Środa była dniem wyjazdu W. ale to miało nastąpić dopiero wieczorem. Póki co korzystając z ładnej pogody ruszyliśmy do roboty. W. do sadzonek, których chciał zabrać maksymalną ilość do siebie do szkółki. Ja weszłam w Angielską, gdzie od czasu sprzątania w trakcie świąt wielkanocnych zaczęła odrastać trawa jednoroczna, która zawsze tam stanowiła problem, ponieważ bardzo wcześnie zawiązywał kłosy i rozsiewała się tworząc już wiosną zieloniutki las. Przystąpiłam więc do metodycznego wyskubywania tej trawy, na szczęści łatwo wyłaziła. Pomagałam sobie widelcem ogrodowym, starając się nie naruszyć warstwy zrębek. Angielska na szczęście nabierała masy, rośliny były coraz bujniejsze i mam nadzieję, że wkrótce terenu ulegającego zachwaszczaniu będzie coraz mniej. Trzeba tylko pilnować barwinka, który W. tu też posadził i który również miał zamiar pożreć kilka bylin. Jedyną odmianą barwinka, która lubię, a która niestety praktycznie wcale nie przyrasta i występuje w postaci kilku marnych pędów to odmiana o dwubarwnych liściach.
Znienacka usłyszałam nawoływanie Bożenki, która weszła do nas oczywiście nie z pustymi rękami. Podeszła do mnie i wetknęła mi go ust pieroga, których miała cały talerz. "Jeszcze ciepłe" powiedziała. "Wojtusia już nakarmiłam". Uśmiałam się, podziękowałam z całego serca i zaniosłam resztę do domu. Wróciłam do prac ogrodowych, po wyskubaniu trawy przekopałam skraj Angielskiej widłami, żeby było widać gdzie nie łazić, ponieważ zaraz za ta granicą był teren nieujarzmiony po ostatniej wycince robinii.
Najgrubsza część pnia w dwóch częściach leżała obok sterty częściowego przerobionego kompostu z górki odpadów organicznych gromadzonych wokół tejże robinii przez kilka lat. Spod kompostu wychynął także krzaczek bzu czarnego. Dalej już różanki zarośnięte niemiłosiernie i resztki rabaty żurawkowej, również w zielsku.
Postanowiłam rzutem na taśmę przynajmniej z grubsza oczyścić co się da. W żurawkach odnalazłam lekko zgniecione hosty wyłażące z ziemi. Widłami zrobiłam wokół nich placki i oznaczyłam je patykami. W różance mieszanina trawy, pokrzyw, kuklików i przytulii czepnej. Na szczęście miałam rękawice robocze od Darii i Mirka, które faktycznie skutecznie neutralizowały kontakt z pędami róż.
Bożenka znów pojawiła się u nas z okrzykiem, że przerwa w
pracy i że idzie w gości. Chcąc nie chcąc poszliśmy posłusznie do domu, zrobiłam
herbatę, nalałam nam wszystkim po kieliszku nalewki i zaczęłam trochę ogarniać
kuchnię, żeby ten poranny bałagan nie był taki wyrazisty. Bożenka najpierw
spytała czemu pierogi nie zjedzone, wyjaśniłam że zjemy na spokojnie odgrzane.
Bożenka zaznaczyła, że mięso w farszu to kurczak i królik. Do tego ciekawy
dodatek, jak w gołąbkach czyli odrobina ryżu.
Rozmowa potoczyła się na tematy przeróżne, pozżymałyśmy się
na nasze miejsca pracy, Bożenka miała tę przewagę, ze już miała emeryturę w
perspektywie, ale i tak stwierdziła, że najpierw było jej trochę szkoda
porzucać stanowisko po 40 latach, ale gdy w charakterze naczelnika gminy,
którego nigdy nie było zatrudniono żonę jakiegoś posła partii rządzącej to już
wyszła z siebie. Pani naczelnik pojawia się w pracy albo nie, dokładnie nie
wiadomo czym się zajmuje ale pensje bierze.
Ja już nie chciałam opowiadać historii z mojego podwórka, ale mogłam
jedynie powiedzieć jak bardzo ją rozumiem.
Potem rozmowa zeszła na tematy kościelne, co mnie
sprowokowało do komentarzy dość dosadnych choć grzecznych. Bożenka
skonstatowała, że ona pewnie modli się mniej niż powinna, więc ja już z mocą
stwierdziłam „Pani Bożenko, od samego modlenia jeszcze nikomu życie się nie
zmieniło na lepsze. Niech pani nie patrzy na tych, co biegają do kruchty i
mamroczą słowa, których nie rozumieją. Ludzie powinni najpierw zabrać się za
zmiany w życiu, a modlić się tylko
wtedy, kiedy ta modlitwa daje im siłę do działania, do zmian”. W. przypomniał
jakie pierdoły wygadywał ksiądz na
pogrzebie jej teścia, nie miał nawet nic do powiedzenia na temat człowieka,
którego chował. Bożenka śmiała się i mówiła, że ona nie jest taką zatwardziałą
katoliczką, ale chodzi teraz na chór, gdzie
śpiewa i kazań wcale nie słucha. W. już poniosło i wyraził całą kwintesencję
tego czego w tej fasadowej wierze nie cierpi,
tego czym kościół zawinił wobec ludzkości przez tyle wieków wyzysku
biednych, poniżania kobiet, hamowania postępu, krzywdzenia dzieci w sposób
najbardziej okrutny. Bożenka nie oponowała, choć wiadomo było, że w środowisku
wiejskim wciąż kwestie kościelne
pozostają mało elastyczne. Choć jak sama Bożenka stwierdziła już widać odwrót
nawet na wsi, najbardziej wśród młodych. Jej syn co prawda przylatuje tu z
rodziną w połowie maja, ponieważ wnuk będzie tu miał komunię, ale na przykład
najmłodsza córka (tu zastrzygliśmy uszami) wzięła tylko ślub cywilny, jej mąż
jest wyznania prawosławnego, synek ich póki co w ogóle nie został ochrzczony.
No, zuch dziewczyna, pomyśleliśmy z W. porozumiewając się wzrokiem. Bożence
chóralnie powiedzieliśmy, że niech sobie układają życie jak chcą i nikomu nic
do tego. Na koniec dowiedzieliśmy się, że Bożenka kotkę zawiozła na sterylkę,
więc ją gorąco pochwaliłam, mimo że wcześniej snuła rozważania po co teraz kot
na wsi. Myszy nie łapie, karmić trzeba i to nie byle czym a gotową karmą.
Westchnęłam, żeby przestała być taka do bólu praktyczna, nie każde zwierzę musi
dawać mleko czy mięso. Kot jest do intelektualnej rozrywki i towarzystwa. No to
chyba jeszcze się Bożence nie mieści w głowie, ale postęp jest już znaczny.
Bożenka obiecała, że przyniesie chleb w piątek i oddaliła
się do swoich zajęć. My wróciliśmy do prac ogrodniczych. Dokończyłam obrabianie
różanki, w wyniku czego znalazłam kilka mniejszych host, które desperacko
próbowały złapać trochę światła i wilgoci oraz mała ostróżkę, która także żyła
marnie do tej chwili. Zruciłam urobek na hałdę i poszłam sobie.
W. właśnie kończył ładowanie sadzonek stwierdzić że wszystkich nie weźmie, bo samochód już osiągnął znaczne dociążenie mokrą ziemią.
W domu W. jeszcze na odchodne postanowił ugotować mi
ogórkową na indyczym skrzydle, natomiast kotlety schabowe, które również W.
nabył w dniu poprzednim, przykazał przyprawić i zamrozić na potem. Dzień ponownego przyjazdu W. pozostawał nieustalony,
pojawiały się dwie lub trzy wersje, ale to i tak było niemiarodajne, ponieważ
jak zwykle wszystko zależało od sytuacji w firmie. Najpóźniej miał być we
wtorek, ponieważ w środę miał mnie zawieźć do Białej.
O 19.00 W. umyty, przebrany, najedzony, spakowany wsiadł do samochodu i machając mi
energicznie oddalił się w kierunku zachodu, a ja zamknęłam za nim bramę. Tym
samym c.d. miał jak zwykle, ale jednak jakże inaczej n.
No, no, napięcie rośnie, lecę więc dalej, zobaczyć, co tam "Kevin sam w domu" nadokazywał. Nadokazywała.
OdpowiedzUsuńZuzia-Kevin, czyli kobieta (jak Kopernik) :)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTo się nazywa praca u podstaw :-). Kropla drąży kamień...brawo wy :-).
OdpowiedzUsuńWiosenny ogród piękny, choć nie ukrywam, że akacji to by mi było trochę szkoda...taka miododajna i pachnąca.
Dorota