niedziela, 1 stycznia 2023

Październikowa rekonwalescencja mentalna cz. III plus dygresja

 Z nieznanych przyczyn obudziłam się około 4.00 W. też jakoś nie mógł spać. Jak zwykle w takich sytuacjach wyciągnął książkę. Około 6.00 zwlokłam się na kawę, no i trzeba było nakarmić zwierzaki. 

Na śniadanie W. zarządził jajecznicę z grzybami, a następnie zaplanował kolejny wymarsz do lasu, ponieważ pogoda dopisywała.  Póki co jednak pojechał po zakupy. Ja z kolei, jako się rzekło zabrałam się za rozbrajanie pierdzielnika w Mrówczanym. Poza tym, że po remoncie stał się on składem kartonów, niekiedy nie wypełni rozpakowanych, w których przywożone były rzeczy po praniu poremontowym, to niestety została tam także karma dla kotów, do której dobrały się myszy. Mając nadzieję zapewne na bezpieczne spędzenie miesięcy zimowych w tym miejscu, zrobiły tam sajgon, który poza tym że wyglądał okropnie, to jeszcze okropniej śmierdział. 

Wszystkie kartony zatem wystawiłam za drzwi, sterta tektur po transporcie mebli kryła w sobie jakieś gniazdo. Wszystko wyjmuję i spostrzegam że z belki na dole szafy posypały się trociny, a więc jeszcze kołatek się tu zagnieździł. 

Na szczęście miałam jeszcze preparat, którym pryskałam sień i łazienkę. Przytargałam cały baniak i po nalaniu do spryskiwacza, zmoczyłam solidnie szafę. Ponieważ zostało mi trochę tego szuwaksu w spryskiwaczu, więc wypsikałam wszystko w łazience i sieni, gdzie poprawiłam fragmenty sufitu, z których jeszcze coś tam się sypało. 

Zagospodarowanie sterty tektur i kartonów zostawiłam W. , który oczywiście obiecał zajęcie się tym towarem pod warunkiem, że pójdziemy do lasu. Ubrałam zatem Zębasa, koty zostały w domu. Mijając biały domek sąsiada z naprzeciwka dostrzegliśmy samego sąsiada, który widząc  ekwipunek W. świadczący ewidentnie o celu wędrówki poradził nam, abyśmy udali się w okolice bagienka, czyli "za sadzawkę" jak to określił. W lesie tym razem ludzi zero, jedynie przejechał tubylczy ciągnik z przyczepą. Zębas uwolniony łaził za W. a ja jeszcze łapałam jesienne kadry w lesie. 












Przy okazji wydłubywałam podgrzybki, które same właziły mi pod buty. W. dostrzegł wielkie koźlarze, masę podgrzybków i rozemocjonowany chodził zakosami co chwilę pakując koleją zdobycz do koszyka. Chwilami faktycznie grzyb rósł przy grzybie, można było w jednym miejscu zebrać z 10-15 grzybów. 



Były też grzyby, których z oczywistych względów nie zbieraliśmy


Koszyk napełnił się błyskawicznie. W. wyciągnął jakąś torebkę, ale i ta za chwilę była pełna. Skierowaliśmy się więc w stronę domu. Po drodze potknęłam się lekko o korzeń i podeszwa w jednym z butów zaczęła mi klapać. Za chwilę to samo stało się z drugą, więc chodzenie stało się uciążliwe. W. widząc, że się męczę po prostu oderwał mi obydwie podeszwy i od gruntu dzielił mnie tylko cienki materiał wyściółki. Buty zatem już nieodwołanie należało wywalić, a były to moje historyczne buty, które zeszły ze mną całe Tatry dawno temu.  Bardzo porządne Salomony, które chyba nigdy mi nie przemogły.

W domu zaczęło się czyszczenie grzybów, szukanie sposobu na ich rozłożenie do suszenia. W. najpierw szukał starych drucianych półek z dawno już wywalonej lodówki, których nie znalazł, bo prawdopodobnie poszły do śmieci podczas sprzątania poremontowego. Wreszcie stwierdził, że ponawleka grzyby na sznurki, a potem oczywiście zajmie się kartonami. 





Postanowiłam dokończyć sprzątanie w Mrówczanym, wytrzepałam dywan pełen trocin i ścinków tektury, wymiotłam jakieś mysie zwłoki, umyłam stół i podłogę i na zakończenie otworzyłam szeroko okno. 

Przetwórstwo owocowe miało być znaczącą częścią tego wyjazdu, więc poza dżemem winogronowym, który czekał na zapakowanie do słoików, W. zamierzał jeszcze smażyć powidła śliwkowe. Żeby przyspieszyć proces obrałam śliwki i wrzuciłam je do gara. Dżem winogronowy po ponownym podgrzaniu należało zapakować do słoików, które umyłam i wyparzyłam. Wreszcie po zakończeniu tych czynności W. zabrał się za kartony. Drobniejsze kawałki tektury zostawiliśmy przy piecu jako rozpałkę. Reszta powędrowała do składziku w oborze.  W. jeszcze wypryskał preparatem antyrobaczym szafę od góry oraz od środka na wszelki wypadek . Po wyschnięciu ułożyłam w niej ponownie nasze ubrania. 

Czas było na jakiś posiłek regeneracyjny, ja miałam jeszcze obiad z dnia wczorajszego. W. natomiast pożarł grzyby z ziemniakami oraz ogórkami kiszonymi z butli plastikowej, które przytargał chyba z targu. 


Następnie siłą rozpędu posprzątałam łazienkę i sień. Przy okazji w sieni znalazłam jeszcze torebkę z grzybami, o której chyba W. zapomniał oraz starą miednicę z zupą ze spleśniałych pomidorów, o których W. zapomniał znacznie wcześniej czyli wyjeżdżając dwa miesiące temu... Mysz smyrgnęła mi spod miotły i wlazła po ścianie jak pająk za szafę. Westchnęłam i zakończyłam działalność na tym odcinku. W. natomiast udał się na zbiór pigwy. Ja z kolei jeszcze zbierałam orzechy już w półmroku. Wygrzebywałam je spod liści, wyciągałam spomiędzy desek ułożonych w stosie. Rozkładałam je na stole werandowym do wyschnięcia. 

W kuchni tymczasem pod płytą ogień buzował, w całym domu zapach grzybów mieszał się z zapachem śliwek i pigwy. W. obierał, kroił i mieszał w garnkach. Ja zmywałam, zamiatałam podłogę usuwając stosy odpadów organicznych i w przerwach mieszałam w garnkach.

Pigwa wyszła super w proporcjach następujących: na ok. 5 kg owoców poszedł 1 kg cukru.   Słodka maź w kolorze miodu wylądowała w słoikach, które W. wstawił do pasteryzacji. Kolejne zmywanie, które uświadamia mi po raz kolejny jakim luksusem w postaci zmywarki dysponuje w domu miejskim.  Dom był otwarty na przestrzał, więc psy pętały się trochę pod nogami, trochę po podwórku. Dla Wańki w domu było stanowczo za gorąco. Telefon W. dzwonił co chwila, poza załoga i klientami zadzwoniła też siora W. która umawiała się na grobbing z całą rodziną. 

Zapadł wieczór, kuchnia została ogarnięta z grubsza, więc pozostało już tylko wypoczywanie przy dźwiękach RL, w oczekiwaniu na c.d. który po odcyfrowaniu notatek sprzed trzech miesięcy n. 


A  teraz suplement nie związany z relacją z siedliska. Niedawno trafiłam na kanał na YT o nazwie "Rodzina na polu" Jest to kanał prowadzony przez małżeństwo młodych ludzi, obecnie z dwójką dzieci i trzecim w drodze. Opowiadają oni i co więcej pokazują kolejne etapy remontu starej chałupy po dziadkach w okolicy Rożnowa. Ja jestem osobiście zafascynowana umiejętnościami tego chłopaka, który praktycznie wszystkie prace wykonuje samodzielne. Poza remontami pokazują pierwsze dokonania w ogrodzie, w kurniku i malutkiej pasiece. To niesamowite, jak wiele rzeczy udało im się zrobić i w dodatku nauczyć się wielu nowych czynności. Dom jest jeszcze w trakcie remontu, ale już w nim mieszkają. 

Jest w tym wszystkim też coś, co mi kompletnie nie pasuje, a mianowicie przewijające się nawiązania do boga, do którego się nawrócili, jak twierdzą, poznali i on im teraz załatwia wszystko. Na szczęście nie każdy odcinek zawiera takie pitolenie, ale muszę powiedzieć, że najsmutniejsze zdanie jakie słyszałam podczas jednego ze spotkań w formie transmisji na żywo, to wypowiedź dziewczyny, która zapytana o czytanie książek odpowiedziała, że odkąd poznała boga to czyta tylko biblię. Oglądaliśmy to akurat z W., chóralnie jęknęliśmy na to dictum i stwierdziliśmy, że to kolejny dowód na to, że wiara czyni czuba. 

Niemniej jednak jest sporo odcinków, które można obejrzeć z przyjemnością, zatem jak kto chętny, to sobie może wyszukać po tytule kanału.  


3 komentarze:

  1. Dzieki za namiary na kanał YT, spróbuję zajrzeć, ale nie obiecuję, że wyczymie.
    Cudne jesienne słoneczne kadry, Ach jak do nich tęskno!
    /MaGorzatka/
    (jeszczejedna.blogspot.com)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nareszcie!!! Jaka piękna jesień...uwielbiam takie kadry. Najlepszego w Nowym Roku życzę :-) /evluk/

    OdpowiedzUsuń
  3. Grobbing. :D Nie znałam.
    Jak rozumiem wiarę, tak żeby przestać czytać, to do mnie nie dociera. Chyba wcześniej też nie czytała za dużo. Widziałam kiedyś jakieś pojedyncze filmiki z ich kanału. Jak dopiero zaczynali.

    OdpowiedzUsuń