W czwartek przedświąteczny planowaliśmy wyjechać jak
najwcześniej, ale oczywiście Maszka wybył w nocy i ani go było widu ani słychu.
Zapakowaliśmy wszystkie graty, ja podlałam roślinność domową z nadzieją, że da
radę przez kilka dni. Rozważaliśmy już wyjazd bez jednego członka załogi, ale w
ostatniej chwili bydlak pojawił się pod drzwiami tarasowymi jak gdyby nigdy
nic.
Cześka była już w tymczasowym kojcu, czyli w małym pokoju zwanym w wojskowym żargonie ZOMZem, zatem można było towarzystwo zapakować do kontenera transportowego i władować do samochodu.
Prognozy pogody nie zapowiadały jakiegoś szalonego wybuchu
wiosny, miało padać a konkretnie deszcz bądź śnieg. Guzik mnie to tak naprawdę
obchodziło, ponieważ jedyne na czym mi zależało to izolacja od tego wariatkowa
w zakładzie pracy.
Droga minęła w
zasadzie spokojnie poza jednym gwałtownym hamowaniem z uwagi na debila
wyprzedzającego z przeciwka i idącego na czołówkę z nami. Przez połowę trasy
sypał śnieg. Przezornie zabrałam kawę w termosie, która pokrzepiła w W. w
drodze, ale i tak z uwagi na psy skręciliśmy z drogi na Kock w boczną dróżkę
oznakowaną „Żabianka 2” Odkąd jeździmy tą drogą miałam, ochotę tam skręcić
ponieważ droga wspinała się na wzgórze, a potem niknęła gdzieś w dole, gdzie
moim zdaniem powinna być dolina rzeki Wieprz. Wjechaliśmy na wzgórze, z którego
nie było widać nic ciekawego, wysiedliśmy wystawiając psy i rozejrzeliśmy się
po okolicznych polach. Wiało i zaczął padać deszcz, więc rozpoznanie było dość
krótkie. Psy załatwiły swoje sprawy, wsiedliśmy do samochodu i zjechaliśmy do
niewielkiej wsi widocznej w dole. Wieś była nieoczekiwanie bardzo malownicza,
widać było jakieś sady, które za kilka tygodni pewnie będą wyglądać obłędnie.
Wróciliśmy na trasę i dojechaliśmy do Wisznic, mijając po drodze ogromne stado
żurawi siedzące na polu i coś najwyraźniej zajadające. W. kupił nam obiad w
karczmie. Obiad był od razu do wzięcia, bo jak się wyraziła pani z obsługi,
właśnie robili „wynosy”.
W domu oszałamiająca temperatura 4 C, zaczęło także
konkretnie lać. W. mimo to poszedł do ogrodu na rekonesans, ja
zajęłam się zapewnieniem komfortu termicznego czyli rozpalaniem w piecu i pod kuchnią. Z
zadowoleniem stwierdziłam, że w domu panuje zapach neutralny, zatem myszy brak
pomimo naszej trzymiesięcznej nieobecności.
Rozpakowaliśmy posiłek, wnieśliśmy zabrane rzeczy.
Włączyliśmy wodę i monitorowaliśmy temperaturę w pomieszczeniach. Deszcz padał
z różnym natężeniem, więc około 17.00 wpełzłam do łóżka W. z kolei oznajmił, że
idzie przycinać krzewy. Z łóżka wygoniło mnie pukanie do drzwi. Bożenka
wkroczyła z pretensją, że nas tak długo nie było. Ano takie życie. Mimo
najszczerszych chęci nie udało się wcześniej.
Bożenka zakomunikowała, że jej siostra piecze chleb i sprzedaje chętnym.
Bochenek za 11 zeta. Zamówiłam zatem żytni. Siostra Bożenki zaopatruje już i
urząd gminy i innych amatorów dobrego chleba. Podobno 40 bochenków piecze
średnio raz w tygodniu. Zaczyna o 1.00 w nocy, żeby na rano w piątek było.
Bożenka zresztą z dumą stwierdziła, że ona już ze dwa lata nie kupuje pieczywa,
ponieważ piecze swoje. No wiemy, dostaliśmy parokrotnie po kawałku i byliśmy
zachwyceni. Pogadaliśmy jeszcze chwilę i
Bożenka pobiegła do swoich zajęć, a przed świętami i przed przyjazdem dzieci była w szale
przygotowań.
W. wrócił konkretnie zmoczony i stwierdził, że roboty huk.
No, to na pewno. Podobno Michał też się pytał, dlaczego tyle czasu nas nie
było. Już mieli dzwonić, czy się coś nie stało. Oznajmiłam, że mamy zamówiony chleb z nielegalnego uboju, który Bożenka nam przyniesie.
W RL zapowiadali poprawę pogody, ale na razie za oknem było do
bani. Poza tym zapowiadali noc konfesjonałów, rzecz dla mnie kompletnie
irracjonalną podobnie jak te wszystkie ekstremalne drogi krzyżowe etc. No ale
Wielkanoc to okazja to takich przeróżnych dziwacznych imprez katolickich. Poza
tym w przerwach reklamowych wojewoda lubelski na zmianę z marszałkiem
województwa składali życzenia złożone z napuszonych zwrotów i konotacji
religijnych.
W domu dobiło już do 19 stopni, więc tymczasową spiżarnię zrobiliśmy
na werandzie. Można było już iść
spać, bo c.d. niecierpliwił się, żeby już n.
Zaglądałam, zaglądałam. Długo nic nie pisałaś. A tu bam! Widzę, że mam dużo do nadrobienia. Blogger nie przysłał powiadomień. I coś nie chce mnie zalogować. Nic to, najważniejsze, że są relacje. :)
OdpowiedzUsuń(Daria)
Tak, już kolejna seria w przygotowaniu. Nie wiem, co jest z tym bloggerem... Poustawiałam te powiadomienia, ale widać toto żyje własnym życiem. Fajnie, że zaglądasz :)
UsuńJa również, jak Przedmówczyni, zasiadam do nadrobienia zaległości. Co do braku myszy, to cóż - swoimi ludzkimi remontami zniszczyliście im ich mysi świat! (oby!) /MaGorzatka
OdpowiedzUsuńNo tak, niestety natura nie lubi próżni i co śmielsze egzemplarze ładują się do domu drzwiami! Frontowymi!
UsuńDo nas też włażą drzwiami, psiachmać.
Usuń