niedziela, 22 stycznia 2023

Święta, Święta i już po cz. V

 Ostatniego dnia pobytu pogoda sprowadziła widoki na zewnątrz ponownie do stanu zgniłości. Pochmurno, mokro i szaro. No ale robota czekała, zatem po śniadaniu i porannym obrządku wylegliśmy na zewnątrz. W. miał przygotować drewno do palenia, ale w pierwszej kolejności udał się na targ, ponieważ chciał dokupić octu jabłkowego oraz musiał nabyć jakieś utensylia do majsterkowania, głównie wkręty i gwoździe.

Ja z kolei zabrałam się za oczyszczanie ścieżek, ponieważ chciałam rozłożyć na nich agrowłókninę celem zabezpieczenia przed zarastaniem szczelin pomiędzy cegłami siewkami chwastów. Pozdejmowałam pokładające się trawy, choć te mokre wiechcie spełniały w zasadzie rolę agrowłókniny, tj. pod nimi nie było żadnych kępek trawy i innego zielska. Kępki trawy starałam się nieco zredukować szczotką i pobieżnym usuwaniem ręcznym,  ale szybko się zniechęciłam. Zmiecione zeszłoroczne liście wywalałam na sterty biomasy w pobliżu. Zwinięta agrowłóknina leżała na jednej ze ścieżek, ponieważ nikt z nas jej nie sprzątnął w ubiegłym roku.

Rozwinęłam ją zatem i układałam na ścieżkach przyciskając kamieniami i kawałkami cegieł. 

Następnie zabrałam się za jedną z bardziej znienawidzonych prac w ogrodzie czyli zbieranie spadów jabłek. W tym sezonie było ich chyba dziesięć razy tyle co zwykle.  Jabłka zaczynają opadać jeszcze w formie zawiązków owoców, jeśli jest ich bardzo dużo, potem opadają te najbardziej robaczywe, no i te których po prostu nie zebraliśmy. 

Część jabłek była już w stanie rozkładu lub rozpadu, wydłubywanie ich z trawy stanowiło niezbyt przyjemne zajęcie. Część była już całkowicie rozmaślonych.  Zapełniłam najpierw jedną, potem drugą donicę szkółkarską i wygrabiłam jeszcze część na stos. 


Przy okazji zauważyłam, że kilka jabłek prezentowało się całkiem ładnie, były jędrne i tylko z niewielkimi uszkodzeniami. Nieśmiało ugryzłam jedno i wyszło, że zahibernowały się bardzo skutecznie pod śniegiem i nadają się do spożycia.

Zebrałam jakieś dziesięć takich jabłek i zaniosłam na ganek. Przy okazji zobaczyłam, że z wyprofilowanych w kształcie rynienek blach po obu stronach ganku woda zamiast spływać- kapie przy ścianie domu. Jak nic zatkało się liśćmi. Wlazłam na drabinę i trochę na macanego wywaliłam sporo kompostu i lodu wlewając sobie trochę błotnistej lodowatej cieczy do rękawa. Nie polecam.

W. pojawił się na podwórku, zatem rozpakowaliśmy zakupy, wśród których był i ocet. 



Następnie usiedliśmy przy herbacie i omówiliśmy kolejne etapy działań. W. miał do posadzenia to co przywiózł, no i mieliśmy jeszcze osadzić drzwi werandowe. Liczyłam także, że uda nam się coś zrobić z tym big-bagiem tkwiącymi od czasów remontu czyli już rok, przed domem. Przydałoby się także oczyścić pozostałe rynny.

Zaczęliśmy od drzwi, które zamocowaliśmy połowicznie, drugie skrzydło nie chciało za cholerę wejść w górny zawias. Wreszcie W. położył je na trawie i zaczął dłubać w otworze zawiasu śrubokrętem. Okazało się, że jest zatkany ziemią. Po oczyszczeniu drzwi weszły na miejsce, zamek o dziwo działał, klucz się przekręcał, więc sukces. W. jeszcze przykręcił tę górną listwę maskująca, którą wcześniej zdemontował. 

Zamiotłam werandę i zaczęłam dumać nad podłogą, która nie była zabezpieczona niczym od nowości, więc trzeba będzie ją zeszlifować i zaolejować. No ale do tego to musi już być ciepło. 


W. skończył z sadzeniem. Tu dla pamięci nazwy tego, co posadził. Hortensja była bez karteczki niestety



Zabraliśmy się za rynny, to znaczy W. właził na drabinę i ręcznie lub przy pomocy łopatki ogrodowej usuwał złogi liściowe  i lodowe z kolejnych odcinków, a ja trzymałam drabinę, uchylając się przed spadającymi pecynami zlodowaciałego błota. 

Potem zebrałam się w sobie i stwierdziłam, że rozparceluję zawartość big-baga, cokolwiek tam jest, posegreguję do worów śmieciowych i wywieziemy ten badziew do miasta. Prawdę mówiąc nie wiedziałam co tam jest i jaki stan to coś osiągnęło w trakcie kilkunastu miesięcy przebywania na zewnątrz. Jedyne co było pewne to to, że nie da się tego ruszyć z posad żadną ludzka siłą. Z wierzchu było trochę drobnych odpadów pobudowanych typu puszki po olejach, farbach, zużyty papier ścierny, taśmy malarskie, folie oraz nieco naszych śmieci np. moje stare buty, które uległy ostatecznemu rozpadowi podczas jesiennego grzybobrania, puszki po psiej i kociej karmie etc.

W. popatrzył na moje działania, wywlókł z obory stare worki po torfie i postawił obok, żebym miała gdzie wkładać tę archeologię. Dokopałam się do  jakichś opakowań po artykułach spożywczych Mariana. Szkło dawałam do jednego wora,  puszki i inne odpady do recyklingu do drugiego, a całą resztę do trzeciego. Dookoła cisza, choc terkot Black Hawka nad horyzontem przypomniał mi o tym, ze za granicą trwa wojna. 



Po pół godzinie grzebania dobrnęłam do ostatniej warstwy, którą stanowiły mokre trociny po cyklinowaniu podłóg. Dlatego to było tak pieruńsko ciężkie. Przegrzebałam je w poszukiwaniu jeszcze jakichś obcych elementów.  Wór nadal nie dawał się przemieścić, więc wpadłam na pomysł, że W. zaczepi go do haka samochodowego i podciągnie pod kompostownik, gdzie wywalimy te wióry. 

W. poinformowany o planie przystał na niego i wkrótce wór zniknął mi z oczu. Pozostało tylko wygniecenie w ziemi, które niestety pewnie wkrótce zamieni się w błoto. 

Po wszystkim zdecydowaliśmy, że zjemy obiad i zaczniemy ogarniać się do wyjazdu. Koty wstawiliśmy do Mrówczanego. Odgrzaliśmy sobie dania z dnia wczorajszego. Zabrałam się za pakowanie rzeczy, przy okazji dowiedziałam się, jaki przetwory robił W. w listopadzie. 

Oto konfitura z owoców jarzębiny Granatnaja.



Na krzaczkach zostały owoce berberysu i kaliny





W. chował sprzęt i zamykał budynki gospodarcze. 

Wory ze śmieciami nareszcie miały wyjechać, weranda była porządnie zamknięta. Może następnym razem uda się przywieźć panel szklany nad zlew, no i zamontować karnisz w kuchni, bo przecudna dziergana firanka (choć to słowo jest zbyt banalne jak na to ręko-arcydzieło) od Małgosi MaGorzatki czeka sobie w bieliźniarce na wyeksponowanie.

Zmrok zapadł, wykąpaliśmy się, ja pozmywałam, pozamiatałam. W. spuścił wodę z instalacji, zamknęliśmy domek i wyruszyliśmy w stronę migających w ciemnościach czerwonych świateł na farmie wiatraków. W RL nadawano audycję o protestach mieszkańców gminy Kodeń przeciwko budowie kilkudziesięciu kurników firmy Wipasz, które mają "upiększyć" krajobraz również i naszej gminy, ponieważ kilkanaście z nich mają powstać w okolicy wsi, gdzie pierwotnie mieliśmy kupić siedlisko.  

Deszcz padał praktycznie całą drogę, ale mimo to dotarliśmy do domu bez przeszkód. zatem do następnego razu! 






6 komentarzy:

  1. Podziwiam Was za te zimowe roboty! /AlaSz/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Alu, to nawet nie jest takie uciążliwe, jeśli pogoda nie doskwiera :)

      Usuń
  2. Ocet pewnie w tym roku zrobisz sama ;-) ten wygląda apetycznie. Ja w tym roku miałam debiut i zrobiłam z mirabelek, derenia, śliwek i taki jabłkowy też. Polecam! Piekne migawki, aż bym usiadła na Waszej werandzie! Ta zasłonka - miód nostalgiczny :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miłeczko, ja w życiu octu nie zrobię, chyba że przypadkiem. Teraz na werandzie ziiiimno, ale w maju-zapraszamy!

      Usuń
    2. No ale używasz ocet. Mi już było głupio od koleżanki Jolki sępić. A dodaję do np kompotów ze śliwek, co by mdłe nie były. Piję również rozcieńczony wodą. No i jak wszystko mi się pokończyło, obierek do wymborka wrzuciłam, zalałam wodą, posłodziłam , przykryłam gazą, a po miesiącu przecedziłam i schowałam. Przypomniałaś mi, muszę do nich zajrzeć...

      Usuń
  3. Zuziu, ocet jabłkowy mi się udał w tym roku, to przy okazji dam Ci flaszkę.
    Bardzo mi się podoba świetliste wnętrze tej Waszej werandy - nic tylko otworzyć wino i zasiąść!
    /MaGorzatka/ https://jeszczejedna.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń