Wtorek obudził nas pięknym wschodzącym słońcem, co wskazywało niezbicie, że jest około 5.00 rano. Psy radośnie wypełzły na zewnątrz, chyba jakiś kot wlazł, inny wylazł. Poprzewracaliśmy się jeszcze z boku na bok usiłując zasnąć, ale ponieważ kalendarzowo był to normalny dzień roboczy, więc telefon W. dzwonił jak wściekły.
Około 7.00 wyleźliśmy z pieleszy. Pogoda jak w pysk strzelił. Zjedliśmy śniadanie i przystąpiliśmy do realizacji
zadań. Ja miałam zaplanowane koszenie,
zatem W. wyprowadził sprzęt ze schowka, sprawdził stan płynów ustrojowych i
zostawił mnie, udając się na tereny oczyszczane przez nas w styczniu w okolicy
Alei Bzów i gdzie teraz postanowił uzupełnić roślinność na czymś, co kiedyś ma
być rabata ozdobną. Na razie teren wygląda dziwnie choć latem i wczesną jesienią już buchało kolorami marcinków, liliowców, kłosami traw.
Przejazd wokół ronda AWR był w porównaniu z tą orką luksusowym koszeniem angielskiego trawniczka. Dojeżdżałam do miejsca, gdzie W. utworzył stanowisko sadzonkowania. Potem przez sadek i różanki wjeżdżałam do Alei Bzów, gdzie W. wykopywał doły na sadzonki pozyskane z roślin rosnących w innych częściach ogrodu. Było ciepło i przyjemnie, owady brzęczały, ptaki fruwały. Musiałam od czasu do czasu robić krótkie odpoczynki, ale metodycznie wjeżdżałam w coraz to nowe fragmenty nie mając oczywiście ambicji wykoszenia wszystkiego, a jedynie zaznaczenia tras komunikacyjnych i uporządkowania otoczenia rabat. Kosiarka momentami się przytykała, ale dzielnie parła do przodu. Wjechałam także na zaplecze grupy krzewów rosnących przy ścieżce do Bożenki, gdzie panował chaos pokrzywowo-kuklikowy. Krzewy od razu „wyszły” z tła i stały się jakby większe. Objechałam różankę i wjechałam na niewielki fragment przed werandą. Spocona i zziajana wreszcie skończyłam, a w zasadzie kosiarka skończyła, ponieważ wypiła całe paliwo.
W. dreptał z sadzonkami wykopywanymi tu i tam i wtykał je do
przygotowanych dołków. Powtarzał przy tym, że za dwa-trzy lata będzie pięknie.
Przypomniałam mu, że trzeba to wszystko jeszcze podlać, bo temperatura
przekraczała 20 stopni w cieniu.
Poszłam do domu bo kot tambylczy, „ten z uszami” jak go
nazywał W., domagał się posiłku. W posiłku przemyciłam mu tabletkę
odrobaczającą, natomiast próba zakroplenia frontline spełzła na niczym, bo kot
dał dyla, gdy tylko zwęszył podstęp.
Kotki Bożenki nie było.
W domu tradycyjnie wlazłam pod prysznic i zaczęłam dłubać
przy obiedzie. W. przeciągnął wąż, podlał nasadzenia i też zakończył
działalność. Po przebraniu się pojechał
do Wisznic po zaopatrzenie dla mnie na dni samotnego pobytu. Bałam się, ze jego
zapobiegliwość każe mu przywieźć jakieś straszne ilości jedzenia, więc
przypomniałam, że to tylko kilka dni i niech się skupi na zapasach dla psów
czyli na kurczaku i ryżu. Ja miałam pierś z indyka w zamrażalniku, różne
wiktuały do kanapek, jogurty, warzywa, jaja i w zasadzie potrzebowałam jedynie
pieczywa. W. w sumie kupił co trzeba i
przytomnie stwierdził, że w razie czego Bożenka mnie czymś poratuje.
Popołudnie minęło na zwykłych czynnościach okołodomowych,
pogwarkach i jedzeniu. Potem z lekturami walnęliśmy się do łóżka zadowoleni z
wykonanej pracy. Co spowodowało, że c.d. postanowił n. za czas jakiś.
Witam Zuza! dawno mnie nie było, zaległości mam duże, nadrabiam. Tęskniłam do Twoich wpisów ale życie robi nam niespodzianki i czasami musimy sami dojść do porozumienia z samą sobą.Cieszę się że piszesz i z podziwem spoglądam jak pięknie ogród zarasta...brawo Wy i natura. Duża buźka dla Was.
OdpowiedzUsuńA ! to się nie uuuda ... śledzę od pierwszych chwil.