niedziela, 18 czerwca 2023

Urlop dla poratowania zdrowia cz.V

 Pierwsza samotna noc minęła bez problemów, choć czułam się bezpieczniej z pozamykanymi na klucz wszystkimi drzwiami. Wańka jak zwykle w nocy wymagała wyprowadzenia, a potem pomocy w ułożeniu się, ale potem dała pospać.

Nie będę tu szczegółowo relacjonować każdego dnia. Postanowiłam żyć zgodnie z własnym rytmem, do niczego się nie zmuszać i robić tylko to, na co przyjdzie mi ochota. Po śniadaniu zwykle trochę gapiłam się na przyrodę fotografując ptaki. 













Potem sprzątałam w domu, odkurzałam i myłam podłogi. Zrobiłam mała przepierkę. Żeby rozwiesić pranie, zamocowałam linkę pomiędzy żerdziami małpiarni. 

Popijałam herbatkę ze świeżych liści pokrzyw. Wykosiłam  częściowo trawsko między iglakami od frontu. Zrobiłam drugie podejście do autorskiej, ale tu ograniczyłam się do wypielenia wokół róż i liliowców, desperacko rwałam wszystko dookoła widłami. Odchwaszczone rośliny wyściółkowałam kompostem W. Okopałam rabatę w sadku dookoła i trochę odchwaściłam. Za obiad świetnie posłużyła mi zupa ogórkowa. W piątek ruszyłam na drugą różankę, gdzie najpierw starałam się pousuwać suche pędy róż, pod które wczołgiwałam się na klęczkach. Wyciągałam ze splatanego kołtuna te suche kikuty starając się nie stracić oka.  Następnie odchwaszczałam wyrywając jakieś trawsko i siewki łopianu. Znów odkryłam dwie czy trzy hosty oraz jakiś kikut róży ledwo żywej. Mam nadzieję, że trochę odbije i wtedy jesienią będzie można ją przesadzić w lepsze miejsce. Nie pamiętam co to za jedna nawet.  Znów byłam solidnie podrapana. Odkopałam przy okazji jakiś zapomniany wiciokrzew. 

Pojawiła się kotka Bożenki, z wygoloną plamką i szwem na brzuchu. Tu raczej nikt nie certoli się z kaftanikami i okresem pooperacyjnym.




Po południu przyszła Bożenka z obiecanym chlebem. Uiściłam opłatę i zapewniłam, że nic mi nie trzeba.

Wieczorem po kąpieli i kolacji czytałam sobie w łóżku  Billa Brysona „W domu”, potem ostatnie sikanie psów, jakaś roszada wśród kotów, bo nie było tak, żeby oba były w domu jednocześnie. Na ganku czasem czekał „ten z uszami” na posiłek, więc wystawiałam mu miskę, którą po opróżnieniu od razu chowałam. Szczur więcej się nie pokazał i miałam nadzieję, że najadł się tych wiktuałów, które zakupił dla niego W. i pożegnał się z tym światem.

W sobotę od rana zapowiadali deszcze, które wraz z frontem miały nadejść w godzinach popołudniowych. Wiał póki co zimy wiatr, a na niebie było coraz więcej szarych chmur. Po śniadaniu zatem i krótkim spacerze zrezygnowałam z prac ogrodowych, przystąpiłam natomiast  do pisania wszystkich zaległych relacji jeszcze ze świąt i kolejnych pobytów. Internetu nie mam, ale pisałam po prostu w edytorze tekstu czyli w Wordzie z zamiarem przeklejenia ich do bloggera wraz ze zdjęciami już po powrocie do domu. Naszykowałam sobie zapas drewna do palenia w razie spadku temperatury. Kawałki drewna wygrzebywałam spod ławek na ganku, ale ponieważ tam po raz pierwszy i mam nadzieję, ostatni widziałam szczura, robiłam to z lekkim obrzydzeniem i przy pomocy pogrzebacza. Utrzymywałam niewielki ogień pod płytą kuchenną,  która dawała miłe ciepło i można było sobie na przykład przypiec chlebek. Około 18.00 deszcz wreszcie przyszedł, na początku to było takie sobie kropienie, potem już chlupnęło nieco konkretniej, ale nie było to coś czego spodziewałam się po szumnych zapowiedziach w każdym serwisie pogodowym w RL. Deszcz generalnie bardzo by się przydał, bo powierzchniowa warstwa ziemi już podeschła podczas słonecznych dni. Rozpaliłam solidniej pod kuchnią, ponieważ temperatura w domu oscylowała w granicach 17 stopni. Maszka spał na fotelu, Cześki ani widu ani słychu. Deszcz miał padać cała noc.

W niedzielę świat po deszczu ukazał się nieco zieleńszy



Nie zamierzałam jakoś konkretnie zajmować sobie czasu. Słuchałam radia, czytałam, kręciłam się po domu. Czasem wychodziłam przed dom i patrzyłam na zieleń i z rzadka przejeżdżające samochody niewidoczną stąd drogą do Sosnówki. Przemieszczały się bezgłośnie pełznąc jak duże żuki, albo mknęły szybko i wtedy szmer silnika docierał do mnie.

Za bramą zadnią, na wysokości kościoła przez teleobiektyw obejrzałam sobie domek, który został niedawno wyremontowany.



Słońce znów wyszło, a ten szczególny zapach maja powodował lekki zawrót głowy.









W poniedziałek zabrałam się za odchwaszczanie rabaty obok małpiarni. Całkiem dobrze mi się pracowało, słuchałam audycji Muzoleum p. Manna i amerykańskie piosenki z lat 50-tych nastrajały mnie jakoś sentymentalnie. Przypomniał mi się film z dawnych lat "Peggy Sue wyszła za mąż" , gdzie obok Kathleen Turner grał Nicolas Cage, w którym to w latach 80tych ubiegłego wieku kochałam się na zabój. Podobnie jak w Nicku Nolte.



W telefonicznie zeznawał, że być może przyjedzie w poniedziałkowy wieczór. Wcześniejsza wersja głosiła, że będzie w sobotę, potem że w niedzielę, więc nie bardzo się przywiązywałam do niniejszej informacji. Miałam nadzieję, że będzie najpóźniej we środę rano, kiedy to mieliśmy jechać do sądu. 

Przypomniałam mu, że potrzebuję dokumenty, leżące na biurku u mnie w pracy, więc powinien przed przyjazdem umówić się z moją współpracowniczką, która miała mu całą teczkę przekazać. 

W. dotarł w rezultacie dopiero we wtorek wieczorem, z zapasami żywności, papierami dla mnie i w zwarzonym humorem, bo oczywiście załoga w czymś tam nawaliła. Wtorek spędziłam na próbach odchwaszczenia rabaty wzdłuż płotu SN, ale to była syzyfowa praca, choć miałam wrażenie, że jednak jakiś efekt jest. Pogoda była przyjemna, jedynie wiatr zerwał się od rana i bujał drzewami.


We środę odbyliśmy wycieczkę do Białej Podlaskiej, a potem jeszcze spojrzeliśmy na ogród, który robił wszystko, żebyśmy odjeżdżali z dzikim żalem.














 

Przejechałam kosiarką teren od stodoły do bramy. w nocy musiał być przymrozek, niektóre liście na lilakach były lekko poczerniałe. 

Spożyliśmy obiad w postaci kotletów schabowych, które jak W. przykazał przyprawiłam i zamroziłam. Rano we środę zostały wyjęte do rozmrożenia, do tego kartofelki i jakaś zielenina.

Ruszyliśmy do domu z niechęcią, dotarliśmy bez przeszkód, a zatem: do następnego razu! 




Urlop dla poratowania zdrowia cz. IV

 Środa była dniem wyjazdu W. ale to miało nastąpić dopiero wieczorem.  Póki co korzystając z ładnej pogody ruszyliśmy do roboty. W. do sadzonek, których chciał zabrać maksymalną ilość do siebie do szkółki. Ja weszłam w Angielską, gdzie od czasu sprzątania w trakcie świąt wielkanocnych zaczęła odrastać trawa jednoroczna, która zawsze tam stanowiła problem, ponieważ bardzo wcześnie zawiązywał kłosy i rozsiewała się  tworząc już wiosną zieloniutki las. Przystąpiłam więc do metodycznego wyskubywania tej trawy, na szczęści łatwo wyłaziła. Pomagałam sobie widelcem ogrodowym, starając się nie naruszyć warstwy zrębek. Angielska na szczęście nabierała masy, rośliny były coraz bujniejsze i mam nadzieję, że wkrótce terenu ulegającego zachwaszczaniu będzie coraz mniej. Trzeba tylko pilnować barwinka, który W. tu też posadził i który również miał zamiar pożreć kilka bylin. Jedyną odmianą  barwinka, która lubię, a która niestety praktycznie wcale nie przyrasta i występuje w postaci kilku marnych pędów to odmiana o dwubarwnych liściach. 

Znienacka usłyszałam nawoływanie Bożenki, która weszła do nas oczywiście nie z pustymi rękami. Podeszła do mnie i wetknęła mi go ust pieroga, których miała cały talerz. "Jeszcze ciepłe" powiedziała. "Wojtusia już nakarmiłam". Uśmiałam się, podziękowałam z całego serca i zaniosłam resztę do domu. Wróciłam do prac ogrodowych, po wyskubaniu trawy przekopałam skraj Angielskiej widłami, żeby było widać gdzie nie łazić, ponieważ zaraz za ta granicą był teren nieujarzmiony po ostatniej wycince robinii.


 Najgrubsza część pnia w dwóch częściach leżała obok sterty częściowego przerobionego kompostu z górki odpadów organicznych gromadzonych wokół tejże robinii przez kilka lat. Spod kompostu wychynął także krzaczek bzu czarnego. Dalej już różanki zarośnięte niemiłosiernie i resztki rabaty żurawkowej, również w zielsku. 


Postanowiłam rzutem na taśmę przynajmniej z grubsza oczyścić co się da. W żurawkach odnalazłam lekko zgniecione hosty wyłażące z ziemi. Widłami zrobiłam wokół nich placki i oznaczyłam je patykami. W różance mieszanina trawy, pokrzyw, kuklików i przytulii czepnej. Na szczęście miałam rękawice robocze od Darii i Mirka, które faktycznie skutecznie neutralizowały kontakt z pędami róż. 

Bożenka znów pojawiła się u nas z okrzykiem, że przerwa w pracy i że idzie w gości. Chcąc nie chcąc poszliśmy posłusznie do domu, zrobiłam herbatę, nalałam nam wszystkim po kieliszku nalewki i zaczęłam trochę ogarniać kuchnię, żeby ten poranny bałagan nie był taki wyrazisty. Bożenka najpierw spytała czemu pierogi nie zjedzone, wyjaśniłam że zjemy na spokojnie odgrzane. Bożenka zaznaczyła, że mięso w farszu to kurczak i królik. Do tego ciekawy dodatek, jak w gołąbkach czyli odrobina ryżu.

Rozmowa potoczyła się na tematy przeróżne, pozżymałyśmy się na nasze miejsca pracy, Bożenka miała tę przewagę, ze już miała emeryturę w perspektywie, ale i tak stwierdziła, że najpierw było jej trochę szkoda porzucać stanowisko po 40 latach, ale gdy w charakterze naczelnika gminy, którego nigdy nie było zatrudniono żonę jakiegoś posła partii rządzącej to już wyszła z siebie. Pani naczelnik pojawia się w pracy albo nie, dokładnie nie wiadomo czym się zajmuje ale pensje bierze.  Ja już nie chciałam opowiadać historii z mojego podwórka, ale mogłam jedynie powiedzieć jak bardzo ją rozumiem.

Potem rozmowa zeszła na tematy kościelne, co mnie sprowokowało do komentarzy dość dosadnych choć grzecznych. Bożenka skonstatowała, że ona pewnie modli się mniej niż powinna, więc ja już z mocą stwierdziłam „Pani Bożenko, od samego modlenia jeszcze nikomu życie się nie zmieniło na lepsze. Niech pani nie patrzy na tych, co biegają do kruchty i mamroczą słowa, których nie rozumieją. Ludzie powinni najpierw zabrać się za zmiany w życiu,  a modlić się tylko wtedy, kiedy ta modlitwa daje im siłę do działania, do zmian”. W. przypomniał jakie pierdoły wygadywał ksiądz  na pogrzebie jej teścia, nie miał nawet nic do powiedzenia na temat człowieka, którego chował. Bożenka śmiała się i mówiła, że ona nie jest taką zatwardziałą katoliczką, ale chodzi teraz na chór,  gdzie śpiewa i kazań wcale nie słucha. W. już poniosło i wyraził całą kwintesencję tego czego w tej fasadowej wierze nie cierpi,  tego czym kościół zawinił wobec ludzkości przez tyle wieków wyzysku biednych, poniżania kobiet, hamowania postępu, krzywdzenia dzieci w sposób najbardziej okrutny. Bożenka nie oponowała, choć wiadomo było, że w środowisku wiejskim wciąż kwestie  kościelne pozostają mało elastyczne. Choć jak sama Bożenka stwierdziła już widać odwrót nawet na wsi, najbardziej wśród młodych. Jej syn co prawda przylatuje tu z rodziną w połowie maja, ponieważ wnuk będzie tu miał komunię, ale na przykład najmłodsza córka (tu zastrzygliśmy uszami) wzięła tylko ślub cywilny, jej mąż jest wyznania prawosławnego, synek ich póki co w ogóle nie został ochrzczony. No, zuch dziewczyna, pomyśleliśmy z W. porozumiewając się wzrokiem. Bożence chóralnie powiedzieliśmy, że niech sobie układają życie jak chcą i nikomu nic do tego. Na koniec dowiedzieliśmy się, że Bożenka kotkę zawiozła na sterylkę, więc ją gorąco pochwaliłam, mimo że wcześniej snuła rozważania po co teraz kot na wsi. Myszy nie łapie, karmić trzeba i to nie byle czym a gotową karmą. Westchnęłam, żeby przestała być taka do bólu praktyczna, nie każde zwierzę musi dawać mleko czy mięso. Kot jest do intelektualnej rozrywki i towarzystwa. No to chyba jeszcze się Bożence nie mieści w głowie, ale postęp jest już znaczny.

Bożenka obiecała, że przyniesie chleb w piątek i oddaliła się do swoich zajęć. My wróciliśmy do prac ogrodniczych. Dokończyłam obrabianie różanki, w wyniku czego znalazłam kilka mniejszych host, które desperacko próbowały złapać trochę światła i wilgoci oraz mała ostróżkę, która także żyła marnie do tej chwili. Zruciłam urobek na hałdę i poszłam sobie.


W. właśnie kończył ładowanie sadzonek stwierdzić że wszystkich nie weźmie, bo samochód już osiągnął znaczne dociążenie mokrą ziemią.

W domu W. jeszcze na odchodne postanowił ugotować mi ogórkową na indyczym skrzydle, natomiast kotlety schabowe, które również W. nabył w dniu poprzednim, przykazał przyprawić i zamrozić na potem.  Dzień ponownego przyjazdu W. pozostawał nieustalony, pojawiały się dwie lub trzy wersje, ale to i tak było niemiarodajne, ponieważ jak zwykle wszystko zależało od sytuacji w firmie. Najpóźniej miał być we wtorek, ponieważ w środę miał mnie zawieźć do Białej.

O 19.00 W. umyty, przebrany, najedzony,  spakowany wsiadł do samochodu i machając mi energicznie oddalił się w kierunku zachodu, a ja zamknęłam za nim bramę. Tym samym c.d. miał jak zwykle, ale jednak jakże inaczej n.



Urlop dla poratowania zdrowia cz.III

 Wtorek obudził nas pięknym wschodzącym słońcem, co wskazywało niezbicie, że jest około 5.00 rano. Psy radośnie wypełzły na zewnątrz, chyba jakiś kot wlazł, inny wylazł. Poprzewracaliśmy się jeszcze z boku na bok usiłując zasnąć, ale ponieważ kalendarzowo był to normalny dzień roboczy, więc telefon W. dzwonił jak wściekły.

Około 7.00 wyleźliśmy z pieleszy. Pogoda jak w pysk strzelił. Zjedliśmy  śniadanie i przystąpiliśmy do realizacji zadań.  Ja miałam zaplanowane koszenie, zatem W. wyprowadził sprzęt ze schowka, sprawdził stan płynów ustrojowych i zostawił mnie, udając się na tereny oczyszczane przez nas w styczniu w okolicy Alei Bzów i gdzie teraz postanowił uzupełnić roślinność na czymś, co kiedyś ma być rabata ozdobną. Na razie teren wygląda dziwnie choć latem i wczesną jesienią już buchało kolorami marcinków, liliowców, kłosami traw.


Ja ruszyłam z kosiarką usiłując sukcesywnie przedzierać się przez tereny dziewicze, w tym Aleję Bzów, którą poprzednim razem przekosiłam wąskim paskiem, ale za to na przestrzał. Praca była ciężka, nadwyrężająca nadgarstki z uwagi na manewrowanie ciężkim sprzętem po wybojach, kępach traw, kretowiskach itp., oraz stawy skokowe narażone na nagłe zapadanie się w doły niewidoczne w trawie.

Przejazd wokół ronda AWR był w porównaniu z tą orką luksusowym koszeniem angielskiego trawniczka. Dojeżdżałam do miejsca, gdzie W. utworzył stanowisko sadzonkowania. Potem przez sadek i różanki wjeżdżałam do Alei Bzów, gdzie W. wykopywał doły na sadzonki pozyskane z roślin rosnących w innych częściach ogrodu. Było ciepło i przyjemnie, owady brzęczały, ptaki fruwały. Musiałam od czasu do czasu robić krótkie odpoczynki, ale metodycznie wjeżdżałam w coraz to nowe fragmenty nie mając oczywiście ambicji wykoszenia wszystkiego, a jedynie zaznaczenia tras komunikacyjnych i uporządkowania otoczenia rabat.  Kosiarka momentami się przytykała, ale dzielnie parła do przodu. Wjechałam także na zaplecze grupy krzewów rosnących przy ścieżce do Bożenki, gdzie panował chaos pokrzywowo-kuklikowy. Krzewy od razu „wyszły” z tła i stały się jakby większe.  Objechałam różankę i wjechałam na niewielki fragment przed werandą. Spocona i zziajana wreszcie skończyłam, a w zasadzie kosiarka skończyła, ponieważ wypiła całe paliwo.  












W. dreptał z sadzonkami wykopywanymi tu i tam i wtykał je do przygotowanych dołków. Powtarzał przy tym, że za dwa-trzy lata będzie pięknie. Przypomniałam mu, że trzeba to wszystko jeszcze podlać, bo temperatura przekraczała 20 stopni w cieniu.

Poszłam do domu bo kot tambylczy, „ten z uszami” jak go nazywał W., domagał się posiłku. W posiłku przemyciłam mu tabletkę odrobaczającą, natomiast próba zakroplenia frontline spełzła na niczym, bo kot dał dyla, gdy tylko zwęszył podstęp.

Kotki Bożenki nie było.

W domu tradycyjnie wlazłam pod prysznic i zaczęłam dłubać przy obiedzie. W. przeciągnął wąż, podlał nasadzenia i też zakończył działalność.  Po przebraniu się pojechał do Wisznic po zaopatrzenie dla mnie na dni samotnego pobytu. Bałam się, ze jego zapobiegliwość każe mu przywieźć jakieś straszne ilości jedzenia, więc przypomniałam, że to tylko kilka dni i niech się skupi na zapasach dla psów czyli na kurczaku i ryżu. Ja miałam pierś z indyka w zamrażalniku, różne wiktuały do kanapek, jogurty, warzywa, jaja i w zasadzie potrzebowałam jedynie pieczywa.  W. w sumie kupił co trzeba i przytomnie stwierdził, że w razie czego Bożenka mnie czymś poratuje.

Popołudnie minęło na zwykłych czynnościach okołodomowych, pogwarkach i jedzeniu. Potem z lekturami walnęliśmy się do łóżka zadowoleni z wykonanej pracy. Co spowodowało, że c.d. postanowił n. za czas jakiś.