkowa okazała się być handlową. Ja rozpaliłam
w piecach, bo jednakowoż w domu było 13 stopni.
W. po powrocie oznajmił, ze idziemy do kina wieczorem, ale
odmówiłam, bo skoro w Warszawie nie chodzę to tym bardziej tutaj. W. jeszcze
kwękał, ale w rezultacie poszedł sam na seans na godzinę 20. 00. Ja miałam jeszcze ogromną potrzebę snu po
warsztatowym wstawaniu na wschody słońca o godzinie 3.30 rano. Czytałam jeszcze książkę z felietonami Marii
Czubaszek, gdzie natężenie absurdalnego humoru powodowało, że nie dało się
przeczytać zbyt wielu rozdziałów na raz.
Około 22.00 w powrócił z takim spostrzeżeniem, że gówno chłopu nie
zegarek. Kino zbudowane z unijnych pieniędzy świeciło pustkami. Konkretnie W.
był sam na seansie. Za to na placyku przed kinem młodzież ryczała, tłukła butelki
i nie wyglądała na zainteresowana innym typem rozrywki.
Po tej smutnej konkluzji poszliśmy spać, aby być gotowym, kiedy c.d. postanowi n.
"Gówno chłopu nie zegarek", to było ulubione powiedzonko mojego ojca, który z pochodzenia był chłopem, wiec się znał!
OdpowiedzUsuń