niedziela, 15 stycznia 2023

Święta, Święta i już po cz. I

 Kochani, w tym sezonie relacji świąteczno-noworocznej nie było, ponieważ W. dostał zapalenia ścięgna Achillesa i prewencyjnie ortopeda zapakował mu nogę w gipsowy but, co uniemożliwiało przemieszczanie się autem na dłuższe odległości. Siedzieliśmy więc w domu miejskim, a W. przygotował posiłki, co miało tę zaletę, że jedzenia było wystarczająco lecz nie w namiarze. Słodkości też bez szaleństw. Makowiec i piernik kupione na zamówienie i moje ciasteczka orzechowe według przepisu:

orzechy włoskie pokruszone drobno w blenderze (ok. 800g - uwaga na silnik blendera bo orzechy są tłuste i blokują ostrza) mieszamy z 4 całymi jajami, cukrem pudrem trzcinowym (ok. 300g) i ok. 100 g. maki orkiszowej lub z sorgo. Mąkę trzeba mieć na podorędziu do podsypywania blatu, bo ciasto klei się do wszystkiego. Całość mieszamy mikserem z odpowiednim hakiem do wyrabiania ciasta czy w robocie planetarnym aż powstanie jednolita, dość sztywna i plastyczna masa.

Wałkujemy na ok. 3 mm, wykrawamy foremkami i układamy na papierze do pieczenia. Pieczemy w 175 C około 12-13 minut i niech was nie kusi dłużej, bo ciastka nie powinny się zrumienić. Gdy się zrumienią, to znaczy że są już przypalone.  Po wystygnięciu stają się sztywne, ale nie twarde. Pachną obłędnie i smakują także świetnie.  Wyszły mi 3 blachy z ww. proporcji. 

Hitem deserowym było jednakowoż ciasto otrzymane w paczce od Justynki Paputka, z mnóstwem orzechów przypominające castagnaccio. Zresztą w paczce smakołyków było co niemiara, a także piękna bombka. Bardzo, bardzo dziękujemy za taką niespodziankę!

Salon w wersji świątecznej

To dziwne światło jakie widzicie po prawej stronie kadru, to lampa growlight, którą doświetlam moje doniczkowce. Takich lamp mam kilka, ponieważ pod koniec 2021r. popadłam w hobby uprawy roślin tropikalnych, które niestety zimą mocno cierpią z braku światła.  Sąsiedzi w ubiegłym roku delikatnie pytali, co to za dziwna poświata u nas w oknie, W. zatem uprzejmie wyjaśniał, że doświetlamy uprawy. Jakie to uprawy to już nasza tajemnica. 

Zwierzęta też poczuły magię Świąt i postanowiły chwilowo zapomnieć o konfliktach, niesnaskach oraz o dystansie społecznym.

  


 Ale przy okazji nadmienię, że W. w listopadzie był jednakowoż na wsi w pojedynkę i podczas tego pobytu, jak zeznał, wrzucił do naszego magazynu opału w oborze drewno, ułożone do tej pory w stosiki wzdłuż drogi do stodoły.

Ponadto robił przetwory, nie wiem już doprawdy z czego, chyba z szyszek, bo w listopadzie mało co już owocuje. Niestety oliwniki które pokazywałam w relacji październikowej co prawda dojrzały, jednak owoce były podobno niesmaczne, być może z braku słońca. 

Z rzeczy pożytecznych: W. wymontował drzwi werandowe i przywiózł je do miasta w celu oszklenia. Jak może pamiętacie, w drzwiach tych miały być wprawione witraże, które jednak ostatecznie  zdobią drzwi sypialni ( to cóż, że do góry nogami).

Teraz zatem, stanowiły one zasadniczą część ładunku w samochodzie Toyota, który wrócił z generalnego, prawie rocznego remontu. Poza tym oczywiście jeszcze jakieś krzaki do posadzenia: hortensja,  śnieguliczka i brzoza. Nie wiedzieliśmy jaka pogoda nas czeka, w dniu wyjazdu czyli we czwartek poprzedzający Święto Trzech Króli (lub Sześciu, jak kto woli- w zasadzie nikt nie wie ilu ich było tak naprawdę i czy w ogóle byli) było raczej ponurawo. Po drodze popadywał deszcz, ale też były chwile, gdzie słońce wychodziło zza chmur dając piękne refleksy i punktowo oświetlając mijane pola i zagajniki.

Ponieważ remont samochodu poskutkował także wymianą radia, a W. jeszcze nie opanował tego sprzętu w sposób umożliwiający świadomy wybór stacji,  wykorzystaliśmy znów muzykę zapisana na pendrivie. Po zjedzie z S17 na Kock uznałam, że jednak Wańka coś za bardzo się kręci, więc zatrzymaliśmy się na stacji nie na "O", gdzie z głośników leciała skoczna muzyczka i gdzie był kawałek terenu, gdzie można było wyprowadzić psy tylko trochę ochlapując się błotem. Wiało i lało. Przy wejściu stała choinka, oryginalnie udekorowana lampkami tzn. kłąb lampek był zaczepiony z jednej strony drzewka, wskazując, że nikt tu nie zawracał sobie głowy rozplątywaniem kabla.  W. zatankował i zamówił kawę. Ja eksplorowałam teren wokół stacji ciągnięta przez psy i obserwowałam trend chyba ogólnokrajowy (ale nie wiem do końca) polegający na tym, że sieciowa stacja paliw, restauracja poza miastem itp. zbudowana jest według pewnego standardowego schematu, wokół jakieś trawniczki, iglaczki, kostka Bauma, natomiast już pół metra od terenu przynależnego temu przybytkowi widać brud, bałagan, syf i korniki. Parking dla ciężarówek to już w zasadzie jedno wysypisko. Na szczęście w toalecie względnie czysto.

Zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy do celu. Śniegu co prawda już nie było, a wiem że wcześniej był i to w dużych ilościach, natomiast widać było ślady po obfitych opadach: pola w dużej części zalane, rowy przydrożne pełne wody, a nasze ogrodowe trawy rozpłaszczone przy ziemi.

W domu ziąb, więc oczywiście zaczęłam od rozpalania w kuchni i w piecu. Drewno opałowe  piętrzyło się na ławkach gankowych, ponieważ W. przezornie zgromadził zapas paliwa tuż przy drzwiach, sądząc być może, że przyjedziemy tu podczas jakiejś zimowej apokalipsy. Poza tym na szczęście nie czuć było myszy i o dziwo widać było, że W. starał się jakoś posprzątać przed opuszczeniem chaty.

W. odkręcił wodę, którą przezornie spuścił z instalacji przed wyjazdem  i udał się na obchód. Ogród raczej nie nęcił widokami, wszystko było zmemłane i szaro-bure. Psy i koty wylazły również, ja póki co starałam się podnieść temperaturę w domu (gdzie się podział termometr?),  rozpakowując przy okazji przywiezione rzeczy. Drzwi póki co leżały w części ładunkowej samochodu i czekały na zamontowanie, co jak się później okazało, nie było takie proste.



Drzwi były bardzo potrzebne, ponieważ okoliczne koty poza tym, że właziły na werandę w poszukiwaniu czegoś do żarcia, to niestety obsikiwały teren, o czym świadczył intensywny zapach wyczuwalny mimo zimna. 

W. zebrał się do wyjazdu po zakupy i po obiad, który tradycyjnie miał zamówić w zajeździe starożytno-góralskim. Ja z kolei wzmocniwszy się herbatą, przystąpiłam do odświeżania wnętrz, skupiając się póki co na kuchni. Przetarłam wszystkie powierzchnie płaskie, zajrzałam do lodówki i umyłam półki, no i umyłam podłogę chcąc ją po raz drugi zaciągnąć woskiem.  

Dom się powoli nagrzewał, drewno konstrukcyjne zaczęło pracować i znienacka z hukiem spadły na podłogę dwie książki stojące na półce nad drzwiami sypialnianymi. Wygrzebałam z szafki łazienkowej ostatni pojemnik z woskiem i zaczynając od drzwi na werandę pracowicie wcierałam preparat w każdą płytkę z przyjemnością patrząc jak kolor staje się głębszy, a całość zyskuje delikatny satynowy połysk. Umyłam blachę leżącą przed kuchnią, wytrzepałam wszystkie dywaniki i wtedy właśnie wszedł W., któremu zagroziłam śmiercią w mękach, jeśli wlezie w brudnych butach. Posłusznie zatem wniósł wszystkie zakupy do sieni, a potem już w obuwiu domowym wstawił rzeczone do kuchni. Zaczęliśmy od obiadu, jeszcze ciepłego. Całkiem solidne porcje rozgrzały nam żołądki. Za oknem zapadłą wczesny jeszcze zmrok. Koty na razie wietrzyły się po podróży, Wańka spała, jak zwykle pierwszego dnia. Zębas siedział z nami w kuchni. 

W. będąc w Wisznicach w listopadzie zauważył, że otwarto tam...prawdziwe kino! Nieduże, na jakieś 50 osób, ale za to za darmochę! Poszedł zatem na Diunę, był sam na sali, jeśli nie liczyć grupki rozchichotanych nastolatków płci obojga, które szwendały się po sali, właziły i wyłaziły, dopóki W. nie opierniczył ich stanowczo, w wyniku czego zniknęły na zewnątrz. Zamiast biletera w kinie był obecny jakiś młodzian z widocznym zamiłowaniem do piercingu, który zagadnięty przez W. wyjaśnił, że kino w wersji jedynie weekendowej jest zbudowane  z funduszy unijnych w ramach czegoś w rodzaju aktywizacji ściany wschodniej. Aktywizacja średnio przebiega, bo nikt praktycznie do kina nie zagląda, czasem ktoś się pojawi na przedpołudniowych seansach dla dzieci. Na pytanie W., dlaczego nie ma żadnych afiszy "na mieście" i w okolicznych wsiach, młody człowiek wyruszył ramionami i stwierdził, że szefowa twierdzi, że nie można im się reklamować (sic!), a poza tym jak w niedziele nikogo nie ma, to nawet lepiej,  ponieważ może sobie wcześniej pojechać do Lublina, gdzie studiuje. W. wspomniał, że może powinien spojrzeć na to z innej strony: jeśli chętnych nie będzie, to on stracić może tę posadę. 

W każdym razie przed seansem, będąc w delikatesach W. zapytał pani sprzedawczyni, czy wybiera się na Diunę. Kobieta za ladą wytrzeszczyła oczy, więc W. wyjaśnił, że film taki w kinie grają. Sprzedawczyni machnęła ręką lekceważącą, twierdząc że tam tylko dla dzieci filmy są. Co świadczy właśnie o tym, że niewiele osób wie o seansach popołudniowych. 

No i tak to u nas jest z tymi funduszami z UE.


W. poszedł po drewno, ja już w akceptowalnej temperaturze zabrałam się za zmianę pościeli na zimową. Ściany były jeszcze zimne, więc wciąż dokładałam do ognia. Koty rzuciły się na jedzenie i uwaliły się w pobliżu źródeł ciepła. 

W. stwierdził, że on już idzie pod prysznic i odsypia. Ja jeszcze posiedziałam chwilę w kuchni, gdzie bardzo lubię spędzać wieczorne chwile z ogniem pod płytą i ciszą.

 


Około 21.00 wczołgałam się w zimną pościel i zasnęłam, czekając na cieplejszy c.d. który miał niebawem n.

6 komentarzy:

  1. Cudownie się musi siedzieć w tak pięknej kuchni wieczorem, właśnie tak - kiedy już tam cicho, a dookoła i ciemno...
    /MaGorzatka/ jeszczejedna.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to możemy założyć klub tych, które rozkoszują się wieczorami/nocami, gdy wreszcie jest cicho i ciemno za oknami. Nikt się nie kręci, nie przeszkadza, nie hałasuje. Można delektować się chwilą.

      Usuń
    2. A dlaczego mnie wylogowało? To pisałam ja, Daria. :)

      Usuń
    3. Te jesienno-zimowe wieczory w kuchni to po prostu coś, o czym marzyłam. Cicho, czasem radio w tle, herbatka albo wino i świeczka. Czuję jak mi się neurony na nowo układają w mózgu

      Usuń
  2. Ojej! Diuna za darmo! A tam nikt o tym nie wie i nie docenia. Smutne. Super, że to kino powstało. Ale naprawdę: plakaty w miasteczku i okolicy to minimum, które powinni zrobić.
    "Reklamować się" jako określenie na promocję, a nie na proces reklamacji, funkcjonuje w Lubelszczyźnie od dawna. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale słyszałam to określenie od dziecka. Pewnie dlatego, że po '89 w nowej gospodarce wolnorynkowej najpierw pojawiły się reklamy, a dopiero dużo później reklamacje. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bezwzględnie to miejsce powinno być powiązane z jakąś akcją informacyjną. Wkurza mnie, że dziś to się chyba już nikomu nic nie chce. Reklama to dla mnie zawsze był właśnie synonim promocji( nie w sensie hipermarketowej czyli obniżki ceny). Język zmienia się z czasem i szerokością geograficzną.

      Usuń